Różne okoliczności zmusiły mnie latem, żebym
zamiast uprzednio wyznaczonego kursu czytelniczego zajął się znowu II wojną światową,
przede wszystkim na Oceanie Spokojnym.
7.
Andrzej Perepeczko, Komandosi w akcji, Gdańsk 1982
(z serii Wojny morskie)
(z serii Wojny morskie)
Ale
najpierw – bliżej Atlantyku. Książka znanego popularyzatora historii wojenno-morskiej (a przy okazji kuzyna Dżejnosika) opowiada o ludziach, których związki z morzem były połowiczne – o brytyjskich
komandosach. Dziś w siłach zbrojnych Zjednoczonego Królestwa miano „Commando”
noszą tylko jednostki piechoty morskiej i powiązane z nimi armijne jednostki
wsparcia (artyleria, saperzy), ale w czasie wojny istnieli przede wszystkim
komandosi wojsk lądowych, a nawet marynarki wojennej (nie mówiąc o jednostkach
sojuszniczych, w tym polskich). Nie od początku wykonywali też ataki
spadochronowe – przeznaczeni byli przede wszystkim do desantów z morza.
Formacja
w czapkach z dzianiny i zielonych beretach powstała, by wzmacniać morale
osamotnionych po upadku Francji Brytyjczyków, nękając przeciwnika
niespodziewanymi atakami na wybrzeże. Perepeczko omawia tylko najgłośniejsze operacje
– niekoniecznie najbardziej udane. Należą tu choćby wypady na ziemię norweską –
na Lofoty i Vågsøy, mało znaczące pod względem strategicznym, ale głośne
propagandowo. Jest też najszerzej chyba zakrojona operacja „Chariot” – atak na
St. Nazaire w 1942. Grupa uderzeniowa miała zniszczyć jedyny w rejonie suchy
dok, który pomieściłby groźnego „Tirpitza”. Zadanie to się udało, pomimo
ciężkich strat (za „Chariot” wręczono pięć Victoria Crossów, w tym pośmiertnie
sierż. Durrantowi – był to jedyny przypadek, kiedy wysokie to odznaczenie otrzymał
żołnierz wojsk lądowych za starcie morskie, i to z rekomendacji
nieprzyjaciela). Kompletną klęską okazała się za to operacja „Flipper”, czyli atak
na kwaterę główną Rommla w Libii. Afrykę Północną reprezentuje jeszcze „Agreement”,
czyli równie nieudana próba rozwalenia portu w zdobytym przez Niemców i Włochów
Tobruku, o którym czytałem w zeszłym roku w książce Zbigniewa Kwietnia Tobruk
1941-42 – tu oczywiście opisana bardziej szczegółowo.
Nie brakuje
rozdziału poświęconego bodaj największej klapie Churchilla – kontrowersyjnej
operacji „Jubilee”, choć w niej oprócz komandosów brali też udział żołnierze
jednostek regularnych, głównie Kanadyjczycy. „Próba generalna” w Dieppe przed
otwarciem frontu zachodnioeuropejskiego zakończyła się potwornymi stratami i
utratą dużej ilości sprzętu. Jest raczej pewne, że Churchill rozmyślnie rzucił
tych żołnierzy na pożarcie, po to tylko, żeby pokazać, że na drugi front jest
jeszcze za wcześnie i żeby Stalin przestał mu wiercić dziurę w brzuchu. W
przypadku „Jubilee” mamy zresztą polski akcent: w eskorcie desantu znajdował
się polski niszczyciel „Ślązak”. No i jest jeszcze „Frankton” – atak kajakowy
na Bordeaux (upamiętniony filmem The Cockleshell Heroes), przedstawiony
z perspektywy bardzo indywidualnej i dający pojęcie o stratach, jakie
ponosiły jednostki komandosów – dziesięciu wyszło, dwóch wróciło. Na koniec
jeden z największych sukcesów brytyjskich na Dalekim Wschodzie, czyli rajd
kutrem „Krait” na żeglugę japońską w okupowanym Singapurze.
Narracja jest płynna,
zajmująca i nieco fabularyzowana (z dialogami włącznie), a uzupełniają ją
mapy poszczególnych akcji oraz wklejka ze zdjęciami. Czyta się bardzo dobrze,
pomimo okazjonalnych literówek i pewnych uproszczeń – np. w posłowiu autor
wymienia pokrótce niektóre głośne akcje oddziałów specjalnych II wojny, w tym
atak na wyspę Makin jako przykład działań amerykańskich rangersów. Tyle że to
nie byli rangersi (US Army), jeno efemeryczna formacja raidersów (US Marine Corps).
Poza tym szkoda, że nie wspomniano, jak wielki opór komandosi napotykali ze
strony konserwatywnych kręgów wojskowych i politycznych Wielkiej Brytanii –
właściwie tylko dzięki osobistej protekcji Churchilla ten „niedżentelmeński” rodzaj
broni mógł się rozwijać. Jednym zresztą z najsłynniejszych dowódców
komandosów był zresztą wielki ekscentryk Jack Churchill, raczej niespokrewniony
z premierem. Dowódcą Operacji Połączonych został zaś ostatecznie admirał Louis
Mountbatten, późniejszy ostatni wicekról Indii, w 1979 r. zamordowany przez
IRA.
A dalej już idą same Historyczne bitwy:
8. Michał
A. Piegzik, Guadalcanal 1942-1943, Warszawa 2013
Tę książkę
przeczytałem na urlopie, ale ze względów częściowo związanych z obowiązkami
zawodowymi. Jej autorem jest user Piegziu z Histeryków, który później wydał jeszcze
kilka pozycji o dalekowschodnio-pacyficznym teatrze działań II wojny światowej
(w tym roku wyszedł Ocean Indyjski, który na pewno kiedyś przeczytam, bo
mowa w nim m.in. o japońskich rajdach na Cejlun). Niewątpliwą zaletą autora
jest znajomość języka japońskiego, pozwalająca mu sięgać do archiwów Nipponu. W
trakcie pisania Guadalcanalu jeszcze nie władał nim w wystarczającym stopniu,
ale poprawił się w późniejszych pracach. Mimo wszystko widzimy tu perspektywę zarówno
japońską, jak i amerykańską.
Marines z okładki akurat
niewiele mają do powiedzenia w sprawie perspektywy, bo hełmy im opadają na oczy
(było założyć czapkę pod spód!) Nie bardzo też wiadomo, czy broń, z którą
biegnie ten na pierwszym planie, to thompson czy browning. Okładkę namazała
Barbara Kuropiejska-Przybyszewska. Jej szkicowo-prymitywistyczny styl na
okładkach kilku innych habeków zrobił tak wielkie wrażenie na bywalcach
wiadomego forum, że zaczęli insynuować, jakoby wykonywanie okładek powierzono wnuczce
redaktora naczelnego. Trzeba jednak przyznać, że Gadarukanaru jest jedną
z jej najlepszych prac w tej serii i nie może się równać z Przedmościem
rumuńskim 1939, gdzie w tle widać kilku biegnących żołnierzy, z których
każdy ma łokieć w innym miejscu.
A tu nie pokolorowano. |
Głównym obiektem strategicznym
na Dakarunaru było lotnisko, zbudowane przez Japończyków, potem odbite przez
Amerykan i ochrzczone Henderson Field (dziś Honiara International). Dla
japońskiego lotnictwa była to silna miejscówka w kontekście ataków na Nową
Gwineę, a nawet dalej na południe, ku Australii. Trudno się więc dziwić, że
wojska cesarza zdecydowały się ją odbić. Pierwszym mocnym akcentem był atak
wiceadmirała Mikawy, który rozbił w puch amerykańskie krążowniki kole wyspy Savo.
Lotniskowce adm. Fletchera wycofały się w obliczu przewagi powietrznej
nieprzyjaciela, a wkrótce po nich to samo uczyniły jednostki transportowe,
nawet jeszcze porządnie nie wyładowawszy zaopatrzenia dla piechoty morskiej.
Marines pozostali w rejonie Henderson Field bez wsparcia marynarki i z zapasami
żywności na jakiś tydzień – dobrze, że mieli choć ryż, pozostawiony przez
poprzednich gospodarzy – a wokoło w dżungli czaili się Japończycy,
oczekując na posiłki. Tymczasem adm. Yamamoto postanowił wykorzystać okazję do
wymarzonej od dawna walnej bitwy, w której Połączona Flota mogłaby ostatecznie
złamać marynarkę amerykańską.
M.A. Piegzik całkiem
sprawnie opisuje bitwę, która miała przecież charakter wielopłaszczyznowy:
toczyła się na lądzie, na morzu i w powietrzu. Z jednej strony wojska japońskie
usiłowały zdobyć Henderson Field, przy wielkich stratach i wciąż bez powodzenia
– synchronizacja działań zupełnie im nie wychodziła, bo droga przez dżungiel
nie jest usłana różami. Z drugiej, Japończycy próbowali zneutralizować
lotnisko za pomocą bombardowań, napotykając na opór lotnictwa amerykańskiego. Z
trzeciej wreszcie zarówno amerykańskie, jak i japońskie okręty przerzucały na
Kanał Guadanal posiłki i zaopatrzenie, równocześnie starając się przeszkodzić drugiej
stronie. Doprowadziło to do kilku bitew morskich: koło wyspy Savo, wschodnich
Wysp Salomona, przylądka Esperance, wysp Santa Cruz, przylądka Tassafaronga, no
i bitwy o Gada w Kanale, nie bez przyczyny nazywanej przez Amerykan „piątkiem
trzynastego”.
Wszystkie działania
przedstawione są w sposób przejrzysty: perspektywa narracji zmienia się co rusz
w wydarzeniach oddalonych nieraz o zaledwie kilka minut, ale zakałapućkać
można się tylko czasem. Najlepiej przedstawione są właśnie starcia morskie, a opisowi
działań lądowych zdecydowanie brakuje porównywalnej głębi, ale gdyby autor w pełni
rozwinął skrzydła, tudzież dorzucił nieco perspektywy indywidualnej, to książka
musiałaby mieć z 600 stron. Zwraca uwagę, że zaangażowane siły były stosunkowo
nieliczne: Amerykanie bronili Kaktusa siłami jednej wzmocnionej dywizji marines
pod dowództwem gen. Alexandra Vandegrifta, ich przeciwnicy mieli tam też wszystkiego
parę dywizji, generalnie opisywane są działania pułków, batalionów i kompanii. Również
z przyczyny braku miejsca ostatni etap działań, od grudnia 1942, kiedy to miejsce
piechoty morskiej zajęły wojska lądowe, został zrobiony trochę skrótowo. Przy
okazji – na s. 288 autor się pomylił, pisząc o 132. DP – Amerykanie nawet nie
mieli dywizji o takim numerze, a na wyspie walczył 132. pułk piechoty, wchodzący
w skład zbiorczej DP „Americal” (potem numerowanej jako 23. DP).
Co do marynarki, to
nie ma tym razem na końcu tabelki z wykazem okrętów uczestniczących w działaniach,
za to jednostki pływające poszczególnych ugrupowań obu stron i ich organizacja wymienione
są w rozdziałach dotyczących każdego ze starć morskich. Fanów Naruto może
zainteresować, że w działaniach wokół wyspy brał udział niszczyciel „Akatsuki” –
i zatonął. Nazwa ta zresztą uchodziła w marynarce japońskiej za pechową, każdy noszący
ją okręt źle kończył.
Co mi psuło odbiór?
Warstwa językowa. Tajny Agent Piegziu wyznał wprawdzie na Histerykach, że
książkę pisał jeszcze jako nastolatek, ale w takiej sytuacji redakcja i korekta
powinny mu trochę wyklepać ten tekst. A tymczasem korekta zwiała jak Fletcher
spod Savo, nawet nie poprawiwszy „Figther” na „Fighter” (w obrębie całego
tekstu tylko dwa razy napisane poprawnie), i pozostawiła autora w nierównej walce
z językiem polskim. Czasami w używanych przez MAP sformułowaniach za bardzo znać
angielszczyznę („bataliony konstrukcyjne” zamiast budowlanych, „niezależne”
jednostki zamiast samodzielnych, „inicjowanie pożarów”), wykrzaczają mu się też
frazeologizmy („przyjął na siebie odpowiedzialność”, „wprowadziła w
konsternację”, Japończycy też usiłują „rozbić ducha” obrońców). Trudno
powiedzieć, dlaczego autor zdecydował się napisać „zdezorientowanie” tam, gdzie
wystarczyłaby „dezorientacja”. Nazwa samej wyspy raz się odmienia, a raz nie, zaś
słynne japońskie torpedy z jakiegoś powodu pokarano dziwaczną pisownią: „Długie
lance” – pierwszy wyraz wielką literą, drugi małą, w stylu francusko-rosyjskim.
Czasem też się trafi zwykła literówka albo czeski błąd, i to ocierające się o
czarny humor: pewien podpułkownik zamierzał lądować „w miejscu wskazanym przez
partol”, co zakończyło się jego śmiercią, zaś inny dowódca wyznaczył żołnierzy
„do planowanego raju”. Warto poza tym zauważyć, że myśliwiec P-39 to „Airacobra”,
a nie, jak sądzi autor, „Aircobra”. Niespecjalnie mi się też podoba używanie w
kółko wyrazu „wróg” przy sporadycznym zaledwie „nieprzyjaciel”, tudzież
przymiotnika „wrogi” – szczególnie kuriozalnego w zestawieniach typu
„wrogie dokumenty”. Kolejna kwestia to stosowanie słowa „sojuszniczy” w znaczeniu
„swój” – wychodzi na to, że sojusznikami Amerykanów byli Amerykanie, a sojusznikami
Japończyków – Japończycy; z drugiej strony nic w tym dziwnego, zważywszy, że na
s. 256 admirał Hashimoto wysyła meldunek sam do siebie (cóż, problemy z tarczycą
to poważna sprawa). Mamy też wyrazy „Amerykanin” i „Japończyk” dla uniknięcia
powtórzeń nazwisk poszczególnych dowódców, co nie wypada zbyt naturalnie w sytuacjach,
gdy w danym fragmencie występują sami Amerykanie i Japończycy. W pewnym
miejscu adm. Scott zostaje nazwany w trzech kolejnych zdaniach „Scottem”,
„Amerykaninem” oraz „dowódcą TG-62.2”, choć w drugim i trzecim wystarczyłby
podmiot domyślny. Autor w ogóle zdaje się niespecjalnie grokować tę koncepcję,
bo np. na stronie 172 „Sumiyoshi” jest podmiotem w trzech zdaniach z rzędu.
Nieco wyżej czytamy: „...Oka znalazł się 1,5 km na północny wschód od Mount
Austen, gdzie Japończyk dowiedział się...” No i po co ten „Japończyk”? Co
prawda w dyskusji na Histerykach M.A.P. przyznaje, że redakcja w ogóle
cokolwiek tu zrobiła – a mianowicie to ona pozmieniała pisownię nazw kodowych japońskich
samolotów z cudzysłowu i wielkiej litery na małą literę bez cudzysłowu („20
betty wystartowało…”). Autor był tak podniecony perspektywą wydania swojej książki,
że się zgodził. A potem płakał, bo nie miał śpiworka.
W książce są dwie
wklejki z ilustracjami – głównie portrety admirałów obu stron, pozostałe rodzaje
wojsk reprezentują tylko Hyakutake i Vandegrift. Jest też trochę zdjęć z okresu
bitwy, często nie najlepiej rozplanowanych, np. jedna fotografia zajmuje trzy
czwarte, a druga ma wielkość znaczka pocztowego. Mapy, jak to ostatnio w habekach,
bele jakie. Mamy więc mapkę Wadi al-Kanal i wysp ościennych, ale jedyne
zaznaczone na niej obiekty to Henderson Field, zatoka Kamimbo oraz przylądki
Lunga Point i Esperance. Nie pojawia się Tassafaronga, Taivu czy Kokumbona,
a choć rzeki zostały wyrysowane, to jednak nie mają podpisów i można jedynie
zgadywać, która z nich to Ilu, Matanikau, Lungga albo Tenaru. Pozostałe trzy
mapki prezentują przebieg niektórych bitew morskich.
Mimo wszelkich zastrzeżeń,
jak na standardy serii, książka jest zrobiona przyzwoicie: ani bez sztabowego
nudziarstwa w stylu Lecha Wyszczelskiego, ani bez szczególnej iskry bożej. Autor
stwierdza, że pragnął udowodnić, że to Anal Canal, a nie Midway był punktem
zwrotnym w walkach na Oceanie Spokojnym. Też bym tę wyspę nazwał „pacyficznym
Stalingradem”, ale jak mawiali starożytni Rzymianie: „why not both?” W każdym
razie wierzę MAP-owi na słowo, że w późniejszych książkach się pod każdym
względem poprawił, i czekam, aż dostanę w swe macki Ocean Indyjski.
9. Jarosław
Jastrzębski, Pearl Harbor 1941, Warszawa 2011
Cofam się do samego
początku wojny na Pacyfiku. 7 grudnia 1941 r. stał się dla Ameryki „Dniem
Hańby” po tym, jak lotnictwo japońskie znienacka uderzyło na jej flotę w głównej
bazie na Hawajach. Choć koncepcja admirała Yamamoto nie była całkiem oryginalna
– inspirował się z pewnością wcześniejszym druzgocącym atakiem brytyjskiego lotnictwa
na marynarkę włoską w Tarencie – to jednak wystarczyła, żeby zadać Amerykanom
ciężkie straty i przekonać ich, że Japończycy nie żartują. Choć atak miał przebieg
cokolwiek jednostronny, doczekał się jednak książki w popularnej serii
poświęconej bitwom. Autor, Jarosław Jastrzębski, to ogólnie specjalista od
wojny morskiej, osobliwie na Pacyfiku.
O ile książka Piegzia
stanowiła stricte opis jednej, konkretnej kampanii, to w Pearl Harbor mamy
– jak to czasem bywa w habekach – narrację od Adama i Ewy. A ściślej biorąc, od
siedemnastowiecznego szogunatu, żeby prześledzić, jak doszło do tego, że kraj w
zasadzie feudalny i odizolowany od reszty świata w stosunkowo krótkim czasie stał
się mocarstwem zdolnym rzucić wyzwanie samym US of A. Dzieje modernizacji Nipponu
i dążenie do wojny przedstawione są dość zgrabnie, podobnie z Ameryką i narastaniem
napięcia. Czasem autor sprawia wprawdzie wrażenie, jakby bił na objętość (wymienienie
z nazwy wszystkich okrętów liniowych, które mieli wycofać ze służby uczestnicy konferencji
waszyngtońskiej). Dalej omówiona jest droga do Pearl Harbor i przygotowania
stron. Im dalej w las, tym lepiej widać nabijanie objętości, przejawiające się w
streszczaniu biografii Yamamotego Isoroku (jest to jedyny z opisanych w niniejszej
notce habeków, w którym zastosowano japoński porządek – nazwisko przed imieniem)
czy np. krótkiego zarysu rozwoju japońskiego lotnictwa morskiego. Wszystko to jednak
przedstawiono na tyle przejrzyście, że jakoś nie przeszkadza. Sporo stron zajmują
krótkie charakterystyki poszczególnych okrętów i typów samolotów. Nawiasem mówiąc,
okręt podwodny USS „Pollack” to nie jest polski akcent – jak większość ówczesnych
amerykańskich podłódek, wziął on nazwę od fauny morskiej, a konkretnie od
rdzawca, ryby dorszowatej. Podobnie trudno się doszukiwać polskich inspiracji w
nazwie japońskiego niszczyciela „Nowaki”. Za to w bazie Pearl Harbor stał w
dniu ataku akcent chiński w postaci jachtu USS „Cheng Ho”, nazwanego na cześć
słynnego piętnastowiecznego admirała i kastrata, który dopłynął do Afryki,
a zdaniem niektórych nawet do Ameryki i na Księżyc. Wikipedia podaje, że była
to dżonka motorowa kupiona za dolara od cywilnej właścicielki.
Co w takim razie
przeszkadza? Przede wszystkim tendencja autora do powtarzania po kilka razy tej
samej informacji, czasami nawet tymi samymi słowami – choćby charakterystyki
okrętów, robione na ogół według jednej sztancy. Sporadycznie zdarzają się dysonanse
stylistyczne, jak wzmianka o „ksywce” premiera Tōjō czy też stwierdzenie,
że „Niewiele brakowało, a cały element zaskoczenia (…) diabli by wzięli”. Nieco
irytująca bywa koncepcja autora, żeby przy pierwszym pojawieniu się jakiejś postaci
podawać jej daty urodzenia i śmierci – zawsze, nawet kiedy jest to zbędne, jak
na s. 15: „na początku 1867 roku (…) na tron wstąpił młody i otwarty na zmiany
Mutsuhito (1852-1912), panujący w latach 1867-1912”. Efektem jest podwójna
porcja masła maślanego, czy raczej ramenowego ramenu.
A opis samego ataku?
Na około 210 stron książka poświęca mu jakieś 10, po czym autor teoryzuje. Nie
jest on dobrego zdania o wiceadmirale Nagumo, uważając go za kunktatora bez wyobraźni.
Co się zaś tyczy Amerykan, główną winą za klęskę obarcza dowódcę Floty
Pacyfiku, adm. Kimmela. Zwraca – już od pierwszego rozdziału – uwagę na to, że
przystąpienie do wojny było Franklinowi D. Rooseveltowi na rękę, bo mógł dzięki
temu jeszcze bardziej umocarstwowić USA, ale na szczęście nie popada w teorie
spiskowe, jakoby FDR „wiedział, a nie powiedział”.
Są dwie mapy, obie do
niczego: gdybym chciał wiedzieć, jak wyglądają Hawaje, zajrzałbym se do atlasu,
tymczasem taka pozycja aż się prosi o mapę samej Żemczużnej Gawani z zaznaczonymi
pozycjami poszczególnych okrętów. Z kolei mapa „Kampania hawajska 7-23 XII 1941”
przedstawia akwen Południowego Pacyfiku: oprócz Pearl Harbor zaznaczono jeszcze
Wake, Wyspy Gilberta, Johnston i Palmyra. No i ja się pytam, co by autorowi zaszkodziło,
skoro już o tych starciach wspomniał, choćby zdawkowo opisać ich przebieg? Wklejka
z ilustracjami jest jedna, przedstawia wyłącznie okręty i samoloty oraz –
jednak – zdjęcie lotnicze Pearl Harbor. Okładkę wyciosał Łukasz Mieszkowski i można
ją zaliczyć do jego lepszych dzieł w serii, gdyż na ilustracji widać samoloty,
płonące okręty, łańcuch górski, a nie ludzi… Ale czy na pewno?
Wujek, gogle byś chociaż założył! |
10. Maciej
Borkowski, Midway 1942, Warszawa 1992
Po długim i oszałamiającym
paśmie sukcesów Japonii powinęła się w końcu noga. Opowiada o tym pierwszy z habeków
wydanych w kolorowej okładce, zamiast w białej obwolucie z lepszą lub gorszą
ilustracją.
W pewnym momencie, na
początku 1942, dowództwo japońskie stanęło w obliczu leninowskiego pytania: „co
robić?” Pojawiły się dwie koncepcje, co do których, jak zwykle, jadmirałom trudno
się było dogadać. Jedna to atak przez Nową Gwineę na południe, żeby zagrozić
Australii. Druga, forsowana przez Yamamoto, polegała na zajęciu wysp Midway, skąd
można by szachować Hawaje. Ostatecznie zaczęto realizować obie, choć kierunek
midwayski nie byłby taki pewny, gdyby w międzyczasie amerykańskie bombowce ppłk.
Jimmy’ego Doolittle’a nie zbombardowały Tokio, co uświadomiło Nipponowi
konieczność działania w kierunku zachodnim. Książka opisuje też jednak pokrótce
południowy, którego kulminacją była bitwa na Morzu Koralowym – przegrana przez Amerykan,
stracili wówczas lotniskowiec „Lexington”. Przy tym marynarka japońska od dawna
miała idefiksa na punkcie wielkiej, decydującej bitwy, która rozstrzygnęłaby wojnę
za jednym zamachem. Porównanie potencjału militarnego Japonii i USA wyraźnie
wskazywało, że Nippon ma szansę wygrać tylko wtedy, gdy sparaliżuje amerykańską
potęgę morską jednym ciosem. Idea ta stała u podstaw ataku na Pearl Harbor
i w takiej czy innej formie przetrwała aż do 1944. Desant na Midway wydawał
się dobrą okazją, żeby zwabić przeciwnika i stoczyć decydującą bitwę. Japończycy
faktycznie się jej doczekali… ale z wynikiem przeciwnym do zamierzonego.
Autor prezentuje
więc przygotowania do ataku, który już na wstępie skazany na niepowodzenie przez
to, że Amerykanie zadbali o pracę wywiadowczą i złamali japońskie szyfry. Przy
okazji Yamamoto zaplanował atak na Aleuty w ramach maskowania kierunku głównego
uderzenia, mamy zatem krótki opis bombardowania Dutch Harbor na wyspie Unalaska.
Nie bardzo to wyszło, za sprawą szeregu błędów.
Bitwa zakończyła się
miażdżącym zwycięstwem Amerykanów. Japończycy zdołali tylko zbombardować atol, a
stracili cztery lotniskowce: „Akagi”, „Kaga”, „Hiryū” i „Sōryū”. Ich zatopienie
wiązało się wprawdzie z istną rzezią amerykańskiego lotnictwa torpedowego.
Wtedy m.in. zginął lecący z Midway pilot piechoty morskiej, mjr Henderson,
na którego cześć marines nazwali później lotnisko na Guadalcanalu. Eskadry torpedowe
US Navy praktycznie przestały istnieć, ale gdy japońskie myśliwce z osłony
lotniskowców były zajęte ich masakrowaniem, górą przebiły się bombowce
nurkujące. Opis bitwy jest miejscem, w którym pojawiają się fragmenty
relacji paru uczestników – amerykańskich lotników Dickinsona i Gaya oraz Fuchidy,
oficera z lotniskowca. W końcowym rozdziale trochę miejsca poświęcono
działaniom zespołów japońskich na Aleutach, a całość wieńczy analiza błędów
popełnionych przez admirałów Nipponu i innych przyczyn wyniku bitwy.
Językowo jest całkiem
przyzwoicie. Odmiana japońskich nazwisk typu „Nagumy” czy „Yamamoty” trochę mi
zgrzyta, ale nie aż tak, jak konsekwentne zapisywanie wytwórni lotniczej
Consolidated jako „Consolited”. No i jeszcze pojawia się „kapitańska pułapka”, czyli
błąd w tłumaczeniu stopnia „captain”, który w wojskach lądowych i lotnictwie oznacza
kapitana, ale w marynarce – komandora. Borkowski popełnia go w sposób zupełnie
odwrotny niż większość ludzi, mianując komandorami Marshalla Tylera i Richarda
E. Fleminga, którzy nie służyli w marynarce, tylko w piechocie morskiej, więc w
ich przypadku „captain” był po prostu kapitanem. Nie zastanowiło go to, o czym sam
na tej samej stronie napisał: Tyler był trzecim z kolei dowódcą eskadry po śmierci
dwóch majorów, zatem musiał mieć niższą rangę.
Zaletę książki, którą
doceniłem już w latach dziewięćdziesiątych, stanowi szczegółowy ordebataj obu
walczących flot, łącznie z nazwiskami dowódców prawie wszystkich okrętów i grup
lotniczych na lotniskowcach. Mapy reprezentują poziom, o jakim dzisiejsze
habeki mogą tylko pomarzyć, zaś na dwóch wkładkach z ilustracjami zachowano
dobrą równowagę pomiędzy zdjęciami z bitwy, fotografiami okrętów i samolotów
oraz portretami dowódców. Porównując admirałów japońskich z II wojny światowej
z tymi z 1905 (choćby z Cuszimy J.W. Dyskanta), można dojść do
wniosku, że przez blisko czterdzieści lat brody wyszły z mody.
Co
do wartości merytorycznej, to Piegziu na Histerykach w 2011 chwalił tę pozycję
jako „Midway w pigułce”, a dwa lata później był już zdania wprost przeciwnego, ale
co w niej konkretnie nie klapowało, nie napisał, bo gdyby chciał się odnieść
do wszystkich błędów, musiałby napisać nową książkę. Dziś można już przeczytać w
serii jego pracę o Morzu Koralowym, natomiast Midway nadal czeka nie tylko
na nowe opracowanie, ale choćby na reedycję starego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz