poniedziałek, 2 września 2019

Wiosenne płyty na koniec lata



To nic nowego, że zdobywane w ciągu roku płyty opisuję dopiero ze sporym poślizgiem. Wobec tego u progu września przyszła pora na zdobycze z marca. Tym razem trafiło się sporo metalu, i to miejscami symfonicznego, ale nie tylko.


Slayer, Seasons in the Abyss, 1990

Fanem Slayera nigdy nie byłem i chyba już nie zostanę, ale jeśli mam mieć w kolekcji jakąś jedną jego płytę studyjną, to właśnie tę. Do tej pory miałem koncertówkę Decade of Aggression i te utwory, które najbardziej mi się podobały, pochodziły właśnie z Seasons in the Abyss. Wobec tego zdecydowałem się bez wahania, spotykając ten album w Czerwonym Chrząszczu.
„Zabójców z Los Angeles” zalicza się do tzw. Wielkiej Czwórki thrash metalu, razem z Metalliką, Megadeth i Anthraxem. Przy tym, za sprawą bezkompromisowej brutalności oraz tekstów poświęconych okultyzmowi, wojnom i śmierci, Slayer przetarł też szlak death metalowi. Czym Seasons wyróżnia się spośród innych albumów zespołu? Ano tym, że to swego rodzaju synteza i kwintesencja. Trzecia płyta, Reign in Blood, trwała niecałe pół godziny, ale było to pół godziny bezlitosnego ostrzału. Na czwartej, South of Heaven, zamiast artylerzystów spod Ypres muzycy zaczęli udawać walec drogowy. Piąta natomiast połączyła obie tendencje.
Zaczyna się, jak należy, od wygrzewu w postaci War Ensemble, wprost idealnego dla strażaków śpieszących do pożaru. Później stał się on standardowym otwieraczem koncertów. Po tym dźwiękowym ostrzale następuje utrzymany w średnim tempie i dość przystępny (z łatwym do zapamiętania riffem) Blood Red. W podobnej, wściekle kroczącej rytmice utrzymane są Skeletons of Society oraz najbardziej tu chyba przebojowy Expendable Youth. Z kolei do kategorii szybkostrzelnych czadów, napędzanych dziką reperkusją Dave’a Lombardo, należy m.in. Hallowed Point albo Spirit in Black, w którym po raz pierwszy na tej płycie moją uwagę zwróciły solówki gitarowe Hannemana i Kinga – choć do fanów Slayera się nie zaliczam, to ich robotę doceniam.
Ale największe wrażenie robią dwa najwolniejsze utwory. Przerażający Dead Skin Mask  zaczyna się od granych naprzemiennie świdrujących motywów gitarowych, a dalej Araya snuje opowieść na temat seryjnego mordercy Eda Geina. Horrorystyczny efekt potęgują pojawiające się pod koniec dziecięce nawoływania. Na sam finał albumu pojawia się monumentalny utwór tytułowy, choć tam, prawdę mówiąc, tempo się parę razy zmienia, a wyskakujące zupełnie od czapy melodyjne solówki tylko wzmagają wrażenie ogólnego szaleństwa.
Muzyka jest to mocno mototonna, ale potrafi se czasem wciągnąć, nadaje się też do odreagowywania frustracji, np. polityczno-społecznych.



Mark Knopfler, Privateering, 2012

W Czerwonym Chrząszczu nadziałem się też ponownie na Knopflera, i to jeszcze dwupłytowego.
Do stylu Dire Straits właściwie nie nawiązuje tu nic, może jedynie Blood and Water, ale i to raczej do spokojniejszej części repertuaru grupy. Ogólnie rzecz biorąc, muzyka jest równie łagodna i refleksyjna, jak na późniejszym albumie Tracker, dominują nastrojowe ballady. Reprezentatywny dla płyty jest już melancholijny, folkujący otwieracz Redbud Tree z typowo Knopflerowską solówką gitary. Równie lekko brzmią Go, Love czy wieńczący pierwszą płytę Seattle. A już Dream of the Drowned Submariner zasługuje na uwagę choćby za sam tytuł, a poza tym ma jeszcze nastrojowe solo. Tytułowy Privateering to w zasadzie brytyjski folk, choć technika gry na gitarze wprowadza jakiś komponent amerykański. W Miss You Blues artysta wykorzystał melodię tradycyjną Deep Blue Sea z własnym tekstem. Z kolei Bluebird niesie ze sobą klimat cokolwiek argentyński.
Z rzeczy bluesowych pojawił się Don’t Forget Your Hat – akustyczny, jakby żywcem wyjęty z londyńskiego klubu w latach sześćdziestych. Do nielicznych żwawszych utworów należą inne bluesy: Got To Have Something, I Used to Could oraz Gator Blood, jak i kantrówka Corned Beef City. Knopfler często sięga tu po gitarę slide, a także towarzyszy mu harmonijkarz Kim Wilson – przy czym w książeczce jego instrument opisany jest, nieco myląco, jako „harp” – słowo to oprócz harfy oznacza potocznie także harmonijkę ustną, co niekiedy sprawia problemy tłumaczom.
Nie brakuje celtyckich klimatów – zawiera je Haul Away albo Kingdom of Gold. Na instrumentach irlandzkich, podobnie jak na późniejszym albumu, grali John McCusker – skrzypce i cytra oraz Mike McGoldrick – flety i dudy, do tego akordeonista Phil Cunningham. Za mandolinę odpowiada Tim O’Brien, ale do tego gitarzysta Richard Bennett sięga po instrumenty pokrewne – buzuki (greckie, ale chętnie wykorzystywane przez Irlandczyków) i tiple (południowoamerykańskie). Mandolinę zastosowaną bardziej po amerykańsku słychać w kończącym album After the Beanstalk. Wśród licznego personelu warto oczywiście wymienić Guya Fletchera na klawiszach. Ze znanych nazwisk pojawia się jeszcze Chris Botti – jego trąbka dodaje jazzowego klimatu Radio City Serenade, swoją drogą też zawierającemu elementy celtyckie. No i w ramach wokalu pomocniczego wymieniona jest w książeczce Ruth Moody, ale nie zwraca na siebie aż takiej uwagi jak na późniejszym albumie.
Twórczość Knopflera z tego albumu jest elegancka i na poziomie, ale w tak dużej dawce może być usypiająca i niekoniecznie się nadaje jako podkład do intensywnej pracy.



The Police, Outlandos d’Amour, 1978

Trzecim efektem wizyty w tanim markecie był pierwszy album jednego z najważniejszych zespołów końca lat siedemdziesiątych. Swoim nowofalowym rockiem z elementami reggae, jazzu, a nawet muzyki afrykańskiej Sting, Andy Summers i Stewart Copeland nie tylko podbili listy przebojów, lecz także zainspirowali całe rzesze wykonawców. Na gruncie polskim trudno bez ich wpływu wyobrazić sobie choćby Lady Pank albo Perfect. Swoją drogą, choć w dzieciństwie byłem fanem Stinga jako aktora – konkretnie postaci Feyda-Rauthy w Diunie Davida Lyncha – to nie ciągnęło mnie specjalnie do zgłębiania jego muzyki.
Charakterystyczne jest tu dość surowe brzmienie oraz wysoki, zawodzący głos Stinga. Dla niektórych może denerwujący, ale tak to jest, jak się biały bierze za manierę wokalną rodem z muzyki reggae. Początkowy, szybki Next to You jest jeszcze mało charakterystyczny, zwrotka brzmi jak punk rock zainspirowany muzyką lat sześćdziesiątych, jakimś The Who albo czymś w tym rodzaju, tyle że nowocześniej brzmiący. Nowatorskie są dopiero partie wokalne w refrenie, a i nieco zwariowana solówka Andy’ego Summersa robi wrażenie. Generalnie utwory bardziej rockowe, jak Truth Hits Everybody czy Born in the 50s, mniej się z tego albumu zapamiętuje, choć ten drugi ma wdały refren. Najmniej zaś udany się zdaje Be My Girl – Sally, o dość szybkiej zwrotce z niezbyt ambitnym tekstem (powtarzane w kółko „Would you be my girl”?) i interludium w postaci rymowanej recytacji Summersa o dmuchanej lali. Ciekawie za to wypada Peanuts z partią tajemniczego instrumentu, który może być jakąś arabską szałamają, a może tylko podobnie brzmiącym syntezatorem.
Specjalnością The Police okazało się jednak łączenie rocka z brzmieniami regałowymi. Największym hitem z Outlandos była Roxanne, pełna emocji piosenka o uczuciu do prostytutki – w zwrotce podcinanie w rytmie reggae, w refrenie przyczadowanie. W podobnej konwencji urzymany jest Can’t Stand Losing You. Ale mój ulubiony utwór z całego repertuaru The Police to So Lonely – oparty na identycznej strukturze, ale urzekający pogodnymi mimo tytułu harmoniami, w których słychać inspirację Marleyowskim No Woman No Cry. Solówka jest tu zresztą najlepsza na albumie. Poza tym w Masoko Tanga słyszymy reggae w postaci bardziej zafrykanizowanej, a w Hole in My Life – ujazzowione.
Krótko mówiąc, dałem się zaskoczyć jakością Czerwonego Chrząszcza, choć nigdy nie wiadomo, na co się tam trafi – za jedną wizytą nawet kilka ciekawych płyt, a następnym razem wyłącznie bele co.



Deep Purple, InFinite – Gold Edition, 2017

            Deep Purple to kapela, do której mam sentyment, choć nie zaliczyłbym jej do swojej pierwszej dziesiątki. Moim ulubionym okresem działalności grupy jest jednak późny – po definitywnym odejściu Ritchiego Blackmore’a i zajęciu jego miejsca przez sporo młodszego od reszty weteranów amerykańskiego gitarzystę Steve’a Morse’a. Płyta Purpendicular bardzo mi się podoba, powszechnie uważana za słabą Abandon też. Pierwsza z udziałem Dona Aireya na klawiszach Bananas jakoś mi umknęła, Rapture of the Deep słucham najpierw z zaangażowaniem, a od połowy trochę odpuszczam, natomiast na Now What?! większe wrażenie zrobiło na mnie brzmienie niż kompozycje. Ta ostatnia miała już być płytą pożegnalną, bo muzycy nie są coraz młodsi. Praca nad nią tak im się jednak spodobała, że postanowili jeszcze nie kończyć działalności. Tak więc dwa lata temu światło dzienne ujrzał album InFinite. To on ma być teraz pożegnalny, ale kto wie…
            Ogólnie rzecz biorąc, zespół już od dawna nie musi nic nikomu udowadniać, po prostu gra swoje. InFinite jest kolejną porządną płytą nagraną w charakterystycznym stylu. Za produkcję wziął się Bob Ezrin, też weteran, znany choćby z Kissów i Floydowego Muru, w dodatku jeszcze trochę pograł na klawiszach. Głosu Iana Gillana jakby czas się nie imał  – choć tak naprawdę się imał i dlatego właśnie wokalista używa niższych tonacji, nie forsuje już głosu jak w Child in Time, więc oszczędza się na tyle, żeby nie było słychać różnicy. Solówki Morse’a brzmią znajomo, Don Airey, wszedłszy już dawno w buty Jona Lorda, swobodnie żongluje między fortepianem, organami Hammonda a syntezatorem. Zespół przeważnie pędzi do przodu (Time for Bedlam, All I Got Is You ze zmyłkowym nastrojowym wstępem przywołującym ducha Purpendicular), czasami jest ciężki i dobitny (Hip Boots ze świetną barwą hammondów, Get Me Outta Here), czasem robi sobie postój, jak w balladowym The Surprising, które jednak później przyspiesza. Niezależnie jednak od motoryki utworu, sporo jest typowo deeppurplowej melancholii.
Słucha się dobrze, tyle że niewiele pozostaje potem w głowie. Zespół po prostu gra to, na czym się zna, niczym nie zaskakuje… może poza początkiem i końcem płyty. Ten pierwszy to puszczony przez wokoder głos Gillana rozpoczynający Time for Bedlam, ten drugi – przeróbka Roadhouse Blues Doorsów, mniej „do przodu”, a bardziej rozkołysana niż oryginał – no i fortypian daje radę. Poza tym ogólnie fajną rzeczą jest antarktyczna okładka oraz sesja zdjęciowa członków zespołu w strojach dawnych polarników.
            Gold Edition zawiera bonusowy drugi dysk z zapisem koncertu Deep Purple na francuskim festiwalu Hellfest w 2017. Po raz kolejny dochodzę do wniosku, że jestem ciut za stary na płyty koncertowe, jednak weteranów w dobrej formie dobrze czasem posłuchać. Koncert, jak i płytę studyjną, otwiera Time for Bedlam, tu z większym wykopem niż w oryginale. Oprócz niego z zasadniczego albumu powtarzają się jeszcze The Surprising i Birds of Prey, a reszta to już większa lub mniejsza klasyka. I ta z lat siedemdziesiątych – Fireball, Bloodsucker, Strange Kind of Woman – jak i nieco późniejsza w postaci Perfect Strangers. Z nowszych utworów jest tylko emersonowaty Uncommon Man, co prawda rozpoczęty przydługim smytłaniem Morse’a na wieśle. I tu również wszystko comme il fait: Lazy zawiera solo harmonijki i staje się pretekstem dla popisów klawiszowca, za to Space Truckin’ na szczęście nie trwa tym razem dwudziestu minut. Na finał oczywiście Smoke on the Water, a na bis – pierwszy hit zespołu, Hush, poprzedzony standardem Henry’ego Manciniego Peter Gunn, oraz Black Night, tradycyjnie z dużą ilością swobodnych solówków.



Dimmu Borgir, Eonian, 2018

            Norwegia, jak wiadomo, jest zagłębiem black metalu. Styl ten dzieli się zasadniczo na dwie gałęzie: undergroundową i symfoniczną. Do pierwszej należy m.in. Mayhem czy Darkthrone (choć ten ostatni najpierw wyznaczył paradygmat stylu, a potem wielokrotnie pokazał, że nie zamierza się go trzymać jak pijany płota), zaś czołowym przedstawicielem drugiej jest Dimmu Borgir. Nazwa tej kapeli, przez purystów zaliczanej do sprzedawczyków, oznacza po islandzku „mroczne zamczyska” i pochodzi od form wulkanicznych na Islandii, przypominających wyglądem ruiny pradawnych budowli (ich fotografie widnieją w książeczce płyty). Sama grupa cieszy się mianem ambasadora kultury norweskiej, choć przed laty pewien czytelnik napisał do „Teraz Rocka”, żeby nie publikowali zdjęć takich zespołów, bo córeczkę mu wystraszyli.
            Współzałożycielami są wokalista o tolkienowskiej ksywie Shagrath oraz gitarzysta pod równie barwnym pseudonimem Erkekjetter Silenoz (Arcykacerz Sylen). Na drugiej gitarze od lat gra Galder, a składu dopełniają klawiszowiec Gerlioz i akcent polski w osobie Daraya (Dariusza Brzozowskiego), byłego perkusisty Vadera. Rolę basisty pełni cała zasadnicza trójka, tylko na trasy biorą basistę koncertowego.
            Choć drużynie Shagratha nie są obce także elementy industrialne, od których zaczyna się cały album, to szybko ustępują one temu, co uważam za porządne brzmienie black metalu: zestawienie ciężkich, wybrzmiewających gitar z podniosłymi partiami orkiestrowymi. Po takim intrze nawet perkusyjne blasty brzmią dobrze, a przecież ja nigdy nie byłem miłośnikiem blastów. Lepiej mi się tego słucha niż Cradle of Filth – głównie dlatego, że Shagrath nie wydaje z siebie tak irytującego skrzeku jak Dani Filth, woli groźnie chrypieć. Na tej płycie zresztą i tak ceduje sporą część obowiązków wokalnych na chór Schola Cantorum pod batutą Gunvalda Ottesena. Skład orkiestry jest nieznany, nawet nie mam pewności, czy aby nie pochodzi ona z syntezatora, ale z drugiej strony Shagrath i Gerlioz mają w opisie „orchestral arrangements”.
Tak symfoniczne podejście do metalu musi się kojarzyć z Therionem – właściwie powinienem powiedzieć, że fani Theriona będą się tu czuć prawie jak w domu. Szczególnie dobrze wypadło w wybranym na singiel Interdimensional Summit, choć i jadący jak rozpędzona koparko-ładowarka Aetheric ma niezłą nośność (tu akurat orkiestra i chór są trochę wycofane, pojawiając się dopiero w refrenie). Płyta jako całość jest dość jednolita, utrzymana w granicach jednej stylistyki, ale też urozmaicona – kontrasty dynamiczno-motoryczne występują nawet w ramach pojedynczego utworu, choćby względnie spokojniejszego Council of Wolves and Snakes, wzbogaconego o niby-tybetańskie chóry w tle oraz lapoński joik, za który odpowiada Mikkel Gaup. W Alpha Aeon Omega robi się nawet całkiem refleksyjnie, co nie zmienia faktu, że nadal nastrój mamy patetyczny (w końcu to wielki finał albumu, po którym następuje jeszcze tylko kompozycja instrumentalna), a do tego jeden z najlepszych na płycie refrenów.
            Wątkiem polskim, oprócz Daraya, są ilustracje okładkowe wykonane przez Zbigniewa M. Bielaka. Natomiast w ramach Scholi Cantorum śpiewa niejaka Agnieszka Pikuta, jak również śpiewaczka o nazwisku rodem z Morrowinda – Inger Helseth.




Skunk Anansie, Anarchytecture, 2016

            Po swoim klasycznym trzecim albumie, Post-Orgasmic Chill [link], Skunksi Pająk rozwiązał się na dziesięć lat. Skin zaczęła karierę solową, gitarzysta Ace też wypuścił album, basista Cass Lewis grywał z Gary Moore’em, Mark Richardson bębnił w grupie Feeder. Wreszcie w 2010 cały kwartet zszedł się na nowo. Anarchytecture to od czasu reaktywacji również trzecia płyta i również uważana za najbardziej udaną.
            Początek jest trochę dezorientujący: basowy groove, dość prymitywny rytm perkusji – brzmi to bardziej tanecznie niż stare Skunk Anansie, jednak z czasem okazuje się, że singlowy Love Someone Else ma w sobie i należytą motorykę, i chwytliwość, a już refren, w którym Skin wchodzi na wysokie obroty, nie pozostawia wątpliwości, z jakim zespołem mamy do czynienia. Album naładowano zresztą taką ilością elektroniki, jak gdyby Skunksi Pająk chciał zająć niszę Garbage – przesycony nią jest Victim, choć w tym utworze dudnią też ciężkie riffy. Oczywiście czarnego głosu Skin nie da się pomylić z Shirley Manson. W kategorii, którą można by w skrócie nazwać „disco z ciężkimi gitarami”, mieści się też In the Back Room. No i Bullets, ale w tym motyw wiodący już mniej mi się podoba. Ballady też nie oparły się elektronizacji. Najbardziej podobała mi się Death to the Lovers, zaś Without You z dynamicznym refrenem mieści się w ramach stylu zespołu.
Nie oznacza to, że amatorzy czadów powinni być rozczarowani. Dość dynamiczny jest choćby Beauty Is Your Curse, choć niekoniecznie może się podobać elektronicznie przetworzony głos Skin. Liczy się też najostrzejszy na płycie, punkowo rozpędzony That Sinking Feeling ze świdrującym śpiewem. Za to wolny i ciężki Suckers!, osadzony na mocno tłukącej perkusji, to w sumie zmyłka, tworząca wstęp do skontrastowanego dynamicznie – ale w sumie najmniej tu ciekawego – We Are the Flames.
Płyta stoi na przyzwoitym poziomie, lecz nie ma tu lokomotywy na miarę Lately czy Hedonism.



Nightwish, Endless Forms Most Beautiful, 2015

            Od czasu omawianej tu już kiedyś płyty Wishmaster sporo się w Nightwish przez kilkanaście lat zmieniło. Przede wszystkim wokalistka. Obdarzoną operowym głosem Tarję Turunen zastąpiła śpiewająca bardziej konwencjonalnie Szwedka Anette Olzon, jednak i ona po kilku płytach poróżniła się z liderem Tuomasem Holopainenem i odeszła z zespołu. Endless Forms Most Beautiful to pierwszy album Nightwish z trzecią już wokalistką – Floor Jansen, Holenderką znaną dotąd z zespołów After Forever i ReVamp. Należy dodać, że na Wishmaster członkiem zespołu jeszcze nie był widłobrody basista Marco Hietala, pełniący również obowiązki pobocznego (i groźnie brzmiącego) wokalisty.
            Temu zespołowi również towarzyszy orkiestra, a nawet dwie. Wśród skrzypków znaleźli się Bogusław Kostecki oraz Rita Manning, wcześniej mi znana z Unledded Page’a i Planta, zaś na harfie zagrała prof. Skaila Kanga z Royal Academy of Music, której w przeszłości zdarzało się współpracować m.in. z Chrisem de Burghiem czy Borysem Grebienszczikowem. Dyryguje James Shearman, a wśród aranżystów znalazł się znany Pip Williams, którego wspiera najwyraźniej partnerka, niejaka Ilona Opulska.
Rozpoczynający płytę Shudder Before the Beautiful – rozdawany przez wytwórnię przedpremierowo jako darmowe MP3 – zaczyna się właściwie od orkiestry połączonej z mocną, heavymetalową perkusją. Dopiero potem wchodzą ciężkie gitary i głos Jansen. Trzeba zauważyć, że o ile „Podłoga” jest szkoloną sopranistką, to na tej akurat płycie nie wchodzi w klimata operowe i śpiewa konwencjonalnie, choć da się poznać, że ma dużą skalę. Otwierający utwór to właściwie modelowy przypadek stylu Nightwish – rozpędzone tempo, patetyczne brzmienia, trochę ciężarów, do tego solówki zarówno na gitarze, jak i na syntezatorach.
Kolejny, Weak Fantasy, dowodzi, że Holopainen umie wykorzystać połączone siły orkiestry, chóru i kapeli do robienia czadu. Refreny z nawalaniem godnym haubic spod fortu Douaumont kontrastują tu z łagodniejszą zwrotką, w której odzywa się buzuki (grecka mandolina o długiej szyjce, chętnie zaadaptowana przez Irlandczyków). Tak, do Nightwish dołączył przed tą płytą również Troy Donockley, grający na irlandzkich instrumentach ludowych, co wpłynęło na nasycenie muzyki wpływami folkowymi. My Walden cytuje dosłownie tradycyjną melodię irlandzką Dunmore Lassies. Łagodny, wybrany na singiel Élan nie dość, że jest autentycznie chwytliwy (i mniejsza o to, że Jansen brzmi dość cukierkowo), to jeszcze wzbogacony brzmieniami tin whistle i dud uillean.
Generalnie płyta, jak to często bywa w symfonicznym metalu, tworzy na tyle spójną całość, że utwory zlewają się ze sobą. Yours Is An Empty Hope opiera się na niemal thrashowym riffie, a dla odmiany Our Decades in the Sun brzmi bardziej balladowo. Często elementy miażdżące i refleksyjne przeplatają się w granicach jednego utworu, takiego jak Edema Ruh (gdzie znów dudy mają coś do powiedzenia). Eyes of Sharbat-Gula to instrumental z partiami chóru chłopięcego, dający chwilę wytchnienia przed finałem albumu. Jest nim The Greatest Show on Earth, który trwa aż 24 minuty i składa się  z kilku części. Dzieje się oczywiście mnóstwo, słyszymy m.in. cytat z Bachowskiej Fugi d-moll oraz głos Richarda Dawkinsa, z którego cytatem jest tytuł całego albumu.
Za bonus robi druga płyta, zawierająca materiał w wersji instrumentalnej.



Sting, Brand New Day, 2000

            Choć ta płyta nie bywa zaliczana do największych osiągnięć Stinga, mam do niej szczególny sentyment, ponieważ pochodzące z niej single często słyszałem w radiu w moich czasach licealnych.
Najogólniej rzecz biorąc, album zawiera to, czego się można po Żądle spodziewać: wyrafinowanego pop-rocka na korzeniu jazzowym, z charakterystyczną „opływowością”. Jak przystało na koniec lat 90., gdzieniegdzie jest to podszyte elektroniką, choć dość nienachalnie. Nie ma tu też specjalnych zadziorów, co niekoniecznie musi być wadą.
Poczynając od otwierającego A Thousand Years, uwagę zwracając elementy orientalizujące: w utworze tym melodię podkreśla arabsko brzmiący klarnet. Północnoafrykański klimat jeszcze lepiej słychać w singlowym Desert Rose, gdzie w duecie ze Stingiem śpiewa algierski wokalista Cheb Mami – była to dla niego odskocznia do kariery międzynarodowej. Książeczka płyty wymienia też kwartet smyczkowy z dyrygentem – wszyscy o maghrebskich personaliach – oraz artystę poklepującego darabukę.
Jeśli komuś w twórczości Stinga bardziej odpowiadają elementy jazzujące, to ich przykładem jest Big Lie Small World albo Perfect Love… Gone Wrong. W obu trąbi (podobnie jak u Knopflera) Chris Botti, a w drugim pojawia się poza tym francuska raperka Sté. Innym znanym jazzmanem na tym albumie jest klarnecista Branford Marsalis (już wcześniej współpracownik Stinga). Wystąpiło też dwóch renomowanych perkusistów sesyjnych: Vinnie Colaiuta i Manu Katché.
            Płyta nadaje się do słuchania wieczorem, kiedy człowiek chce odpocząć i nie ma już siły na granie metaliczne – ot, weźmy choćby Ghost Story, typową dla Żądła „kołysankę”, która jednak potem se trochę crescenduje, czy też Tomorrow We’ll See z wykorzystaniem orkiestry.  A jednak parę utworów brzmi bardziej dynamicznie. Usnąć nie pozwala kolejny singiel After The Rain Has Fallen, gdzie jest wszystkiego po trochu – szczypta jazzu, trochę soulu, nieco funkujący rytm, arabskie elementy w tle i wpadający w ucho refren. Największy skok w bok stanowi Fill Her Up – country, które z początku sprawia wrażenie, jakby całkiem nieźle nadawało się do adaptacji na styl Knopflera, ale potem nagle wyłania się soulowaty chór, a kompozycja rozpływa się w jazzie. No i całkiem pobudzający jest finał płyty – tytułowy Brand New Day – z przebojowym refrenem, ciepłym pulsem klawinetu i chromatyczną harmonijką ustną, w którą dmie własna osoba Steviego Wondera. Do utworu tego nakręcono pomysłowy „reklamowy” teledysk o uzdrowicielu.
           



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz