To nic nowego, że zdobywane
w ciągu roku płyty opisuję dopiero ze sporym poślizgiem. Wobec tego u progu
września przyszła pora na zdobycze z marca. Tym razem trafiło się sporo metalu,
i to miejscami symfonicznego, ale nie tylko.
Slayer,
Seasons in the Abyss, 1990
Fanem Slayera nigdy nie
byłem i chyba już nie zostanę, ale jeśli mam mieć w kolekcji jakąś jedną jego
płytę studyjną, to właśnie tę. Do tej pory miałem koncertówkę Decade of
Aggression i te utwory, które najbardziej mi się podobały, pochodziły
właśnie z Seasons in the Abyss. Wobec tego zdecydowałem się bez wahania,
spotykając ten album w Czerwonym Chrząszczu.
„Zabójców z Los Angeles”
zalicza się do tzw. Wielkiej Czwórki thrash metalu, razem z Metalliką, Megadeth
i Anthraxem. Przy tym, za sprawą bezkompromisowej brutalności oraz tekstów
poświęconych okultyzmowi, wojnom i śmierci, Slayer przetarł też szlak death metalowi.
Czym Seasons wyróżnia się spośród innych albumów zespołu? Ano tym, że to
swego rodzaju synteza i kwintesencja. Trzecia płyta, Reign in Blood,
trwała niecałe pół godziny, ale było to pół godziny bezlitosnego ostrzału. Na
czwartej, South of Heaven, zamiast artylerzystów spod Ypres muzycy
zaczęli udawać walec drogowy. Piąta natomiast połączyła obie tendencje.
Zaczyna się, jak należy, od
wygrzewu w postaci War Ensemble, wprost idealnego dla strażaków
śpieszących do pożaru. Później stał się on standardowym otwieraczem koncertów.
Po tym dźwiękowym ostrzale następuje utrzymany w średnim tempie i dość
przystępny (z łatwym do zapamiętania riffem) Blood Red. W podobnej,
wściekle kroczącej rytmice utrzymane są Skeletons of Society oraz
najbardziej tu chyba przebojowy Expendable Youth. Z kolei do
kategorii szybkostrzelnych czadów, napędzanych dziką reperkusją Dave’a
Lombardo, należy m.in. Hallowed Point albo Spirit in Black, w
którym po raz pierwszy na tej płycie moją uwagę zwróciły solówki gitarowe Hannemana
i Kinga – choć do fanów Slayera się nie zaliczam, to ich robotę doceniam.
Ale największe wrażenie
robią dwa najwolniejsze utwory. Przerażający Dead Skin Mask zaczyna się od granych naprzemiennie świdrujących
motywów gitarowych, a dalej Araya snuje opowieść na temat seryjnego mordercy
Eda Geina. Horrorystyczny efekt potęgują pojawiające się pod koniec dziecięce
nawoływania. Na sam finał albumu pojawia się monumentalny utwór tytułowy, choć
tam, prawdę mówiąc, tempo się parę razy zmienia, a wyskakujące zupełnie od
czapy melodyjne solówki tylko wzmagają wrażenie ogólnego szaleństwa.
Muzyka jest to mocno
mototonna, ale potrafi se czasem wciągnąć, nadaje się też do odreagowywania
frustracji, np. polityczno-społecznych.
Mark Knopfler, Privateering, 2012
W Czerwonym Chrząszczu nadziałem
się też ponownie na Knopflera, i to jeszcze dwupłytowego.
Do stylu Dire Straits
właściwie nie nawiązuje tu nic, może jedynie Blood and Water, ale i to
raczej do spokojniejszej części repertuaru grupy. Ogólnie rzecz biorąc, muzyka
jest równie łagodna i refleksyjna, jak na późniejszym albumie Tracker,
dominują nastrojowe ballady. Reprezentatywny dla płyty jest już melancholijny,
folkujący otwieracz Redbud Tree z typowo Knopflerowską solówką
gitary. Równie lekko brzmią Go, Love czy wieńczący pierwszą płytę Seattle.
A już Dream of the Drowned Submariner zasługuje na uwagę choćby za
sam tytuł, a poza tym ma jeszcze nastrojowe solo. Tytułowy Privateering to
w zasadzie brytyjski folk, choć technika gry na gitarze wprowadza jakiś komponent
amerykański. W Miss You Blues artysta wykorzystał melodię
tradycyjną Deep Blue Sea z własnym tekstem. Z kolei Bluebird niesie
ze sobą klimat cokolwiek argentyński.
Z rzeczy bluesowych pojawił
się Don’t Forget Your Hat – akustyczny, jakby żywcem wyjęty z
londyńskiego klubu w latach sześćdziestych. Do nielicznych żwawszych utworów
należą inne bluesy: Got To Have Something, I Used to Could oraz Gator
Blood, jak i kantrówka Corned Beef City. Knopfler często
sięga tu po gitarę slide, a także towarzyszy mu harmonijkarz Kim Wilson – przy
czym w książeczce jego instrument opisany jest, nieco myląco, jako „harp” –
słowo to oprócz harfy oznacza potocznie także harmonijkę ustną, co niekiedy
sprawia problemy tłumaczom.
Nie brakuje celtyckich
klimatów – zawiera je Haul Away albo Kingdom of Gold. Na instrumentach
irlandzkich, podobnie jak na późniejszym albumu, grali John McCusker – skrzypce
i cytra oraz Mike McGoldrick – flety i dudy, do tego akordeonista Phil
Cunningham. Za mandolinę odpowiada Tim O’Brien, ale do tego gitarzysta Richard
Bennett sięga po instrumenty pokrewne – buzuki (greckie, ale chętnie
wykorzystywane przez Irlandczyków) i tiple (południowoamerykańskie). Mandolinę
zastosowaną bardziej po amerykańsku słychać w kończącym album After the
Beanstalk. Wśród licznego personelu warto oczywiście wymienić Guya
Fletchera na klawiszach. Ze znanych nazwisk pojawia się jeszcze Chris Botti –
jego trąbka dodaje jazzowego klimatu Radio City Serenade, swoją drogą
też zawierającemu elementy celtyckie. No i w ramach wokalu pomocniczego
wymieniona jest w książeczce Ruth Moody, ale nie zwraca na siebie aż takiej
uwagi jak na późniejszym albumie.
Twórczość Knopflera z tego
albumu jest elegancka i na poziomie, ale w tak dużej dawce może być usypiająca
i niekoniecznie się nadaje jako podkład do intensywnej pracy.
The Police, Outlandos d’Amour, 1978
Trzecim efektem wizyty w tanim
markecie był pierwszy album jednego z najważniejszych zespołów końca lat
siedemdziesiątych. Swoim nowofalowym rockiem z elementami reggae, jazzu, a
nawet muzyki afrykańskiej Sting, Andy Summers i Stewart Copeland nie tylko
podbili listy przebojów, lecz także zainspirowali całe rzesze wykonawców. Na
gruncie polskim trudno bez ich wpływu wyobrazić sobie choćby Lady Pank albo Perfect.
Swoją drogą, choć w dzieciństwie byłem fanem Stinga jako aktora – konkretnie
postaci Feyda-Rauthy w Diunie Davida Lyncha – to nie ciągnęło mnie
specjalnie do zgłębiania jego muzyki.
Charakterystyczne jest tu
dość surowe brzmienie oraz wysoki, zawodzący głos Stinga. Dla niektórych może
denerwujący, ale tak to jest, jak się biały bierze za manierę wokalną rodem z
muzyki reggae. Początkowy, szybki Next to You jest jeszcze mało
charakterystyczny, zwrotka brzmi jak punk rock zainspirowany muzyką lat
sześćdziesiątych, jakimś The Who albo czymś w tym rodzaju, tyle że nowocześniej
brzmiący. Nowatorskie są dopiero partie wokalne w refrenie, a i nieco
zwariowana solówka Andy’ego Summersa robi wrażenie. Generalnie utwory bardziej
rockowe, jak Truth Hits Everybody czy Born in the 50s, mniej się z
tego albumu zapamiętuje, choć ten drugi ma wdały refren. Najmniej zaś udany się
zdaje Be My Girl – Sally, o dość szybkiej zwrotce z niezbyt ambitnym
tekstem (powtarzane w kółko „Would you be my girl”?) i interludium w postaci
rymowanej recytacji Summersa o dmuchanej lali. Ciekawie za to wypada Peanuts
z partią tajemniczego instrumentu, który może być jakąś arabską szałamają,
a może tylko podobnie brzmiącym syntezatorem.
Specjalnością The Police
okazało się jednak łączenie rocka z brzmieniami regałowymi. Największym hitem z
Outlandos była Roxanne, pełna emocji piosenka o uczuciu do
prostytutki – w zwrotce podcinanie w rytmie reggae, w refrenie przyczadowanie.
W podobnej konwencji urzymany jest Can’t Stand Losing You. Ale mój ulubiony
utwór z całego repertuaru The Police to So Lonely – oparty na
identycznej strukturze, ale urzekający pogodnymi mimo tytułu harmoniami, w
których słychać inspirację Marleyowskim No Woman No Cry. Solówka
jest tu zresztą najlepsza na albumie. Poza tym w Masoko Tanga słyszymy
reggae w postaci bardziej zafrykanizowanej, a w Hole in My Life –
ujazzowione.
Krótko mówiąc, dałem się
zaskoczyć jakością Czerwonego Chrząszcza, choć nigdy nie wiadomo, na co się tam
trafi – za jedną wizytą nawet kilka ciekawych płyt, a następnym razem wyłącznie
bele co.
Deep Purple, InFinite
– Gold Edition, 2017
Deep Purple to kapela, do której mam sentyment, choć
nie zaliczyłbym jej do swojej pierwszej dziesiątki. Moim ulubionym okresem
działalności grupy jest jednak późny – po definitywnym odejściu Ritchiego
Blackmore’a i zajęciu jego miejsca przez sporo młodszego od reszty weteranów
amerykańskiego gitarzystę Steve’a Morse’a. Płyta Purpendicular bardzo mi
się podoba, powszechnie uważana za słabą Abandon też. Pierwsza z
udziałem Dona Aireya na klawiszach Bananas jakoś mi umknęła, Rapture
of the Deep słucham najpierw z zaangażowaniem, a od połowy trochę
odpuszczam, natomiast na Now What?! większe wrażenie zrobiło na mnie
brzmienie niż kompozycje. Ta ostatnia miała już być płytą pożegnalną, bo muzycy
nie są coraz młodsi. Praca nad nią tak im się jednak spodobała, że postanowili
jeszcze nie kończyć działalności. Tak więc dwa lata temu światło dzienne ujrzał
album InFinite. To on ma być teraz pożegnalny, ale kto wie…
Ogólnie rzecz biorąc, zespół już od
dawna nie musi nic nikomu udowadniać, po prostu gra swoje. InFinite jest
kolejną porządną płytą nagraną w charakterystycznym stylu. Za produkcję
wziął się Bob Ezrin, też weteran, znany choćby z Kissów i Floydowego Muru,
w dodatku jeszcze trochę pograł na klawiszach. Głosu Iana Gillana jakby
czas się nie imał – choć tak naprawdę
się imał i dlatego właśnie wokalista używa niższych tonacji, nie forsuje już
głosu jak w Child in Time, więc oszczędza się na tyle, żeby nie było słychać
różnicy. Solówki Morse’a brzmią znajomo, Don Airey, wszedłszy już dawno w buty
Jona Lorda, swobodnie żongluje między fortepianem, organami Hammonda a
syntezatorem. Zespół przeważnie pędzi do przodu (Time for Bedlam, All I Got
Is You ze zmyłkowym nastrojowym wstępem przywołującym ducha Purpendicular),
czasami jest ciężki i dobitny (Hip Boots ze świetną barwą hammondów,
Get Me Outta Here), czasem robi sobie postój, jak w balladowym The
Surprising, które jednak później przyspiesza. Niezależnie jednak od
motoryki utworu, sporo jest typowo deeppurplowej melancholii.
Słucha się dobrze, tyle że niewiele pozostaje potem w
głowie. Zespół po prostu gra to, na czym się zna, niczym nie zaskakuje… może
poza początkiem i końcem płyty. Ten pierwszy to puszczony przez wokoder głos
Gillana rozpoczynający Time for Bedlam, ten drugi – przeróbka Roadhouse
Blues Doorsów, mniej „do przodu”, a bardziej rozkołysana niż oryginał – no
i fortypian daje radę. Poza tym ogólnie fajną rzeczą jest antarktyczna okładka
oraz sesja zdjęciowa członków zespołu w strojach dawnych polarników.
Gold Edition zawiera bonusowy
drugi dysk z zapisem koncertu Deep Purple na francuskim festiwalu Hellfest
w 2017. Po raz kolejny dochodzę do wniosku, że jestem ciut za stary na płyty
koncertowe, jednak weteranów w dobrej formie dobrze czasem posłuchać.
Koncert, jak i płytę studyjną, otwiera Time for Bedlam, tu z większym
wykopem niż w oryginale. Oprócz niego z zasadniczego albumu powtarzają się
jeszcze The Surprising i Birds of Prey, a reszta to już
większa lub mniejsza klasyka. I ta z lat siedemdziesiątych – Fireball,
Bloodsucker, Strange Kind of Woman – jak i nieco późniejsza w
postaci Perfect Strangers. Z nowszych utworów jest tylko
emersonowaty Uncommon Man, co prawda rozpoczęty przydługim smytłaniem
Morse’a na wieśle. I tu również wszystko comme il fait: Lazy zawiera
solo harmonijki i staje się pretekstem dla popisów klawiszowca, za to Space
Truckin’ na szczęście nie trwa tym razem dwudziestu minut. Na finał
oczywiście Smoke on the Water, a na bis – pierwszy hit zespołu, Hush,
poprzedzony standardem Henry’ego Manciniego Peter Gunn, oraz Black
Night, tradycyjnie z dużą ilością swobodnych solówków.
Dimmu
Borgir, Eonian, 2018
Norwegia, jak wiadomo, jest zagłębiem black metalu. Styl ten dzieli się
zasadniczo na dwie gałęzie: undergroundową i symfoniczną. Do pierwszej
należy m.in. Mayhem czy Darkthrone (choć ten ostatni najpierw wyznaczył
paradygmat stylu, a potem wielokrotnie pokazał, że nie zamierza się go trzymać
jak pijany płota), zaś czołowym przedstawicielem drugiej jest Dimmu Borgir.
Nazwa tej kapeli, przez purystów zaliczanej do sprzedawczyków, oznacza po
islandzku „mroczne zamczyska” i pochodzi od form wulkanicznych na Islandii,
przypominających wyglądem ruiny pradawnych budowli (ich fotografie widnieją w
książeczce płyty). Sama grupa cieszy się mianem ambasadora kultury norweskiej,
choć przed laty pewien czytelnik napisał do „Teraz Rocka”, żeby nie publikowali
zdjęć takich zespołów, bo córeczkę mu wystraszyli.
Współzałożycielami są wokalista o
tolkienowskiej ksywie Shagrath oraz gitarzysta pod równie barwnym pseudonimem
Erkekjetter Silenoz (Arcykacerz Sylen). Na drugiej gitarze od lat gra Galder, a
składu dopełniają klawiszowiec Gerlioz i akcent polski w osobie Daraya
(Dariusza Brzozowskiego), byłego perkusisty Vadera. Rolę basisty pełni cała
zasadnicza trójka, tylko na trasy biorą basistę koncertowego.
Choć drużynie Shagratha nie są obce
także elementy industrialne, od których zaczyna się cały album, to szybko
ustępują one temu, co uważam za porządne brzmienie black metalu: zestawienie
ciężkich, wybrzmiewających gitar z podniosłymi partiami orkiestrowymi. Po takim
intrze nawet perkusyjne blasty brzmią dobrze, a przecież ja nigdy nie byłem
miłośnikiem blastów. Lepiej mi się tego słucha niż Cradle of Filth – głównie
dlatego, że Shagrath nie wydaje z siebie tak irytującego skrzeku jak Dani
Filth, woli groźnie chrypieć. Na tej płycie zresztą i tak ceduje sporą część obowiązków
wokalnych na chór Schola Cantorum pod batutą Gunvalda Ottesena. Skład orkiestry
jest nieznany, nawet nie mam pewności, czy aby nie pochodzi ona z syntezatora,
ale z drugiej strony Shagrath i Gerlioz mają w opisie „orchestral arrangements”.
Tak symfoniczne podejście do metalu musi się kojarzyć
z Therionem – właściwie powinienem powiedzieć, że fani Theriona będą się tu
czuć prawie jak w domu. Szczególnie dobrze wypadło w wybranym na singiel Interdimensional
Summit, choć i jadący jak rozpędzona koparko-ładowarka Aetheric ma
niezłą nośność (tu akurat orkiestra i chór są trochę wycofane, pojawiając się
dopiero w refrenie). Płyta jako całość jest dość jednolita, utrzymana w
granicach jednej stylistyki, ale też urozmaicona – kontrasty
dynamiczno-motoryczne występują nawet w ramach pojedynczego utworu, choćby
względnie spokojniejszego Council of Wolves and Snakes, wzbogaconego o niby-tybetańskie
chóry w tle oraz lapoński joik, za który odpowiada Mikkel Gaup. W Alpha Aeon
Omega robi się nawet całkiem refleksyjnie, co nie zmienia faktu, że nadal
nastrój mamy patetyczny (w końcu to wielki finał albumu, po którym następuje
jeszcze tylko kompozycja instrumentalna), a do tego jeden z najlepszych na
płycie refrenów.
Wątkiem polskim, oprócz Daraya, są
ilustracje okładkowe wykonane przez Zbigniewa M. Bielaka. Natomiast w ramach
Scholi Cantorum śpiewa niejaka Agnieszka Pikuta, jak również śpiewaczka o
nazwisku rodem z Morrowinda – Inger Helseth.
Skunk
Anansie, Anarchytecture, 2016
Po swoim klasycznym trzecim albumie, Post-Orgasmic Chill [link],
Skunksi Pająk rozwiązał się na dziesięć lat. Skin zaczęła karierę solową,
gitarzysta Ace też wypuścił album, basista Cass Lewis grywał z Gary Moore’em,
Mark Richardson bębnił w grupie Feeder. Wreszcie w 2010 cały kwartet zszedł się
na nowo. Anarchytecture to od czasu reaktywacji również trzecia płyta i
również uważana za najbardziej udaną.
Początek jest trochę dezorientujący:
basowy groove, dość prymitywny rytm perkusji – brzmi to bardziej tanecznie niż
stare Skunk Anansie, jednak z czasem okazuje się, że singlowy Love Someone
Else ma w sobie i należytą motorykę, i chwytliwość, a już refren, w którym
Skin wchodzi na wysokie obroty, nie pozostawia wątpliwości, z jakim zespołem
mamy do czynienia. Album naładowano zresztą taką ilością elektroniki, jak gdyby
Skunksi Pająk chciał zająć niszę Garbage – przesycony nią jest Victim,
choć w tym utworze dudnią też ciężkie riffy. Oczywiście czarnego głosu Skin nie
da się pomylić z Shirley Manson. W kategorii, którą można by w skrócie
nazwać „disco z ciężkimi gitarami”, mieści się też In the Back Room. No
i Bullets, ale w tym motyw wiodący już mniej mi się podoba. Ballady też nie
oparły się elektronizacji. Najbardziej podobała mi się Death to the Lovers,
zaś Without You z dynamicznym refrenem mieści się w ramach stylu
zespołu.
Nie oznacza to, że amatorzy czadów powinni być
rozczarowani. Dość dynamiczny jest choćby Beauty Is Your Curse, choć
niekoniecznie może się podobać elektronicznie przetworzony głos Skin. Liczy się
też najostrzejszy na płycie, punkowo rozpędzony That Sinking Feeling ze
świdrującym śpiewem. Za to wolny i ciężki Suckers!, osadzony na mocno
tłukącej perkusji, to w sumie zmyłka, tworząca wstęp do skontrastowanego
dynamicznie – ale w sumie najmniej tu ciekawego – We Are the Flames.
Płyta stoi na przyzwoitym poziomie, lecz nie ma tu
lokomotywy na miarę Lately czy Hedonism.
Nightwish, Endless
Forms Most Beautiful, 2015
Od czasu omawianej tu już kiedyś
płyty Wishmaster sporo się w Nightwish przez kilkanaście lat zmieniło.
Przede wszystkim wokalistka. Obdarzoną operowym głosem Tarję Turunen zastąpiła
śpiewająca bardziej konwencjonalnie Szwedka Anette Olzon, jednak i ona po kilku
płytach poróżniła się z liderem Tuomasem Holopainenem i odeszła z zespołu. Endless
Forms Most Beautiful to pierwszy album Nightwish z trzecią już wokalistką –
Floor Jansen, Holenderką znaną dotąd z zespołów After Forever i ReVamp. Należy
dodać, że na Wishmaster członkiem zespołu jeszcze nie był
widłobrody basista Marco Hietala, pełniący również obowiązki pobocznego (i groźnie
brzmiącego) wokalisty.
Temu zespołowi również
towarzyszy orkiestra, a nawet dwie. Wśród skrzypków znaleźli się Bogusław
Kostecki oraz Rita Manning, wcześniej mi znana z Unledded Page’a i
Planta, zaś na harfie zagrała prof. Skaila Kanga z Royal Academy of Music,
której w przeszłości zdarzało się współpracować m.in. z Chrisem de Burghiem czy
Borysem Grebienszczikowem. Dyryguje James Shearman, a wśród aranżystów znalazł
się znany Pip Williams, którego wspiera najwyraźniej partnerka, niejaka Ilona
Opulska.
Rozpoczynający płytę Shudder Before the Beautiful –
rozdawany przez wytwórnię przedpremierowo jako darmowe MP3 – zaczyna się
właściwie od orkiestry połączonej z mocną, heavymetalową perkusją. Dopiero
potem wchodzą ciężkie gitary i głos Jansen. Trzeba zauważyć, że o ile „Podłoga”
jest szkoloną sopranistką, to na tej akurat płycie nie wchodzi w klimata
operowe i śpiewa konwencjonalnie, choć da się poznać, że ma dużą skalę.
Otwierający utwór to właściwie modelowy przypadek stylu Nightwish – rozpędzone
tempo, patetyczne brzmienia, trochę ciężarów, do tego solówki zarówno na
gitarze, jak i na syntezatorach.
Kolejny, Weak Fantasy, dowodzi, że Holopainen
umie wykorzystać połączone siły orkiestry, chóru i kapeli do robienia czadu.
Refreny z nawalaniem godnym haubic spod fortu Douaumont kontrastują tu z
łagodniejszą zwrotką, w której odzywa się buzuki (grecka mandolina o długiej
szyjce, chętnie zaadaptowana przez Irlandczyków). Tak, do Nightwish dołączył
przed tą płytą również Troy Donockley, grający na irlandzkich instrumentach
ludowych, co wpłynęło na nasycenie muzyki wpływami folkowymi. My Walden cytuje
dosłownie tradycyjną melodię irlandzką Dunmore Lassies. Łagodny, wybrany
na singiel Élan nie dość, że jest autentycznie chwytliwy (i mniejsza o
to, że Jansen brzmi dość cukierkowo), to jeszcze wzbogacony brzmieniami tin
whistle i dud uillean.
Generalnie płyta, jak to często bywa w symfonicznym
metalu, tworzy na tyle spójną całość, że utwory zlewają się ze sobą. Yours
Is An Empty Hope opiera się na niemal thrashowym riffie, a dla odmiany Our
Decades in the Sun brzmi bardziej balladowo. Często elementy miażdżące i
refleksyjne przeplatają się w granicach jednego utworu, takiego jak Edema
Ruh (gdzie znów dudy mają coś do powiedzenia). Eyes of Sharbat-Gula to
instrumental z partiami chóru chłopięcego, dający chwilę wytchnienia przed
finałem albumu. Jest nim The Greatest Show on Earth, który trwa aż 24
minuty i składa się z kilku części.
Dzieje się oczywiście mnóstwo, słyszymy m.in. cytat z Bachowskiej Fugi
d-moll oraz głos Richarda Dawkinsa, z którego cytatem jest tytuł
całego albumu.
Za bonus robi druga płyta, zawierająca materiał w
wersji instrumentalnej.
Sting, Brand New Day, 2000
Choć ta płyta nie bywa zaliczana do
największych osiągnięć Stinga, mam do niej szczególny sentyment, ponieważ
pochodzące z niej single często słyszałem w radiu w moich czasach licealnych.
Najogólniej rzecz biorąc, album zawiera to, czego się
można po Żądle spodziewać: wyrafinowanego pop-rocka na korzeniu jazzowym, z
charakterystyczną „opływowością”. Jak przystało na koniec lat 90.,
gdzieniegdzie jest to podszyte elektroniką, choć dość nienachalnie. Nie ma tu też
specjalnych zadziorów, co niekoniecznie musi być wadą.
Poczynając od otwierającego A Thousand Years, uwagę
zwracając elementy orientalizujące: w utworze tym melodię podkreśla arabsko
brzmiący klarnet. Północnoafrykański klimat jeszcze lepiej słychać w singlowym Desert
Rose, gdzie w duecie ze Stingiem śpiewa algierski wokalista Cheb Mami – była
to dla niego odskocznia do kariery międzynarodowej. Książeczka płyty wymienia też
kwartet smyczkowy z dyrygentem – wszyscy o maghrebskich personaliach – oraz
artystę poklepującego darabukę.
Jeśli komuś w twórczości Stinga bardziej
odpowiadają elementy jazzujące, to ich przykładem jest Big Lie Small World
albo Perfect Love… Gone Wrong. W obu trąbi (podobnie jak u Knopflera) Chris
Botti, a w drugim pojawia się poza tym francuska raperka Sté. Innym znanym
jazzmanem na tym albumie jest klarnecista Branford Marsalis (już wcześniej
współpracownik Stinga). Wystąpiło też dwóch renomowanych perkusistów sesyjnych:
Vinnie Colaiuta i Manu Katché.
Płyta nadaje się do
słuchania wieczorem, kiedy człowiek chce odpocząć i nie ma już siły na granie
metaliczne – ot, weźmy choćby Ghost Story, typową dla Żądła „kołysankę”,
która jednak potem se trochę crescenduje, czy też Tomorrow We’ll See z
wykorzystaniem orkiestry. A jednak parę
utworów brzmi bardziej dynamicznie. Usnąć nie pozwala kolejny singiel After
The Rain Has Fallen, gdzie jest wszystkiego po trochu – szczypta jazzu,
trochę soulu, nieco funkujący rytm, arabskie elementy w tle i wpadający w ucho
refren. Największy skok w bok stanowi Fill Her Up – country, które z
początku sprawia wrażenie, jakby całkiem nieźle nadawało się do adaptacji na
styl Knopflera, ale potem nagle wyłania się soulowaty chór, a kompozycja
rozpływa się w jazzie. No i całkiem pobudzający jest finał płyty – tytułowy Brand
New Day – z przebojowym refrenem, ciepłym pulsem klawinetu i chromatyczną
harmonijką ustną, w którą dmie własna osoba Steviego Wondera. Do utworu tego nakręcono
pomysłowy „reklamowy” teledysk o uzdrowicielu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz