Pobiłem latoś rekord, jeśli chodzi o zakupy płytowe, co wpłynęło na pewną monokulturę na moim blogasku. Ale cóż poradzić...
Spiritual
Beggars, Ad Astra,
2000
Na fejsie dał ktoś cynk, że
ktoś jeszcze inny zmuszony jest zlikwidować swą kolekcję płyt. Tak wszedłem w
posiadanie dwóch z nich.
Na czele Spiritual Beggars stoi
gitarzysta Michael Amott, znana postać na szwedzkiej scenie metalowej. Przed
założeniem zespołu występował w brytyjskim grindcore’owym Carcass, pod koniec
dziewięćdziesiątych przewinął się przez Candlemass, a równolegle ze
Spirytusowymi Menelami prowadzi deathmetalowy (z wokalistką) Arch Enemy. Jest
więc to jeden z kilku skandynawskich ekstremalnych metalowców, którzy „na
boku” grają nieco łagodniejszą muzykę, obok np. Nicke Anderssona (perkusisty
Entombed/wokalisty i gitarzysty Hellacopters) czy Shagratha (który oprócz Dimmu
Borgir ma jeszcze Chrome Division).
Album jest dość jednorodny. Zawiera
potężnie brzmiący heavy metal z elementami psychodelii. Później nazwano podobne
granie stoner rockiem, chociaż Beggars bardziej zasługują na miano stoner
metalu. Już w otwierającym Left Brain Ambassadors atakują nas posuwiste,
dudniące riffy o przybrudzonej barwie, przy czym całość utworu nie jest
pozbawiona pewnego przebojowego waloru. Ważną rolę w grzmieniu (sic!) zespołu
odgrywają organy Hammonda, na których gra Per Wiberg. Fajnie, że ta ich ściana
dźwięku nie jest wyłącznie gitarowa, brzmienie organów stanowi przy tym łącznik
z muzyką lat siedemdziesiątych. Czasem Wiberg sięga także po syntezatory czy
coś podobnego.
Takie utwory jak Wonderful
World – i generalnie polityka riffowa – są kolejnym świadectwem
niezaprzeczalnego wpływu Black Sabbath na ciężkie granie na całym świecie;
nawet solówki gitarowe Amotta trącą niekiedy szkołą Iommiego. Na szczęście
wokalista i basista, znany jako Spice (doczytałem, że naprawdę Christian Sjöstrand),
nie przypomina Ozzy’ego (Szwedzi mają przeca innych imitatorów tego artysty –
weźmy choćby śpiewającego ongiś w Candlemass Björna Flodkvista). Ma głos
stosunkowo niski i zachrypnięty, kojarzący się z nowocześniejszymi odmianami
ciężkiego grania; nawiasem mówiąc, dwa lata później wyleciał, a jego następcy
brzmieli już nieco inaczej.
Ze względu na homogeniczną
stylistykę płyta może się wydawać nieco monotonna, ale np. Per Aspera Ad
Astra wyróżnia się nieco podniosłym nastrojem, a The Goddess czy Save
Your Soul walą znacznie szybciej do przodu. Może się też podobać przystępna
harmonia w refrenie Escaping the Fools. Po tych wszystkich zaś
szaleństwach czeka słuchacza wyspokojenie w postaci prawie siedmiominutowej Mantry,
bluesowatej ballady z udziałem organów i stylowego melotronu. Jednak tylko na
chwilę, bo mniej więcej w połowie utworu zespół znów rusza z kopyta i zaczyna
dudnić. Po którymś z kolei przesłuchaniu dochodzę do wniosku, że z całkiem
niezłym wynikiem.
Black
Star Riders, The Killer Instinct,
2015
Na temat Jeźdźców spod
Ciemnej Gwiazdy pisałem tu już dwukrotnie. Teraz przyszło mi zgarnąć drugą ich płytę.
Od debiutu zmienił się skład – basista Robbie Crane zastąpił weterana Marco
Mendozę.
Po kilku pierwszych przesłuchaniach
The Killer Instinct podobał mi się jednak nie tak bardzo jak All Hell
Breaks Loose. Najlepsze wino podali na samym początku, w postaci utworu
tytułowego – autentycznie porywającego, w najlepszej tradycji Cienkiego
Jaszczura. Drugi równie chwytliwy jest Finest Hour. Utwór pomiędzy nimi
– Bullet Blues – zyskał dopiero za którymś razem, kiedy dotarło do mnie,
że też całkiem udatnie nawiązuje do twórczości Phila Lynotta, jednak tej
bardziej czadowej niż melodyjnej. Nie zabrakło też następcy Kingdom of the
Lost, czyli utworu o wyraźnie celtyckiej melodii – jest to Soldierstown,
wzbogacony groźnymi okrzykami po irlandzku.
Druga połowa płyty wydaje
się mniej ciekawa. Jednak po rozpędzonej pierwszej czwórce następuje Charlie,
I Gotta Go w średnim tempie, a następnie jeszcze większe uspokojenie w
postaci pół balladowego Blindsided, w kierym sporą rolę odgrywają
gitary akustyczne, a i solówki są jakieś takie zauważalne. Potem następują kolejne
hardrockery, może niezbyt oryginalne, ale dość przystojne w słuchaniu. Finałowy
You Little Liar trwa ponad siedem minut, z czego sporą część zajmuje
rozbudowana koda, będąca pretekstem dla gitarzystów, aby wypuścili ciśnienie
spod palców.
Wygląda na to, że BSR nie
bardzo chcą być dłużej grupą rekonstrukcyjną Thin Lizzy i starają się bardziej
wyciosać własny styl, zdradzający więcej inspiracji amerykańskich – i niestety
także mniej charakterystyczny.
Ray Wilson & Stiltskin, She, 2006
Od koncertu Raya Wilsona minął
ponad rok, zanim w końcu sprawiłem sobie jedną z jego płyt, i to jeszcze z
autografem.
Kto obeznany z muzyką lat
dziewięćdziesiątych, może kojarzyć Stiltskin jako grupę, w której grał
Wilson przed dołączeniem do Genesis, znaną z przeboju Inside. Jednak
Stiltskin reaktywowany przez wokalistę w latach dwutysięcznych to de facto zupełnie
nowy zespół. W najnowszym „Teraz Rocku” wspominał on, że członkowie
starego składu się nie znosili – pomiędzy Wilsonem a ówczesnym kierownikiem
grupy Peterem Lawlorem doszło nawet do nogoczynów na antenie MTV.
Jedynym łącznikiem między
starym a nowym Stiltskinem pozostaje Ray Wilson. Ważną rolę odgrywają
gitarzyści Uwe Metzler i Scott Spence, współautorzy repertuaru. Drugi z nich
zresztą występował z Wilsonem już wcześniej, podobnie jak klawiszowiec Irvin
Duguid. Na perkusji gra zaś Nir Z, Izraelczyk znany z pamiętnego katowickiego
koncertu Genesis i od tamtej pory współpracujący ze szkockim wokalistą.
Nie ma tu nikogo, kto by akompaniował Wilsonowi na zeszłorocznym częstochowskim
koncercie.
Przyczyną, dla której z
całej solowej dyskografii Raya Wilsona wybrałem akurat She, jest Yellow
Lemon Sun: nastrojowa ballada o przyswajalnej melodii i refrenie łatwo
zostającym w głowie, oparta na brzmieniu gitar akustycznych, z wyraźnym
akompaniamentem gitary slide, ale wzmocniona m.in. smyczkami. Z czymś znanym mi
się mgliście kojarzy, ale mi to nie szkodzi. Yellow Lemon Sun nie jest jednak
reprezentatywna dla całości płyty. She charakteryzuje się zwrotem ku
cięższemu brzmieniu.
Wilson przedstawia swoje
oblicze hardrockowe, żeby nie powiedzieć – zmetalizowane. To znaczy nie zaczyna
nagle piać w wysokich rejestrach, ale za to zespół przywali słuchaczowi
ciężkimi riffami już w rozpoczynającym płytę Fly High. Kontrastujący z
nimi „normalny” śpiew wprowadza pewną oniryczność, która we współczesnym rocku
tzw. progresywnym mnie irytuje, ale jakoś nie u Wilsona. Ciężkie gitary budują
podniosły nastrój w refrenie Wake Up Your Mind, skontrastowanym z
pogodniejszą zwrotką. Dla odmiany nad Sick and Tired unosi się
jakaś taka wibracja wczesnych lat dwutysięcznych – trochę post-grunge, a nie
wiem, czy trochę nawet nie, za przeproszeniem, nu metal. Może dlatego, że to
owoc współpracy z dającym tu przez moment głos rapowcem Adonisem Starem. Dla
odmiany tytułowy utwór She, zamiast na potężnych riffach, opiera się na
jednostajnie dudniącym pulsie. Warto też zwrócić uwagę na dociążony gitarami,
ale w sumie balladowy Constantly Reminded, choć Wilson nie śpiewa
refrenu po polsku, jak mu się to zdarza na koncertach w kraju.
Nie wszystko jest jednakowo
ciężkie. Często występują kontrasty dynamiczne, przeważnie polegające na
zestawieniu spokojnej zwrotki z mocnym, ciężkim refrenem. W Some of All
My Fears fundament refrenu stanowi bardzo atrakcyjny, złożony riff. Taking
Time to prawie britpop, tyle że z cięższym brzmieniem i orkiestracjami – a
pod koniec recytuje się cytat o Bestii 666 z Apokalipsy św. Jana, tak
dobrze znany fanom Iron Maiden. Fame, pomimo częstochowskiego rymu,
mógłby nawet zostać przebojem, gdyby sama stylistyka nie była dziś trochę
niemodna. Aranżacyjnie najbardziej od reszty odbiega Summer Days z podelektronizowanym
rytmem w zwrotce i ponownie orkiestrą w refrenie.
Iggy
Pop, Lust for Life,
1977
Naczelny łobuzin rocka
największe sukcesy zawdzięcza współpracy z Davidem Bowie. Wcześniejszą płytę, The
Idiot, już kiedyś omawiałem, tej jesieni przyszła zaś pora na Lust for
Life, również nagraną w środowisku o nadzwyczajnym wpływie na natchnienie,
jakim był Berlin Zachodni. Przy czym o ile Pop napisał tu wszystkie teksty, to
Bowie jest autorem większości muzyki, oczywiście cały album wyprodukował, a
oprócz tego wystąpił w roli pianisty. Ściągnął też do składu współpracowników z
tego okresu – gitarzystę Carlosa Alomara (grał m.in. na Heroes) oraz
sekcję rytmiczną w postaci braci Tony’ego i Hunta Salesów (później założyli z
Bowiem i Reevesem Gabrelsem grupę Tin Machine). Składu dopełniał drugi
gitarzysta Ricky Gardiner.
Samo okładkowe zdjęcie
uśmiechniętego Popa sugeruje zmianę w stosunku do depresyjnej wcześniejszej
płyty. Główna różnica polega na tym, że na Lust for Life nie ma tyle
elektroniki, co na Idiocie: naturalne instrumenty, żywe granie, nawet
dość ciepło brzmiące. Syntezator pojawia się czasem, na zasadzie tła. Płyta
jest chyba najklasyczniejszą z tych, które Idzi nagrał po rozwiązaniu The
Stooges. A to przede wszystkim ze względu na dwa przeboje. Balladowy Tonight
odkurzył później Bowie w duecie z Tiną Turner, przy czym wersja Idziego zawiera
patetyczny wstęp, umieszczający utwór w mrocznym kontekście: słowa everything
will be alright tonight wypowiada podmiot liryczny, by uspokoić ukochaną umierającą
z przedawkowania heroiny. Drugi, jeszcze większy hit zna chyba
każdy, a prawie każdy kiedyś próbował grać; u nas między innymi Kulci czy
Pidżama Porno. Mowa oczywiście o The Passenger, jednym z dwóch tu
utworów, w których komponowaniu nie brał udziału Bowie – za słynny riff
odpowiada Ricky Gardiner. Drugim wyjątkiem jest Sixteen, w całości
napisany przez Idziego i brzmiący jak zaginiony utwór The Stooges (krzykliwy
wokal, zgrzytliwe gitary i do tego niechlujny fortepian).
Reszta albumu trzyma poziom.
Otwierający i zarazem tytułowy Lust for Life odznacza się potężnym
brzmieniem bębnów, wybijających podrygujący rytm inspirowany Morse’owym sygnałem
amerykańskiej wojskowej stacji radiowej. Ciekawie też wypada dekadencki Some
Weird Sin z melodyjnym unisonem gitarowym oraz hałaśliwy Success,
wyraźnie naznaczony stylem Bowiego. Chwilę uspokojenia tworzy leniwie
bluesowaty Turn Blue, również o przedawkowaniu – przy czym tekst
nie został zreprodukowan w książeczce. Muszę jednak przyznać, że ten prawie
siedmiominutowy kawałek jest rozciągnięty i nużący, więc nie sposób nie poczuć
ulgi, kiedy słuchacza budzi w końcu dynamiczny Neighborhood Threat,
którego gęste brzmienie współtworzą schowane nieco w tle organy. Płytę wieńczy Fall
in Love With Me, o charakterystycznej „berlińskiej” atmosferze – łatwo go
sobie wyobrazić śpiewanego przez Bowiego.
Santana, Caravanserai, 1972
Czwarta płyta
studyjna wielkiego latynoskiego gitarzysty – i zespołu nazwanego jego
nazwiskiem – charakteryzowała się wyraźnym zwrotem w kierunku jazzu. W tym
samym okresie wielki Carlos wszedł na ścieżkę duchowości Wschodu. Obie inspiracje
miały ogromny wpływ na jego tożsamość artystyczną.
Tymczasem doszło do pewnych
zmian personalnych. Z poprzednich płyt prócz Santany pozostał w zespole przede
wszystkim perkusista Michael Shrieve, de facto współlider. Poza tym oryginalny
skład reprezentowali perkusjonista Jose Chepito Areas i organista Greg Rolie.
Ten ostatni, razem z późniejszym nabytkiem, gitarzystą Nealem Schonem, za parę
lat miał rozstać się z Santaną i założyć Journey. Nowymi ludźmi w zespole stali
się kubański perkusjonista Armando Peraza oraz basista Doug Rauch, zmarły w
1979.
Jazzujący Santana to muzyka
doskonała do słuchania przy pracy – płynąca, wciągająca, transowa. W Look Up
(To See What’s Coming Down) oparta na rytmie funkowym, w Just in Time to
See the Sun bardziej kubańskim, kiedy indziej słychać brzmienia rodem z
Brazylii. Faktura rytmiczna jest bardzo gęsta dzięki obecności w składzie aż
trzech perkusjonistów i jednego zwykłego perkusisty.
Carlos Santana wypada na tej
płycie na muzyka całkiem skromnego – w otwierającym utworze Eternal Caravan
of Reincarnation w ogóle nie słychać jego gitary. Gra wyłącznie na
perkusyjnych, razem z Jamesem Mingo Lewisem, a główną rolę odgrywa jazzowe solo
saksofonowe Hadleya Calimana oraz stopniowo wyłaniający się z niebytu akompaniament:
Tom Rutley na basie i Wendy Haas na fortepianie. Gitarę w jakże charakterystycznym
stylu słyszymy dopiero w kolejnym Waves Within, swoją drogą kompozycji
Raucha i Roliego, co potwierdza, że w zespole panowała spora demokracja i
prawie każdy, kto chciał, miał wkład w powstawanie materiału. Panowie
Areas i Lewis przygotowali na przykład Future Primitive, czterominutowy
popis bębnienia na kongach, bongosach i timbales, a sam Mingo Lewis dorzucił kompozycję
La fuente del ritmo z mocnym solem fortepianu elektrycznego (Tom Coster
– potem będzie jeszcze grał z Santaną). O ile zaś główny bohater gra na tej
płycie wiele udanych partii gitarowych, to jednak nie sprawia wrażenia, jakby
przyćmiewał pozostałych.
Nie należy tu się spodziewać
hiciorów w rodzaju Oye como va, ale przynajmniej tradycja latynoskiego
instrumentalu z długą solówką, w rodzaju słynnej Samba pa tí, zostaje
podtrzymana przez podobnej natury utwór Song of the Wind. Wokal – zazwyczaj
niepodpisany nazwiskiem – występuje tylko parę razy. W All the Love of the Universe,
jednym z mocniejszych punktów płyty, przybiera nawet postać lekko
soulową, dokładając kolejny wymiar do tego latynosko-jazzowego stopu. Spośród
dwóch pozostałych kawałków ze śpiewem ciekawiej wypada Stone Flower,
przeróbka Antônio Carlosa
Jobima – jak należy się spodziewać, brazylijski w klimacie, z gitarą dublującą
melodię wokalną, solówką fortepianu elektrycznego i innymi fajnymi rzeczami. Za
sprawą tego utworu Caravanserai jest również trzecią w tym roku płytą –
po Wodeckim i Marsyasie – w którym słyszę cuicę.
Finałem albumu jest dziewięciominutowe Every Step
of the Way, kompozycja Shrieve’a, którą uwielbiam od lat jako jeden z
elementów słynnej płyty koncertowej Lotus. Wersja studyjna wydaje mi się
w porównaniu z tamtą mniej dzika, ale za to zawiera orkiestracje.
Dire
Straits, Brothers in Arms,
1985
Do trzech Knopflerów sztuka!
Po dwóch albumach solowych zaopatrzyłem się dla odmiany w dzieło macierzystej
grupy autora Sultans of Swing – i to ten najsłynniejszy.
Piąta płyta okazała
się największym dla Dire Straits sukcesem komercyjnym. Na dziewięć
utworów co najmniej pięć stało się hitami. Zespół nieco wygładził brzmienie,
ale nie dopuścił się szczególnej zdrady artystycznej – jedyne, czego brakuje,
to trochę bluesa.
Właściwie od samego początku
leci jeden przebój po drugim. So Far Away jest dość prosty, ale
niesamowicie wpada w ucho. Money for Nothing – jeden z najsłynniejszych
utworów zespołu, z gościnnym udziałem Stinga, zawiera niemal hardrockowe riffy
i ironiczny tekst: podmiot liryczny to robotnik fizyczny, który wydziwia nad
gwiazdami z MTV, że, mówiąc w największym skrócie, „rock and roll eto nie rabota”.
Do utworu nakręcono jeden z pierwszych teledysków wykorzystujących animację
komputerową, która dziś wydaje się strasznie toporna, ale wtedy musiała robić
wrażenie. Jest też żwawy, rockandrollowy Walk of Life, iże przez lata
stał się praktycznie standardem weselnym. Uspokojenie przynosi Your Latest
Trick ze smoothjazzowym seksafonem Michaela Breckera, który na początku
daje „restauracyjne” solo.
Sytuacja uspokaja się w
dalszej części albumu. Tam się znajdują utwory trudniejsze i nie tak
przebojowe. Why Worry to przykład folkującej akustycznej ballady,
zbliżonej do tego, co Knopfler robi dziś jako artysta solowy – tylko że dalej
przechodzi w długą, zanurzoną w syntezatorowym brzmieniu kodę, w której
leniwie wybrzmiewają solówki gitary, fortepianu, a i basista (jak zwykle John
Illsley) daje się usłyszeć. Ride Across the River – w dość wolnym,
niby-regałowym tempie, ale z typową dla Knopflera emocją – zawiera kolejną
bardzo dobrą solówkę gitary, jak i brzmienie czegoś w rodzaju etnicznego
instrumentu dętego (fletni Pana?), który może jednak wychodzić z syntezatora. Gościnnie
dołącza Randy Brecker na trąbce (schowany w tle) oraz znany z poprzedniej płyty
wibrafonista Mike Mainieri. The Man’s Too Strong to znowu pieśń z
akompaniamentem gitary akustycznej (choć zdarzają się skoki dynamiki), a
ożywienie przynosi funkujący One World z nieoczekiwaną klawesynowatą
wstawką klawiszy; tu na basie pojawia się Tony Levin.
Finałem płyty jest utwór
tytułowy: ballada o antywojennej wymowie, jakby wzorowana na Bird of
Paradise Snowy’ego White’a. Podniosła, ale nie za bardzo patetyczna:
Knopfler śpiewa spokojnym głosem, a przeważnie pozwala mówić swojej gitarze.
Trzeba przyznać, że utwór został nieco zajeżdżony przez media, ze szczególnym
uwzględnieniem Trójki, i teraz odkryłem go na nowo po okresie dłuższego
unikania. Cytat z Brothers in Arms wykorzystał również Andrzej Sapkowski
jako motto wiedźmińskiego Chrztu ognia.
Meat
Loaf, Bat out of Hell II: Back into Hell,
1993
Meat
Loaf, a właściwie Marvin Lee Aday, nie ma zbyt dobrej opinii, zwłaszcza w jedynym
piśmie rockowym w Polsce. Ten otyły wokalista, przy współpracy z kompozytorem
Jimem Steinmanem, zasłynął dzięki niesłychanie patetycznym, wręcz bombastycznym
utworom przyozdobionym dźwiękami orkiestry, chóru, fortepianu i czego tam
jeszcze. Nazywa się to czasem „wagnerowskim rockiem”. Ale ja się nie boję, ja
zaczynałem od Queen.
Bat
out of Hell II to kontynuacja najsłynniejszego albumu Meat Loafa, wydanego jeszcze w
1978, ale znajomość tamtego nie wydaje się konieczna. Okładka jest tak
kiczowata, jak tylko umiano w latach osiemdziesiątych i na początku kolejnej dekady:
harleyowiec z rozwianą grzywą atakuje monstrualnego nietopyrza,
niewolącego złotowłosą anielicę na szczycie nowojorskiego Chrysler Building. W
nagraniu muzyki, którą ona skrywa, wzięli udział m.in. Roy Bittan (na co dzień pianista
Bruce’a Springsteena) czy znany ze współpracy z mnóstwem różnych wykonawców
perkusista Kenny Aronoff.
Utwory
są długie i tytuły mają też nie najkrótsze. Już na sam początek Meat Loaf rzuca
największy przebój – I’d Do Anything for Love (But I Won’t Do That).
Obecność Roya Bittana wydaje mi się nieprzypadkowa, bo ta piosenka, w szybkim
tempie, ale z rzewną melodią, ma w sobie coś z Bruce’a Springsteena. Przy czym jest
to Springsteen złapany przez szalonego naukowca, który wydłużył go do granic
możliwości i nawrzucał tyle patetycznych rozwiązań brzmieniowych, ile pomieściła
konsoleta. Na dodatek pod koniec następuje spowolnienie, w kierym artysta
śpiewa w duecie z niejaką Mrs. Loud. Jeśli komuś to nie przypasuje przez swą
cukierkowość – albo i przez płaczliwy wokal Meat Loafa – może odpuścić, bo
reszta płyty surowsza ani bardziej ascetyczna nie będzie. Kategoria
„Springsteen na sterydach” obejmuje także mój ulubiony utwór – rozpędzony, ale
czasem zatrzymujący się na światłach Out of the Frying Pan (And into the
Fire). Life Is a Lemon and I Want My Money Back jest wolniejszy i bardziej
riffowy, bliższy hard rocka, ale i tu pełno wokalnych nakładek i partii
chóralnych, a całość zanurzona jest w syntezatorowej zalewie; w pewnym
momencie w przedziwny sposób nabiera cech hitu Collinsowskiego Genesis. Jeśli
zaś komuś trzeba otwarcia w postaci patetycznych akordów fortepianu, to zawiera
je np. It Just Won’t Quit, potem stopniowo crescendujący. Solówka
gitarowa ma tu w sobie coś z Briana Maya, choć gra, jak na całej płycie, Tim
Pierce.
Ogólnie
rzecz biorąc, płyta jest ucztą bezczelnego, nieskrywanego patosu. Muszę jednak
przyznać, że pierwsza połowa dużo lepsza od drugiej. Do pominięcia pozostaje
przede wszystkim patetyczny monolog Wasted Youth. Utwór prawie tytułowy,
Back into Hell, to symfoniczno-elektroniczny instrumental, który sprawia
wrażenie zbędnej kody do Good Girls Go to Heaven, z wariacjami motywów
zawartych w tym utworze. Najbardziej zmarnowany wydaje mi się zaś potencjał ballady
Objects in the Rear View Mirror May Appear Closer Than They Are – nadmiernie
rozwleczonej, z powtarzanym do skonu refrenem (a ludzie narzekają na The
Angel and the Gambler Ironów).
Queen, Jazz, 1978
I kolejny w tym roku album
Queen. Wbrew tytułowi, nie ma tu prawie nic jazzowego. Jest za to prawdziwy
groch z kapustą – to chyba najbardziej eklektyczna z płyt tej grupy.
Zaczyna się zaskakująco:
„Iiiiiibrahiiiiiiiiiiiiim!” Niby-muezziński zaśpiew otwierający utwór Mustapha
prowadzi do dynamicznego utworu przypominającego nieco Death on Two Legs,
tylko bardziej orientalnego. Od zawsze się zastanawiałem, w jakim języku
Mercury tam właściwie śpiewa – czy to arabski, czy raczej perski z kilkoma
angielskimi wtrąceniami. Tekst jednak nie został zreprodukowany w książeczce.
Źródła internetowe stwierdzają, że on nic nie znaczy, to tylko bliskowschodnio
brzmiące gibberiscio.
Promocja albumu i jego szata
graficzna wykorzystywały motyw nagich cyklistek. Wiąże się to z dwoma utworami,
które słusznie wyznaczono na single. Są to: Fat Bottomed Girls – bezczelnie
hedonistyczny rocker Briana Maya – i Bicycle Race Mercury’ego, z nieco
absurdalnym tekstem, w którym artysta stwierdza m.in., że nie lubi Starych
Warsów. Oba utwory są zresztą wzajemnie powiązane: w pierwszym Freddie woła:
„Get on your bikes, ride!”, a w drugim, w chóralnej wstawce pada wers:
„Fat-bottomed girls will be riding today”. Trzeba też wspomnieć o jednym z
moich ulubionych utworów Queen, stanowiącym poniekąd wielki finał albumu:
faktycznie się rozpędzającym i niesamowicie chwytliwym Don’t Stop Me Now.
Co ciekawe, Youtube, który ma to do siebie, że „cenzuruje” wyniki wyszukiwań
zawierające kontrowersyjne wyrazy (np. kiedy szukasz Johna Lee Hookera,
podpowiada „John Lee Hook”), z tajemniczych powodów sugeruje tytuł Don’t
Stab Me Now. Whisky Tango Hotel? Tak czy inaczej, utwór jest swego rodzaju
kwintesencją Queen.
Freddie z kolegami tradycyjnie
proponują słuchaczom huśtawkę nastrojów. Są czady, takie jak gorączkowy Dead
on Time Maya czy drapieżny, niejednolity Let Me Entertain You Mercury’ego.
Ten ostatni grywali później na początku koncertów. Ogólną dynamikę przełamuje
czasem coś łagodniejszego, jak Jealousy – kolejna w serii
urokliwych ballad Freddiego, w duchu You Take My Breath Away. Nurt
wodewilowy reprezentuje tylko Dreamers Ball, choć z drugiej strony jest
w nim też coś z bluesa. Oczywiście wszędzie pełno harmonii wokalnych w wykonaniu
trzech czwartych zespołu oraz charakterystycznej, często zwielokrotnionej
gitary.
Jedną z piosenek tradycyjnie
zaśpiewał Brian May – łagodną balladę Leaving Home Ain’t Easy. Taylorowi
trafiły się za to aż dwie: funkowa Fun It i kończąca całą płytę,
podniosła More of That Jazz z wykorzystaniem urywków nagrań z
poprzednich utworów. John Deacon jak zwykle nic nie śpiewał, ale jego autorski
wkład stanowi If You Can’t Beat Them, pogodna, melodyjna piosenka z mocnymi
gitarami, oraz zwiewna ballada In Only Seven Days.
Jazz był
kolejnym w serii triumfów Queen – po Nocy w operze i Dniu na
wyścigach, a ukazał się bezpośrednio po albumie News of the World,
który przyniósł We Will Rock You oraz We Are the Champions. Po
takiej serii killerów trudno utrzymać wysoki poziom, ale im się udało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz