W roku 2019
przewidywałem, jak w poprzednich, 15 książek. Tym razem przekroczyłem plan,
zaczynając 16, co oznacza 106% normy. Średnio wypadło więc 1,33 książki na
miesiąc. Pomijam jedną powieść i jedno kolosalne opracowanie historyczne,
które przeczytałem w ramach obowiązków zawodowych.
·
Prac historycznych było 9 (56%),
w tym 7 habeków. Literaturę piękną reprezentowało 5 książek (31%), wśród których
znalazły się dwa kryminały, jedna powieść fantazzy i dwie pozycje z literatury
tzw. poważnej. Pozostała dwójka to eseistyka okołoartystyczna i zbiór tekstów krytycznoliterackich.
Podobnie jak w zeszłym roku, najgrubsze i najdłużej czytane (nie licząc tłumaczenia)
było latoś A Clash of Kings George’a R.R. Martina.
·
Tematykę chińską reprezentował
tylko sędzia Di. Za to zabrałem się poważnie za Japonię: na jej temat
przeczytano 7 książek (43%). 4 pozycje (25%) dotyczyły wojen światowych w Europie
Zachodniej, dwie – przeważnie Polski, a jeszcze jedna – Westeros i Essos. Akcja
jednego z kryminałów rozgrywała się w USA.
·
Jedną książkę (6%) przeczytałem
w języku angielskim. Resztę (94%) – po naszemu, czyli dla 11 z nich (69%) w
języku oryginalnym. Przekłady były 2 z języka angielskiego, a 2 z japońskiego
(po 12,5%). Z autorów anglojęzycznych jeden był amerykańskim Żydem
rosyjskiego pochodzenia, a drugi holenderskim orientalistą.
·
Za autora roku uznaję raz
jeszcze G.R.R. Martina (1 książka, ale za to najgrubsza), a w drugiej kolejności
Kenzaburō Ōe, choć nie jest to łatwa lektura (1 powieść i 1 opowiadanie).
Wypada też wymienić Mikołaja Melanowicza jako tłumacza obu pozycji z dziedziny literatury
japońskiej. Z jedną autorką – Olgą „Ducholożką” Drendą – miałem okazję
rozmawiać i dostałem autograf.
·
Za książkę roku muszę uznać
Starcie królów, następnie Futbol ery Manen Kenzaburō Ōe oraz
Passchendaele 1917 Krzysztofa Marcinka. Najsłabiej wypadło Pearl Harbor
1941 Jarosława Jastrzębskiego, niezbyt wielkie też wrażenie robi Cambrai
1917 Krzysztofa Plewaki, od którego zalatuje plagiatem. Za to Guadalcanal
1942-43 Michała A. Piegzika to dobra praca, tylko przydałaby się jej dużo
lepsza redakcja.
14. George R.R. Martin, A Clash
of Kings,
London 2011
Serial HBO był już na
wykończeniu (a scenarzyści zrobili naprawdę wiele, żeby go wykończyć), kiedy
się w końcu wziąłem za drugi tom Pieśni lodu i ognia.
Jak doszło do
tytułowego „starcia królów”? Śmierć Roberta Baratheona i objęcie władzy
przez jego syna, świrniętego sadystę Joffreya, spowodowały w Westeros wielką smutę,
znaną pod nazwą „wojny pięciu królów”. Dlaczego pięciu? Ano dlatego, że Ned
Stark zdążył ustalić, iż Joffrey właściwie nie jest synem Roberta. W związku
z tym po tron postanowili sięgnąć bracia zmarłego: Stannis i Renly, z których
żaden nie chciał ustąpić drugiemu. Poza tym dwa z Siedmiu Królestw podjęły
próbę secesji. Na Północy Robb Stark wypowiedział wojnę Lannisterom, a że nie
było jasności, którego z południowych władców należy poprzeć, ostatecznie chorągwiani,
w nawiązaniu do dawnej tradycji, ogłosili samego Robba Królem Północy.
Tymczasem władca Żelaznych Wysp, lord Balon Greyjoy, już ongiś zbuntowany przeciw
Królewskiej Przeprawie, w powstałym zamieszaniu dostrzegł szansę wybicia
się na niepodległość.
Już
w prologu pojawia się wielki nieobecny pierwszego tomu – Stannis Baratheon,
który przez całą akcję Gry o tron siedział na Smoczej Skale, w wyspiarskiej
fortecy niegdyś należącej do Targaryenów. Jest to kompletny sztywniak, praktycznie
pozbawiony jakiejkolwiek swobody i poczucia humoru (choć sarkazm mu nieobcy),
nawet błazna ma całkiem niewesołego. W jego otoczeniu pojawiła się ostatnio
Melissandre z Asshai – misjonarka zamorskiej wiary w boga R’hllora (wśród
fanów zwanego Chlorem), upatrująca w Stannisie reinkarnacji legendarnego
herosa zwanego Azor Ahai. O ile żona Stannisa szybko została gorliwą
wyznawczynią Pana Światła, to sam pretendent do tronu wykorzystuje nową religię
raczej instrumentalnie, bo poza nią nie ma za bardzo czym poderwać poddanych do
walki – jego młodszy brat Renly jest znacznie bardziej lubiany i ma za
sobą potężnych Tyrellów z Reach. W serialu Renly i turniejowy
czempion Loras Tyrell są niedwuznacznie kochankami, ale w powieści jedynie
się to sugeruje.
Po
wydarzeniach z pierwszego tomu sytuacja głównych bohaterów jest nie do pozazdroszczenia.
Arya Stark stara się wrócić do rodzinnego Winterfell, podróżując przez
zniszczone wojną Dorzecze z grupą sierot i mętów społecznych przeznaczonych do
wcielenia do Nocnej Straży. Jej starsza siostra Sansa siedzi w Królewskiej
Przeprawie jako narzeczona, a w zasadzie zakładniczka Joffreya
i robi dobrą minę do śmiertelnie niebezpiecznej gry. Catelyn stara się
wspierać pierworodnego w nowej roli króla Północy, a w stolicy Tyrion Lannister
ma urwanie głowy jako pełniący obowiązki Joffreyowego namiestnika w obliczu nadciągającej
inwazji dwóch Baratheonów. Co się tyczy Brana – pełni na razie funkcję obowiązkowego
Starka w Winterfell, kiedy braciak prowadzi wojnę, i śni mu się trójoka wrona,
albo że jest wilkiem. Daenerys spotykamy dopiero po 170 stronach: jej życie
znalazło się w kolejnej rozsypce, ale teraz przynajmniej ma smoki (i wcale nie
jest jej tak dużo jak w serialu). Jon Snow wyrusza tymczasem u boku lorda Jeora
Mormonta na wielką wyprawę zwiadowczą za Mur, aby ustalić, co zamierzają dzicy,
zjednoczeni ostatnio przez samozwańczego „króla za Murem” Mance’a Raydera.
W tym tomie dołączają
nowi bohaterowie „narracyjni”. Jeden to ser Davos Seaworth, zaufany Stannisa i
były przemytnik, którego oczami przeważnie oglądamy ponurego króla. Drugim jest
Theon Greyjoy, wychowanek Starków i ostatni syn lorda Żelaznych Wysp, wysłany
przez Robba z misją pozyskania ojca do sojuszu przeciw Lannisterom. Spośród nienarracyjnych
do ciekawszych nowych należy potężna rycerka Brienne z Tarthu, rozpaczliwie
szukająca dla siebie miejsca w zdominowanym przez mężczyzn środowisku.
Niespieszne,
„ogrodnicze” tempo narracji bardzo mi odpowiada. Prawie każdy rozdział ma budowę
nieledwie szkatułkową dzięki retrospekcjom ukazującym zdarzenia pomiędzy tym rozdziałem
a poprzednim, zaś monologi wewnętrzne i dialogi rzucają światło na jeszcze
dalszą przeszłość. Przykład: w serialu widzimy na własne oczy, w szeregu
krótkich scen, masakrę bękartów Roberta w Królewskiej Przeprawie. W książce
dowiadujemy się o niej po już fakcie, przy okazji rozmowy Tyriona z oślizłym
dowódcą straży miejskiej, który opowiada, nie bez dumy, o jednym ze swoich
podwładnych, wyjątkowo „skutecznym” (czytaj: wyjątkowej kanalii). W ciągu tej
samej rozmowy Tyrion, jak gdyby nigdy nic, pozbawia lorda Slynta obowiązków,
wysyła jego i bezpośrednich wykonawców na Mur, sugerując kapitanowi
okrętu, że nic się nie stanie, jeśli ten od niemowlęcia wypadnie za burtę w
czasie jakiegoś sztormu albo i bez sztormu. Dialogi są w ogóle mocną stroną
Martina, nie tylko w tym cyklu. W serialu zabójcą był notabene królewski gwardzista,
ser Meryn Trant, z którego scenarzyści zrobili znacznie większą świnię niż
w oryginale.
Różnic
fabularnych w stosunku do produkcji HBO w ogóle jest mnóstwo. Arya i jej
towarzysze niedoli wpadają w ręce Góry i jego plugawców, w rezultacie
czego młoda Starkówna zaczyna odmawiać swoją „modlitwę śmierci”, ale sprawa
tego, kto się znajduje na tej liście i w jakich okolicznościach w końcu traci
życie, wygląda inaczej. Serial pominął też równie barwną co zwyrodniałą zbieraninę
najemników znaną jako Dzielni Kompanioni. Znaczące zmiany przeszedł w serialu
wątek Daenerys w Qarth czy pobyt Theona w Zimoleżu. Na wszystkich frontach
– na Północy, w armii Robba, w obozie Renly’ego, na Żelaznych Wyspach czy w
Królewskiej Przeprawie – pojawia się mnóstwo postaci z tylu różnych rodów, że aż
się kręci w głowie. Moim ulubionym rodem z Pieśni lodu i ognia są
Reedowie – lennicy Starków, którzy mieszkają na bagnach, może są bardzo ubodzy
i nie mają maestera, ale za to nikt im nie zawraca głowy. Do Brana przybywają
dzieci przyjaciela jego ojca, lorda Howlanda Reeda – znani także z serialu Meera
i Jojen (czyt. Jożin).
Jak
już wspominałem przy okazji Gry o tron (tzn. pierwszego tomu), nawet
czwartoplanowe postacie są krwiste i porządnie nakreślone, a co dopiero
mówić o ważniejszych. Jako przykład zróżnicowania można podać występujące w
cyklu postaci ojców. Mamy ich całą paletę: ojca szlachetnego i idealnego (Ned
Stark), surowego patriarchę, dla którego dobro rodu jest wartością ważniejszą niż
dobro osób ten ród tworzących (Tywin Lannister), ojca nieżyjącego, którego córka
nigdy nie poznała (Aerys Targaryen) i pełniącego jego obowiązki patologicznego
starszego brata (Viserys), ojca, który wyrzekł się syna, a nawet groził mu
śmiercią (Randyll Tarly) oraz ojca, który wchodzi ostatniemu żyjącemu synowi na
ambit dla osiągnięcia własnych celów (Balon Greyjoy). Nie mówiąc o starym
Walderze Freyu – konia-zrzędę temu, kto potrafi z pamięci wymienić wszystkie
jego dzieci i wnuki (sporo tu wujów młodszych od siostrzeńców). Równie
zróżnicowane jest spektrum relacji między rodzeństwem: od miłości wprost
fizycznej pomiędzy bliźniakami Lannisterami, przez nieustanne kłótnie sióstr
Stark i „szorstką miłość” Hostera Tully’ego i Blackfisha, po skondensowaną
nienawiść między Ogarem a Górą.
Czytałem
to strasznie długo, co nie zmienia faktu, że książka jest wciągająca. Najbardziej
podobały mi się rozdziały Tyriona, Aryi, a nawet – dość zaskakująco – Jona,
którego w serialu uważałem za mniej interesującą postać. No i kwestia
językowa. Choć z początku było mi się trudno przestawić, to w końcu przywykłem
do stylu Martina, jego archaizmów, neologizmów i aliteracji. Czasem można wychwycić
dodatkowe smaczki. Wydaje się na przykład, że GRR Martin jest fanem uniwersum DC:
kiedy Arya obserwuje wyruszające w pole wojska lorda Tywina, wśród godeł na
sztandarach wymienione zostają „black hood and blue beetle and green arrow”.
15. Stanisław
Barańczak, Książki najgorsze i parę innych ekscesów krytycznoliterackich,
Warszawa 1990
Rubrykę „Książki najgorsze”
prowadził w międzywojennych „Wiadomościach Literackich” Antoni Słonimski.
Wychowałem się na niektórych jego recenzjach, zebranych w książce W oparach
absurdu wraz z innymi tekstami niepoważnymi Słonimskiego i Juliana Tuwima.
Kilkadziesiąt lat później, w głębokim PEERELU, jego dzieło postanowił
kontynuować inny słynny poeta polski – Stanisław Barańczak. Jego teksty z cyklu
„Książki najgorsze”, sygnowane podwójnym pseudonimem „Feliks Trzymałko i Szczęsny
Dzierżankiewicz”, ukazywały się najpierw przez osiem miesięcy na przełomie lat
1975/1976 na łamach dwutygodnika „Student”, a kiedy wywalono je stamtąd pod
wpływem nacisków z góry, kolejne recenzje publikował Barańczak w drugoobiegowym
„Biuletynie Informacyjnym”. W wersji książkowej wydało Książki
najgorsze najpierw krakowskie podziemne wydawnictwo w 1981 r., na
samym progu stanu wojennego. Powróciwszy z emigracji, autor przygotował
drugie wydanie już po upadku komunizma. Część rzeczy zaktualizował, np. wywalił
kilka najsłabszych recenzji oraz parę takich, które w międzyczasie opublikował
w innej książce. Usunął też ulotne aluzje do zdarzeń niegdyś bieżących, w zamian
dołożył kilka tekstów napisanych już po pierwszym wydaniu.
Barańczak
wyzłośliwiał się przede wszystkim nad dziełami tych twórców, którzy cieszyli
się uznaniem władz. Ale nie ze względów potylicznych, tylko dlatego, że to po
prostu marna literatura była. We wstępie do książki zawarł nawet krótką analizę
zagadnienia wymagającego dokładniejszego zbadania – sposobu, w jaki PRL-owski
ustrój sprzyjał grafomanii. Wbrew temu, co twierdziła raz znajoma z jednego
forum, obecność cenzury wcale nie wpływała pozytywnie na jakość ukazującej się
literatury (że niby autor musiał się bardziej postarać). Owszem, zarówno
cenzura, jak i polityka wydawnictw poważnie ograniczyły ilość ukazującej
się amatorskiej radosnej twórczości, ale za to na grafomanów należących do
struktur władzy czy tworzących w gatunkach o charakterze dydaktycznym po prostu
nie było siły.
Wśród recenzji
dominuje typowy wyrób prefabrykowany peerelowskiej literatury popularnej, jakim
była powieść milicyjna – pełna klisz i banałów osobliwa hybryda literatury
sensacyjnej i socjalistycznego dydaktyzmu. Natrafiamy więc na nazwiska Zygmunta
Zeydlera-Zborowskiego, Jerzego Edigeya czy Anny Kłodzińskiej. Ale na warsztat
Trzymanki i Dzierżankiewicza trafiają także opowieści o tym, jak sobie autor
wyobraża wyższe sfery, albo dla odmiany To nieprawda, że umarł Tristan Barbary
Nawrockiej-Dolskiej, czyli „urokliwa opowieść o miłości dwojga młodych, rzucona
na malownicze tło elektrowni w Koninie”. Gdzieniegdzie punktowany jest
wybujały erotyzm, jak w Pięknej pokorze Stanisławy Fleszarowej-Muskat,
gdzie przez ogólnie płciowy klimat recenzentowi zaczynają Się Kojarzyć nawet
całkiem normalne zdania w rodzaju „Złapał w rękę coś większego, niż miał dotąd.”
Nie mówiąc o czołowym erotyko-grafomanie PRL, Włodzimierzu Sokorskim. Skoro
mowa o grafomanach z partyjną imprimaturą, Władysław Machejek pojawia się tylko
raz, lecz jego „machejkizmy” – połączenie totalnego pustosłowia z
mniszkowatością i bezrozumnym piętrzeniem metafor – zdołały zarazić kilku
innych autorów.
Poeta Barańczak
przyłożył również paru twórcom poezji, takim jak Józef Ozga-Michalski czy
Janusz Żernicki, jednak wśród zrecenzowanych dzieł pojawiają się i takie
kwiatki jak Dzieje orężem pisane. Wybór wierszy opracowanych dla teatru poezji
Jana Gałkowskiego. Recenzent wziął też na widły antologię Rewia piosenek
30-lecia, zwracając uwagę, że nie ma w niej Niemena, Grechuty czy
Młynarskiego, a jest Maria Koterbska, Chór Czejanda albo Jerzy Połomski. Napisał
m.in., że „nasze trzydziestoletnie dzieje nie pamiętają aby ktokolwiek nucił
przy goleniu (...) Dziwny jest ten świat”. Muszę spolemizować: próba
nucenia Dziwnego przy goleniu mogłaby doprowadzić do poważnych
skaleczeń.
Z podobnych powodów,
jak powieść milicyjna – łączenia dwóch nieprzystających celów, rozrywkowego i
ideologicznego – nie oszczędził Barańczak magazynu komiksowego „Relax”,
wytykając siermiężność polskiego komiksu w porównaniu z zachodnim. Dostało się
nawet Januszowi Chriście za przaśny humor i niewiarygodne onomatopeje – cały tekst
dotyczący „Relaxu” nosił zresztą tytuł BLURP! Oberwał również sam Grzegorz
Rosiński, a to przez okolicznościowy komiks Od Walii do Brazylii. X
Piłkarskie Mistrzostwa Świata, gdzie nie dość, że scenariusz łopatologiczny,
to jeszcze artysta przedstawił graficznie zawodników przeciwnych drużyn jako
ostatnie świnie („...a jeden Haitańczyk to dosłownie tak patrzy na Żmudę, jakby
chciał go zabić i zjeść”).
Wspomniane w tytule
„inne ekscesy krytycznoliterackie” zamieścił autor w aneksie. Są to trzy
teksty o większej objętości, aliteracyjnych tytułach i poważniejsze w tonie niż
reszta. Choć i w nich nie brakuje zjadliwej ironii, to mogą się okazać nużące
dla osób nieoblatanych w historii literatury powojennej. Najobszerniejszy, Samobójstwo
sandaueryzmu z 1982, odbrązawia niegdysiejszego idola studentów polonistyki,
Adama Sandauera, ukazując tego krytyka jako dyletanta, manipulanta i kabotanta.
Poezja, prywatność, pupa pokoleniowa plus parę pomniejszych problemów to
esejorecenzja wydanej w 1987 antologii Poeta jest jak dziecko, rzekomo
przedstawiającej nowe pokolenie poetów polskich, jegoż wyróżnianie, zdaniem
Barańczaka, jest nieuzasadnione. Ostatni tekst, Wymioty Woltera,
opublikowany w kwietniu 1990 po angielsku na łamach „The New Republic” –
wyjątkowo nie dotyczy literatury polskiej. Ta recenzja dzieł zebranych
enerdowskiego literata Heinera Müllera jest właściwie krótkim omówieniem jego
drogi twórczej, łączącej socrealizm z pseudobrechtowską groteską, której
główny element stanowi obleśna skatologia. Być może nie byłbym tak zdziwiony
niedawnym odkryciem, że w internetach jest ktoś, kto rysuje portrety Reinharda
Heydricha z wielkim cycem, gdybym wcześniej wiedział, że u Heinera Müllera
występował Goebbels nie dość, że z wielkim cycem, to jeszcze w ostatnim miesiącu
ciąży, i to już w sztuce z 1971 r.
16. Ōe
Kenzaburō, Futbol ery Manen, przeł. Mikołaj Melanowicz,
Warszawa 1979 (z serii „Współczesna Proza Światowa”)
Warszawa 1979 (z serii „Współczesna Proza Światowa”)
Na
Mazurach postanowiłem sobie skontynuować wątek współczesnej literatury
japońskiej. Styl pisarski Ōe w opowiadaniu Zdobycz zafascynował mnie na
tyle, że sięgnąłem po powieść tego autora, która akurat znajdowała się na wsi.
Futbol ery Manen,
wydany pierwotnie w 1967 r., to opowieść snuta przez 27-letniego Mitsusaburō
Nedokoro, który jest – jak mawia dzisiejsza młodzież – przegrywem życiowym. Nie
widzi na jedno oko, ma żonę alkoholiczkę i upośledzonego syna, którego oddali
do zakładu opieki, co spowodowało tym większy rozkład pożycia. Co gorsza, jego
najlepszy (jedyny) przyjaciel właśnie się powiesił, i to nago, z głową pomalowaną
na czerwono i ogórkiem w życi. Mitsu ma też brata Takashiego, który
urwał się z zaangażowanego politycznie zespołu teatralnego, aby włóczyć
się po USA, ale niespodziewanie wraca. Takashi zabiera brata, szwagierkę oraz
dwoje zapatrzonych w niego nastolatków, Hoshio i Momoko, do odludnej wsi w górach
na Sikoku (w prefekturze Kōchi), by załatwić sprzedaż zabytkowego spichrza
„cesarzowi supersamów” i przy okazji rozwikłać rodzinną tajemnicę. Sto lat
wcześniej brat pradziadka wywołał we wsi powstanie chłopskie, a sam pradziadek bronił
się przed nim, po czym miał udział w tłumieniu buntu. Jedni mówią, że
pradziadek zabił i zjadł swojego brata, drudzy – że wręcz przeciwnie, umożliwił
mu ucieczkę.
Z początku trudno się wgryźć, biorąc pod
uwagę, jak wiele miejsca zajmuje opis przeżyć wewnętrznych bohatera. Potem
jednak Nedokoro mniej angstuje nad swoim złym losem, choć jego narracja nadal
się wije tak jak przedtem, pozostawiając dużo miejsca na opisy uczuć i przeżyć
wewnętrznych. Każdy z rozdziałów realistycznie opisuje różne sytuacje życiowe, są
one jednak gęsto przetkane refleksjami, retrospekcjami i inkszymi monologami
wewnętrznymi, zresztą sporo przedakcji ujawnia się i w dialogach.
Jednym z motywów
powieści jest cyklicznie powtarzająca się historia, akcentowana wybuchami
przemocy. Zaczęło się od powstania z 1860 roku. Potem była II wojna światowa,
na której poległ najstarszy z czterech braci Nedokoro, a po jej zakończeniu koreańscy
robotnicy przymusowi z sąsiedniej osady zabili S., drugiego brata. Takashi
brał udział w głośnych manifestacjach z czerwca 1960 – musiałem
doczytać gdzie indziej, że chodzi o protest przeciw zrewidowanemu układowi
o współpracy z USA. A co tu ma do rzeczy futbol? Przybywszy do doliny Taka
bierze pod opiekę miejscową grupę młodzieżową i tworzy na jej bazie drużynę
futbolową (nie chodzi o typową „nogę”, tylko o futbol amerykański, choć z polskiego
przekładu wyraźnie to nie wynika, ale z drugiej strony – prawie nie widzimy ich
w czasie gry). Mitsu nie może się ustrzec skojarzeń ze szkoleniem chłopskich
oddziałów przez brata pradziadka sto lat wcześniej – w okresie historycznym zwanym
erą Manen.
Z czasem okazuje
się, to że skojarzenie wcale nie jest powierzchowne. Rolę dawnego feudała, przeciw
któremu wymierzony był bunt, przejął teraz „cesarz supersamów”. Kolejny zatem motyw
to inwazja konsumpcjonizmu: do odosobnionej wsi wkracza nowoczesna sieć
handlowa, stare sklepy podupadają, miejscowi biorą kredyty na telewizory i tratują
się na promocjach. Dawniej Japończycy kolonizowali Koreę, teraz „cesarz”,
Koreańczyk rodem z sąsiedniej osady, „kolonizuje” dolinę, uzależniając tubylców
od swojego sklepu, demonstrując dominację ostentacyjnym wystawianiem towarów,
na które ich nie stać, i zmuszając miejscową młodzież do odpracowywania
długów.
Jest to też w końcu
rzecz o konflikcie rodzeństwa. Bracia Nedokoro stają się odzwierciedleniem
pradziadka i jego brata, a równocześnie wpisują się w Turgieniewowską dychotomię
Hamleta i Don Kichota. Mitsusaburō jest tym, który rozmyśla, ale nie ma odwagi
do działania, Takashi – tym, który działa, ale bez większej refleksji. Jeden cały
czas stara się przekonać drugiego, że to on ma rację: Taka demonstruje Mitsu
swoją wielką aktywność, usiłując zrobić na nim wrażenie przekraczaniem coraz to
bardziej ekstremalnych granic, a Mitsu ciągle podaje w wątpliwość sens jego działań
i odmawia gry według jego reguł. Który z nich miał rację? Nie da się tego stwierdzić
jednoznacznie, choć ja stałem bardziej po stronie starszego z braci.
Podobnie jak w Zdobyczy,
nie wszyscy bohaterowie mają imiona. Żona i syn bohatera są po prostu „żoną” i
„dzieckiem”. Tylko z dialogów z innymi postaciami wiemy, że na żonę mówią skrótem
„Natsu” albo zdrobniale „Natchan”, a dopiero dobrze w drugiej połowie sam Mitsu
wyraża się o niej (w narracji) pełnym imieniem – Natsumi, co może, ale nie musi
być zwiastunem jakichś przemian wewnętrznych. Młodszy brat Mitsu ma na imię
Takashi, ale ów starszy, zabity w bójce z Koreańczykami, nazywany jest
wyłącznie „bratem S.” Innych znamy pod przezwiskami, jak „cesarza supersamów”
albo przywódcę wiejskiej grupy młodzieżowej, którego Mitsu w myślach nazywa „Zjawą
jeża morskiego”. Styl jest – typowo dla Ōe – ornamentalistyczno-fizjologiczny.
Bohaterowie powieści zdecydowanie mają takie części ciała jak penis i nie zawsze
jest to dla nich przyczyną radości. W dodatku penis ów „sprawia wrażenie
stoicko kontrolowanej siły i osobliwego
patosu”, kryje w sobie „ogromną magnetyczną siłę” i w ogóle „Nikt chyba – może tylko
pies – nie eksponuje sterczącego penisa tak otwarcie i patetycznie, bez
specjalnego celu”.
Jeśli chodzi o
dostrzeżone ciekawostki: Mitsusaburō kontynuuje dzieło
zmarłego przyjaciela, tłumacząc na japoński książkę, którą, jak wynika z opisu,
na 99% jest Moja rodzina i inne zwierzęta Geralda Durrella. Natomiast
funkcjonujący w lokalnych wierzeniach potwór Chōsokabe,
którym matki z doliny straszą dzieci, to najpewniej zniekształcone wspomnienie XVI-wiecznego
udzielnego władcy Sikoku.
Do przekładu nie mam
większych zastrzeżeń, w końcu Melanowicz to jeden z największych speców w
tym języku. Denerwujące jest wprawdzie przeskakiwanie między czasem przeszłym a
teraźniejszym, ale może to autor zawinił. Trudno też się przyzwyczaić do tego,
że Mitsu zwraca się „proszę księdza” do buddyjskiego kapłana, ale… w zasadzie dlaczego
by nie?
Cytat: „...czarne skupisko szerokolistnej
orchidei, przycupniętej u moich stóp, wyglądało jak schorowany jenot”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz