Jak dotąd, rok 2020 można podsumować krótko:
„cie choroba!” Dla niektórych wymuszone siedzenie w domu stało się dobrą okazją
do nadrabiania zaległości czytelniczych. Ale nie dla mnie, bo i tak pracuję w
domu – wszystko więc wskazuje na to, że będę latoś pochłaniać książki w
dotychczasowym tempie albo i jeszcze wolniej.
1.
Tanizaki Jun’ichirō, Tajemna historia pana Musashiego, przeł.
Krystyna Piórkowska, Warszawa 1996 (z serii „Współczesna Proza Światowa”)
Z zeszłego roku
kontynuuję wątki japońskie. Powieść Tanizakiego (może minipowieść, a może
„średnia forma”) opowiada o czasach samurajów, choć została wydana już w erze Shōwa:
najpierw w 1931 r. w czasopiśmie „Shin Seinen”, a cztery lata później w formie
książkowej.
Powieść traktuje o Musashi-no
Kami Terukatsu, sławnym samuraju z XVI-wiecznego okresu wojen domowych
(Sengoku), i jego skrywanych namiętnościach. Ściślej, chodzi o skłonności
masochistyczne, które uświadomił sobie w wieku dwunastu lat, obserwując w oblężonym
zamku pracę kobiet wykonujących kosmetykę uciętych głów przed ich okazaniem
dowódcy. Szczególnie upodobał sobie głowy z uciętymi nosami, a w późniejszym
okresie życia upodobanie to doprowadziło do nawiązania relacji na odległość (a
raczej przez mur) z kobietą o zbliżonych zainteresowaniach.
Od razu trzeba
ostrzec, że choć tematem książki jest silny popęd seksualny jako motywacja
wojownika, próżno tu szukać tzw. pikantnych szczegółów. Narrator jest oględny i dość
wstydliwy, co zresztą współgra z konwencją powieści. Stylizowana została bowiem
na dzieło historyczne przedstawiające nowe, kontrowersyjne dane o życiu słynnej
postaci, oparte na nowo odkrytych źródłach. Narrator czasem zwraca się do
czytelników, czasem stwierdza, że ustalenie prawdziwej wersji zdarzeń może być
niemożliwe ze względu na rozbieżności w materiale źródłowym. Dialogi pojawiają
się stosunkowo rzadko.
Choć podkreśla się,
że pan Musashi to wybitna postać, nie budzi on jednak szczególnej sympatii. Zaspokajanie
specyficznych namiętności jest dla niego ważniejsze niż samurajska lojalność, a
scena, w której w wyrafinowany sposób znęca się nad służącym (autorem jednego z
przywoływanych „źródeł”), robiąc pokaz dla żony i jej towarzyszek, nie wydaje
się czytelnikowi tak zabawna jak zgromadzonym kobietom. Za to dowiadujemy się,
jak utrudnione były w dawnej Japonii dworskie romanse ze względu na kompletną
separację wysoko urodzonych kobiet od reszty zamku. Wobec tego mamy tu do
czynienia z czymś, co można by nazwać „platonicznym BDSM”.
Tłumaczenie jest
przyzwoite, choć sporadycznie sprawia wrażenie, jakby powstało na bazie wersji
angielskiej – widać szwy, np. „wodny melon”. W pierwszym rozdziale, gdzie autor
opisuje portret Musashiego, wielokrotnie zostało użyte słowo „puklerz”, podczas
gdy z kontekstu ewidentnie chodzi o napierśnik.
2.
Alan Moore, Dave Gibbons, Strażnicy, przeł. Jacek Drewnowski,
Warszawa 2019
Dla odmiany powieść
graficzna. I to taka, która zmieniła oblicze komiksu superbohaterskiego. Watchmen
ukazali się w 1986 (w dwunastu zeszytach – ja dysponuję albumowym wydaniem zbiorczym,
liczącym ok. 400 stron), otwierając nowy rozdział na rynku komiksowym. Nie
chodziło wyłącznie o nowatorskie techniki narracyjne czy niezwykle dopracowany
świat przedstawiony. Alan Moore był chyba pierwszym scenarzystą, który rozmyślnie
ukazał superbohaterów jako typów wątpliwych moralnie. Pluł sobie potem w rozłożystą
brodę, kiedy się okazało, że od tej pory wszyscy chcą tworzyć komiksy o brutalnych
i gburowatych antybohaterach, których za postaci pozytywne można uznać tylko w
porównaniu z ich przeciwnikami, a i to nie zawsze. Niekoniecznie w tej
dziedzinie pragnąłby widzieć swoje dzieło jako inspirację dla innych.
Rzecz
się dzieje w alternatywnej rzeczywistości, w kierej obecność zamaskowanych
mścicieli wpłynęła znacząco na dzieje USA – udało się m.in. wygrać wojnę w
Wietnamie. Tymczasem jednak nastał rok 1985 i czwarta kadencja Richarda Nixona
upływa pod znakiem rosnącego napięcia między Ameryką a Zeteserer. W tej sytuacji
zostaje nagle zamordowany Komediant, jeden z byłych zamaskowanych wigiliantów,
ostatnio pracujący jako agent rządowy. Inny maskowaniec, wyjęty spod prawa
Rorschach, od razu nabiera podejrzeń i leci ostrzec pozostałych. Ozymandiasz
zajął się biznesem i sponsorowaniem nauki, Doktor Manhattan wciąż
pozostaje na utrzymaniu rządu i mieszka z Jedwabną Zjawą, Nocny Puchacz odszedł
z tej branży i jest trochę ornitologiem, a trochę ofiarą losu.
Cała ta obsada
wzięła się z przeróbki przejętych przez koncern DC gierojów podupadłego
wydawnictwa Charlton Comics (najbardziej znany pozostaje dziś Leszek Żukowski…
eee, Blue Beetle, stanowiący wzór dla Puchacza). Większość nie ma żadnych
supermocy poza szczytową formą fizyczną, ale jedyny wyjątek – Doktor Manhattan
– jest za to prawie wszechmocny. Trudno też się doszukiwać wśród Wachmanów
postaci jednoznacznie bohaterskich. Chyba najpopularniejszy jest Rorschach, ale
to prawicujący buc z obsesją na punkcie „sprawiedliwości” i fakt, że ma
tylu fanów, przyprawił Alana Moore’a o kolejne fejspalmy. Jeszcze gorszy wydaje
się Komediant – nihilistyczny socjopata. Manhattan z biegiem czasu (?)
czuje coraz większą alienację, zaś Ozymandiasz, dla odmiany, to idealista, a
tacy są najgorsi. Najmniej pokręceni (w porównaniu) wydają się safandułowaty
everyman Puchacz i druga Jedwabna Zjawa – Laurie Juspeczyk, która tożsamość
ulicznej bohaterki przejęła po matce, a w zasadzie została do tego zmuszona.
Oprócz tego pojawia
się oczywiście masa bohaterów z dalszych planów, jako to Gwardziści – pierwsze
pokolenie wigiliantów, aktywne w latach czterdziestych (w tym Sally Jupiter,
matka Laurie, czy Hollis Mason, pierwszy Puchacz). Warto też zwrócić uwagę na
regularnie powracającego nowojorskiego kioskarza Bernarda, który odgrywa rolę
chóru greckiego, dzieląc się swoimi przemyśleniami z czarnoskórym chłopcem
czytającym komiks (a w zasadzie monologując, bo chłopak jest za bardzo
zatopiony w lekturze). No właśnie, mamy w dodatku „komiks w komiksie” – w
świecie, gdzie superbohaterowie nie tylko są prawdziwi, ale już się trochę
przejedli opinii publicznej, ludzie czytują komiksy o piratach. Wspomniany
młody Afroamerykanin pochłonięty jest „Opowieściami o Czarnym Okręcie”, których
poszczególne panele – o charakterystycznie ziarnistej fakturze – a także pola narracyjne
prowadzą swoisty dialog z tym, co się dzieje dookoła… jak i z ogólną akcją Wachmanów.
Fabuła jest
starannie dopracowana. Mówić o „zegarmistrzowskiej precyzji” byłoby komunałem,
zwłaszcza że motyw zegara (zazwyczaj ze wskazówkami za pięć dwunasta) przewija
się przez całe dzieło, a Doktor Manhattan jest literalnie synem zegarmistrza.
Niemniej autorzy przyłożyli się nawet do trzeciego planu: jeśli w pierwszym
rozdziale Rorschach wyłamuje zamek Danowi Dreibergowi, to w trzecim widzimy
fachowca, który zakłada nowy, a w dwunastym ten fachowiec ma nieszczęście
znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Nie brakuje
intertekstualizmu, jak choćby liczne nawiązania do twórczości Boba Dylana. Akcję
komiksu dopełniają dokumenty, którymi kończy się każdy rozdział, rozszerzające
wiedzę czytelnika o uniwersum i bohaterach: fragmenty autobiografii
Hollisa Masona (pierwszego Nocnego Puchacza), czytywanej przez Rorschacha skrajnie
prawicowej gazety „New Frontiersman”, notatki więziennego psychoterapeuty i tak
dalej.
Równie
dopracowana została strona graficzna, pełna drobnych szczegółów, które
należałoby wychwytywać w kolejnych czytaniach. Dominującymi kolorami są fiolet
i żółć – kombinacja barw, która kojarzy mi się jednoznacznie z tym komiksem.
Rozmaitych sztuczek narracyjnych jest od metra i trochę. Przejście od jednego
wątku do drugiego odbywa się czasem przez zestawienie dwóch podobnie
skomponowanych kadrów – technikę tę jeszcze częściej stosował Moore w późniejszym
dziele, Zabójczym żarcie z Batmanem, choć tam rysownikiem był Brian Bolland.
Często autorzy stosują stopniowe zbliżenie lub oddalenie, dające efekt podobny
do najazdu/odjazdu kamery. Gdzie indziej mamy równoległe prowadzenie dwóch
wątków za pomocą naprzemiennych kadrów, przy czym dialog z wątku A stanowi zarazem
komentarz do tego, co widzimy w wątku B. W rozdziale czwartym, poświęconym dziejom
Doktora Manhattana, chronologia skacze nie tylko tam i nazad, ale nawet nazad i
tam (i do tego jeszcze wewtę), co ma odzwierciedlać doświadczanie przez niego
przeszłości, teraźniejszości i przyszłości równocześnie. Nie mówiąc o sławetnej
symetrii rozdziału piątego. Jedyne dostrzeżone przeze mnie potknięcie graficzne
polegało na tym, że w retrospekcji z rozdziału VIII Laurie ma jakoby trzynaście
lat, a wygląda, lekko licząc, na dwadzieścia; ona zresztą również starzeje się
najwolniej ze wszystkich, co może być winą tzw. męskiego spojrzenia.
Tłumaczenie stoi na
dość wysokim poziomie, a pojęcia mniej zrozumiałe dla nas niż dla Amerykanów zostały
wyjaśnione w przypisach. Trafił się tylko jeden ewidentny byk: ktoś mówi o
przeboju „Billiego Hollidaya”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz