Z powodu pandziemii konowirusa mam ostatnio mniejsze możliwości
kupowania płyt, ale to nic, bo przez pierwsze dwa miesiące roku zdobyłem ich
tyle, że minie jeszcze sporo czasu, zanim zdążę je wszystkie porządnie
przesłuchać, a co dopiero mówić o opisaniu. Na początek trzi.
The
Prodigy, Their Law. The Singles 1990-2005, 2005
W
czasach późnopodstawówkowych moje koleżanki i koledzy słuchali The Prodigy, a
ja nie. Etap nastoletniego buntu zbiegł się u mnie z neofityzmem młodego
rockmana i przyjmowałem zasadę, że nie słucham tego samego, co „dzisiejsza
młodzież”. Elektroniczna muzyka tańcowalna, określana wówczas zbiorczą nazwą
„techno” (podział na różne jungle, housy, breakbeaty i inksze drum’n’bassy
praktykowali ludzie, którzy w tym głębiej siedzieli), generalnie mie nudziła.
Co się zaś tyczy „Prodziża”, to dość groźny imidż obu wokalistów, Maxima
Reality i zmarłego niedawno Keitha Flinta, nie budził we mnie zaufania. Z
czasem jednak zacząłem podchodzić do brytyjskiej grupy z zainteresowaniem, no
bo skoro redaktorzy „Tylko Rocka” traktowali The Prodigy prawie jak zespół
rockowy, a nawet sam Ian Anderson ciepło się o nim wypowiadał, to pomyślałem –
dlaczego by kiedy nie spróbować? Ale minęło jakieś dwadzieścia lat i horyzonty
znacznie mi się poszerzyły, zanim w końcu na moje biurko trafiła jakaś płyta
projektu Liama Howletta.
Their
Law jest –
jak wskazuje podtytuł – składanką singli z najważniejszego okresu działalności
grupy (z czterech pierwszych płyt), więc w zasadzie powinna mi wystarczyć.
Kluczowe miejsca zajmują utwory z przełomowego trzeciego albumu The Fat of
the Land, który ukazał się w 1997 i stanowił szczytowy moment
kariery Prodziża (jak widzimy na zdjęciu we wkładce – grali wtedy nawet w
Bejrucie). Całą składankę rozpoczyna Firestarter – dopiero teraz
doceniam, jak wspaniale robociarski akcent miał Keith Flint. Choć generalnie
rzecz biorąc, w tego typu muzyce nie ma za wiele do śpiewania i panowie
wokaliści skupiają się na powtarzaniu krótkich fraz; często są to pokrzykiwania
bliskie rapu, zdarzają się też głosy zwyczajnie wsamplowane. Chodzi przede
wszystkim o rytm, transowość, powtarzalne motywy. W tym przypadku
wzbogacone gitarą Jima Daviesa (nie mylić z facetem od Garfielda). Firestarter
jakiś czas temu brała na warsztat Sepultura; ocenę, czy świadczy to o
stopniu przystawalności The Prodigy do ciężkiego rocka, czy też o ostatecznym
upadku Sepultury po odejściu obu braci Cavalera, pozostawiam ortodoksom. Z „Grubasa”
warto jeszcze wspomnieć Breathe i Smack My Bitch Up, każdy wystarczająco
chwytliwy. W pierwszym słyszymy Keitha Flinta, w drugim – samplowany głos jego imiennika,
amerykańskiego rapera Kool Keitha, oraz
orientalną żeńską wokalizę. Smack My Bitch Up zdobył też rozgłos za
sprawą kontrowersyjnego teledysku w reżyserii Jonasa Akerlunda, który
później nakręcił jeszcze bardziej niesławny klip Pussy Rammsteina.
Z drugiego
albumu największym hitem stał się wzmocniony samplami gitary elektrycznej
Voodoo People. Osobiście wolę No Good (Start the Dance), choć
słodki żeński głos (spróbkowany fragment przeboju Kelly Charles z 1987)
sprawia, że jego z kolei nie lubiał sam Howlett, nazywając go eurodansowym. Mniej
podoba mi się tytułowy Their Law, choć opiera się na ostrych gitarowych
riffach (tym razem chyba naturalnych). Ciekawszy się robi mniej więcej w
połowie, po wejściu klawiszowej melodii. Z Poison zapamiętuje się
rapującego Maxima, chociaż w zasadzie brzmi to tak, jakby wycięto fragment
jego partii wokalnej i puszczono na zasadzie sampla.
Z
całej kompilacji najbardziej mi odpowiada wczesny Out of Space, wyraźnie
lżejszy od innych i pozbawiony elementów rockowych, za to przełamujący
szybkie tempo wstawką w rytmie reggae, z jamajskim śpiewem.
Powtarzana zaś uporczywie fraza „I'll take your brains to another dimension
/ Pay close attention to kolejny wyimek z Kool Keitha, tyle że tym razem
jego głos został groteskowo podwyższony. Everybody in the Place ma
klimat typowy dla brytyjskiej muzyki klubowej z początku dziewięćdziesiątych
i stosunkowo wysoką melodyjność (oj, dogadaliby się z Primal Scream). Irytuje
mnie natomiast singlowy debiut grupy – Charly, z nienaturalnym
miauczeniem (podobno zaczerpniętym z brytyjskiego ogłoszenia społecznego).
Bardzo
wyczekiwany po 1998 czwarty album reprezentują tylko trzy utwory. Girls zawiera
rapowanki męsko-kobiece i ma w sobie pewien powiew z madchesteru przełomu lat
80./90. (zresztą jako współautor wymieniany jest Paul Leveridge, czyli najpewniej
Kermit z zespołu Black Grape). W Spitfire Maxim drze się w sposób zaskakująco
podobny do Zacka z RATM, a w tle dają głos Juliette Lewis i Natalie
Appleton (swoją drogą przyszła żona Howletta). Natomiast zamykający Hot Ride
to zaśpiewany znów przez Lewis elektroniczno-rockowy numer, który brzmi jakby
coś z repertuaru Garbage.
Motörhead, Overnight Sensation, 1996
Motörhead
jaki jest, każdy widzi, więc trudno o kolejnym z wielu albumów napisać coś
nowego. Choć od początku lat dziewięćdziesiątych Lemmy Kilmister zaczął
sporadycznie grywać ballady, grupa nigdy nie wyrzekła się ciężkiego,
rozpędzonego rocka wpadającego w heavy metal, choć lider zawsze się upierał, że
to jest rock and roll i już.
Niewiele
zmieniło się też i na Overnight Sensation, nagranej w składzie,
który ustabilizował się parę lat wcześniej i przetrwał aż do śmierci
Lemmy’ego: Phil Campbell na gitarze i Mikkey Dee, Szwed greckiego
pochodzenia, na perkusji – jego salwy otwierają cały album.
Jest
jak zwykle bezkompromisowo i do przodu, przesterowany bas, zachrypnięty śpiew –
od samego otwierającego Civil War. Eat the Gun z dość
minimalistycznym tekstem wpada nawet w rejony punkowe. Więcej melodyjności zawiera
Crazy Like a Fox, gdzie słychać solówę na harmonijce ustnej, czy
szczególnie Broken z jednym z najlepszych refrenów. Również w utworze
tytułowym nie brakuje szorstkiej chwytliwości, połączonej ze złowieszczym
riffem basowym. Wszystko to brzmi zupełnie podobnie do prawie każdej innej
płyty Motörhead: na pewno nikt nie zarzuciłby zespołowi zdrady ideałów albo
czegoś w tym stylu.
Łatwiej
wskazać, co na danym albumie brzmi inaczej niż zwykle. W tym przypadku są to dwa
utwory. Utrzymana w średnim tempie Listen to Your Heart brzmi jak na Lemmy’ego
nad wyraz lekko – może i nie Roxette, jak można by pomyśleć po tytule, ale
w sam raz do jakiegoś niezbyt buntowniczego rockowego radia. Brzmienie
zmiękczają tu gitary akustyczne. Najlepszy zaś utwór jest najbardziej melancholijny,
a tytuł budzi skojarzenia z Cienkim Jaszczurem: I Don’t Believe the
Word – w zasadzie ballada, chociaż oparta na motorycznym basowym riffie.
Hey, Fire,
1993
W
Czerwonym Chrząszczu znalazłem kolejnego polskiego klasyka. Debiut zespołu
Katarzyny Nosowskiej był jednym z najważniejszych wydarzeń w krajowej muzyce
lat dziewięćdziesiątych. Mało znany zespół ze Szczecina już pierwszą płytą zdobył
szturmem listy przebojów i zajął poczesne miejsce na scenie rockowej.
Główna
w tym zasługa Nosowskiej (byleby nie nazywać jej Kasią) i jej
charakterystycznej, demoniczno-infantylnej maniery wokalnej. Teksty zawierają
na razie sporo toksycznych relacji międzyludzkich: Zazdrość, Desire,
Dreams (kazirodztwo z molestowaniem), Karą będzie lęk (nielojalność),
Schisophrenic Family (inne niedobre historie rodzinne), Eksperyment (przemoc
psychiczna).
Przytłaczającej
treści towarzyszy przytłaczająca forma. 1994 były to czasy grundżu i do tego
stylu nawiązuje Fire; później muzyka Heya z płyty na płytę ulegała
stopniowej ewolucji. Postacią numer dwa był wówczas w zespole gitarzysta Piotr
Banach (dziś lider regałowego Indios Bravos). Na płycie znalazło się więc sporo
ostrych riffów, poczynając od dwóch pierwszych utworów – One of Them (nawet
z dość długą, choć nieco schowaną solówką gitary) i Choice. Nosowska
zresztą całkiem dużo tu śpiewa po angielsku – aż 10 na 18 utworów. Później
język obcy miał się na płytach Heya pojawiać coraz rzadziej: trzeci album ? zawiera
tylko 5 utworów anglojęzycznych na 15. Fire tymczasem zawiera nawet
Flowers for Titus, dedykowany najwyraźniej Titusowi z Acid Drinkers. Czasem
wypłynie jakieś solo – mój ulubiony przykład w Fate. Ostrym gitarom
dotrzymują kroku kompetentne pochody basowe Jacka Chrzanowskiego (brata Marka
zwanego Brunonem, basisty Wilków), a Nosowska często wpada w groźną chrypkę. Pewnego
rodzaju kulminacją posępności jest tu Zobaczysz – tekst wyjątkowo nie
Nosowskiej, a Edwarda Stachury.
Pierwsze
wytchnienie od riffowni stanowi Dreams, przykład archetypowej ponurej
ballady rockowej, zresztą spory przebój. Nieco spokojniej jest też np. w Delusions
(choć tam słychać ostrzejsze gitary) albo w utrzymanej w średnim tempie, ale
nadal groźnej Zazdrości. Spośród riffowej magmy wybija się też niepokojąco
radosny – zważywszy na tekst – Eksperyment.
Wyróżniają
się też wreszcie te dwie piosenki, które odniosły największy sukces i do dziś pozostają
jednymi z najpopularniejszych utworów Heya. Teksański to akustyczna, ogniskowa
śpiewka o trudach pisania tekstów piosenek, która nigdy specjalnie mi się nie
podobała. No i wreszcie utwór „zaangażowany”: Moja i twoja nadzieja, szybko
skojarzona z WOŚP. Na Fire występuje w dwóch wersjach: pierwsza
to elektryczna ballada z potężnym, patetycznym rozwinięciem, w tle słychać
Edytę Bartosiewicz. Druga zagrana jest akustycznie, a Nosowska śpiewa tam w duecie
z Kobrą, liderem Kobranocki. Kilka lat później, w 1997, Moja i twoja
nadzieja została hymnem pomocy ludziom poszkodowanym w powodzi
tysiąclecia. Powstała wtedy wersja specjalna, w której nagraniu udział wzięli
m.in. Czesław Niemen, Grzegorz Markowski czy Maryla Rodowicz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz