Epidemia nie ograniczyła specjalnie moich poszukiwań muzycznych. Łącznie zdobyłem 53 płyty, czyli po uśrednieniu – jedną tygodniowo plus jeszcze jedną na dodatek (na dzień przestępny?) Oznacza to o 15 mniej niż w roku ubiegłym. Tym razem 7 nabytków (13%) miałem wcześniej na kasetach, a jeden (Dżamble) – na winylu.
Przytłaczająco
dominowały, jak zawsze, płyty studyjne, stanowiące około 85%. Prócz nich pozyskałem
3 albumy koncertowe, 1 mieszany (Wheels of Fire: płyta studyjna + płyta
koncertowa) oraz 4 składanki przebojów. Albumów dwupłytowych było 5, z czego 3
podwójne z natury, a 2 to albumy jednopłytowe z bonusowym dyskiem.
Na metal i hard rock przypadło 18 płyt (34%) – tym razem bez odmian
ekstremalnych i symfonicznych. Do art rocka można zaliczyć 5 albumów, z czego 3
stworzyła Anathema – zespół z początku ekstremalnie metalowy, ale nawrócony na progresywę.
Punk i jego pochodne (nowa fala, postpunk, rock alternatywny) stanowią 17%
plonu (9 płyt). Do tego 3 albumy reprezentują britpop, 2 – jazz rock, a jeszcze
3 – szeroko pojętego rocka elektronicznego. Stylistycznie największym skokiem w
bok były ekskursje w stronę techno (The Prodigy) oraz hip hopu (Black Eyed
Peas).
Na wszystkich tych płytach znalazło się 661 utworów, w tym 43 bonusowe i chyba tylko 1 ukryty. Najpotężniejsza okazała się 666 Aphrodite’s Child (24 utwory, w tym kilka bardzo krótkich). Najmniej utworów znalazło się na In the Land of Grey and Pink Caravan (5) oraz Hot Rats Franka Zappy (6), ale pod względem minut są to pełnoprawne longplaye. Najwięcej bonusów miały Tattooed Millionaire Bruce’a Dickinsona oraz Look at Yourself Uriah Heep – każdy wzbogacony o drugi dysk z 11 dodatkowymi utworami. Tytuły 31 utworów zawierały imiona, z czego aż 5 przypadło na składankę zespołu Bielizna, w którym zresztą w ciągu 10 lat działalności występowało czterech Jarosławów. Najmniej muzyków wzięło udział w nagraniu Both Sides Phila Collinsa, mianowicie sam Phil Collins; największy tłok panował na Bridges to Babylon Stonesów. Pojawiły się też dwie piosenki, z jednej zresztą epoki, o łudząco podobnych tytułach: Wind of Changes Scorpionsów i Winds of Change Dickinsona.
Z
historycznego punktu widzenia najwięcej, bo aż 21 płyt (prawie 40%) pochodziło
z lat 90. 11 albumów (20%) reprezentowało lata 70., z czego aż 6 (11% ogólnego
urobku rocznego!) przypadło na rok 1971. 10 płyt (19%) przyniosły lata 80.,
kolejne 9 (17%) – XXI wiek, a dwa albumy (4%) pochodzą z lat 60. Najstarsza
jest Wheels of Fire z 1968. Najmłodszy, bo tegoroczny – Strach XXI
wieku zespołu Dr Misio.
Lingwistycznie
rzecz biorąc, dominują (40 płyt – 75%) płyty anglojęzyczne. Aż 25 z nich (47%
wszystkich) pochodzi z Wielkiej Brytanii, tylko 10 (19%) – ze Stanów. Mamy też
album 666, nagrany przez Aphrodite’s Child, grecki zespół działający we
Francji i oprócz angielskiego zawierający także język nowogrecki, a także nagrany
w Irlandii Spiritchaser powstałego w Australii, a funkcjonującego w UK
duetu Dead Can Dance, na którym śpiewa się również m.in. po haitańsku oraz w
języku nieistniejącym. Jedna płyta anglofońska jest dziełem kapeli szwedzkiej,
jeszcze jedna – niemieckiej. Polskich płyt było 10 (19%), w tym dwie (Fire Heya
i Mental Cut Maanamu) z częścią utworów w języku angielskim. Prócz tego
przypadło po dwa albumy (4%) na język hiszpański (Héroes del Silencio) i niemiecki
(Die Toten Hosen, przy czym tu zdarzały się ekskursje angielskie, a nawet jeden
kower po włosku).
Tym
razem tylko 5 płyt (9%) było dziełem zespołów, w których grali bracia. 3 z nich
nagrała Anathema, gdzie nie tylko w pewnym momencie (A Natural Disaster)
doszedł trzeci brat, lecz w dodatku perkusista ściągnął siostrę. Najmniej muzyków wzięło udział w nagraniu Both Sides Phila Collinsa, mianowicie sam Phil Collins; największy tłok panował na Bridges to Babylon Stonesów. Okładki trzech
płyt zawierały „ikonografię średniowiecza”, nie trafiła się za to żadna z czaszką.
Artysta
roku: W
liczbach bezwzględnych dominuje Black Sabbath, którego zdobyłem 4 płyty (7,5%),
zresztą za jednym zamachem. W drugiej kolejności – Metallica z trzema albumami.
Płyta
roku: wymieniłbym
tu wielką czwórkę: Sticky Fingers Rolling Stonesów, „błękitny album”
Weezera, Prisoners in Paradise Europe i Comin’ Up Suede. Cienizny
udało mi się uniknąć, ale parę płyt jest nierównych, np. zespołu The Presidents
of the United States of America. Najbardziej niedoceniona, czyli najmniej
słuchana, jest History of Modern Orchestral Manoeuvres in the Dark.
Piosenka
roku: Jak
zwykle trudno wybrać jedną. Niewątpliwie należy tu zaliczyć Stick to Your
Guns Bon Jovi, a także niemały earworm w postaci Carnival in Rio (Punk
Was) Die Toten Hosen i Ronniego Biggsa. Specjalne wyróżnienie „Kocia Muzyka”
otrzymuje Tribulation Aphrodite’s Child, który bardzo zainteresował
mojego kota.
Odkrycie
jutubowe:
Edukacja muzyczna prodołżajetsa. Podciągnąłem się trochę z Rory’ego Gallaghera
i już wiem, która z jego płyt tak bardzo podobała mi się w Radiu Kraków w
czasach studenckich – Top Priority. Trochę bardziej doceniłem kapelę
Dinosaur Jr., dowiedziałem się o istnieniu nieco zapomnianej grupy Quarterflash
Szczególną uwagę zwróciłem na epicki heavy metal w konwencji fantasy,
wykonywany przez grupę Cirith Ungol, a także Lucifer – szwedzko-niemieckich
retro-hardrockowców z wokalistką Johanną Sadonis i znanym skądinąd perkusistą
Nicke Anderssonem. Ulubione piosenki w streamingu: Adam and the
Ants – Stand and Deliver; U.D.O. & Das Musikkorps der Bundeswehr
– We Are One; Blue Tears – Rockin’ with the Radio, do tego
jeszcze Science Fiction/Double Feature z musicalu The Rocky Horror
Picture Show, ale w dwóch wersjach punkowych: jednej zespołu Me
First and the Gimme Gimmes, a drugiej – Misfits. Dzięki serialowi The Wire przypomniałem
sobie też o Tell Me Something Good Lee Aaron. W związku z
wydarzeniami roku 2020 należy też wyróżnić Rats zespołu Ghost oraz Sexo
y religión i Crimen sollicitationis hiszpańskiej formacji Ska-P, a jako „tęczową” ciekawostkę – Więcej seksu
Grupy Zoo, którą w osiemdziesiątych tworzyli Robert „Jaka to melodia” Janowski
i Krzysztof „Tik Tak” Marzec. Natomiast za piosenkę Wysłuchajcie tej
historii z 1997 należy się zespołowi Lizar tytuł „Britpopowego Pala Azji”.
Plan
na 2021 obejmuje skompletowanie Lady Pank, Maanamu, Metallicy i Dire Straits. A
teraz ostatnie kilka płyt z roku minionego.
Dżamble, Wołanie o słońce nad światem, 1971
Andrzeja Zauchę kojarzy się
powszechnie jako wąsatego gwiazdora od estradowego Czarnego Alibaby, steviewonderowatego
C’est la vie czy Byłaś serca biciem. Zaczynał jednak w dziedzinie
jazzrockowej, a mianowicie w krakowskim zespole Dżamble (pronounced: jum-bleh),
który się zrodził w drugiej połowie lat 60., a po kilku zmianach składu i ze
dwóch rozpadach zdołał w końcu nagrać płytę.
Łatwo zapamiętać połowę
składu: jeden był Zaucha, a drugi (perkusista) – Bezucha. Drugą połowę
stanowili organista/pianista Jerzy Horwath i „baas player” (sic!) Marian Pawlik
– nie mylić z innym basistą Pawlikiem, mianowicie Andrzejem z
Niebiesko-Czarnych, a tym bardziej z Bronisławem Pawlikiem. Od razu widać, że w
zespole nie było gitary prowadzącej, a to znaczy, że więcej do powiedzenia
miały klawiszowe, a bas musiał gęściej dudnić. Ale co przede wszystkim decyduje
o brzmieniu jazzrockowym? Oczywiście, trąby. Dżamble zdali się tu na szeroką
gamę gościnnie występujących jazzmanów: Stańko, Muniak, Urbaniak, Seifert.
Pojawia się także chyba najsłynniejszy polski kongista tamtych lat – Józef
Gawrych (grał też ze Skaldami i praktycznie na każdej płycie, gdzie
wykorzystano kongi), a w dwóch utworach dośpiewuje Marek „Klan” Ałaszewski.
Tytuł płyty jest zarazem
tytułem najdłuższego na niej utworu. Wpłynął także na projekt okładki.
Słonecznymi promieniami, w które wpisane są portrety muzyków, emanuje
stylizowana kobieca pierś, co z pewnością ma jakieś bardzo metaforyckie
znaczenie. Wołanie o słońce nad światem znajduje się na końcu płyty,
trwa prawie jedenaście minut i wzięło w nim udział sześciu muzyków gościnnych. Od
freejazzowej kakofonii na wstępie, przez fragment bluesowy, po ostatni akord,
każdy z uczestników ma tu coś do powiedzenia, wystarczy wymienić długie solo
pianistyczne, popisy saksofonistów i wyraźnie słyszalne kongi.
Dżamble jawią się jako polski odpowiednik
Chicago czy Blood, Sweat and Tears. Otwieracz Święto strachów opiera się
na uporczywym fortepianowo-basowym rytmie, w głosie Zauchy w refrenie kryje się
refleksyjność jak u Davida Claytona Thomasa, Michał Urbaniak daje solo
na saksofonie. Dalej mamy spokojniejszy Hej, pomóżcie ludzie z zapiewającym
w głębi zespołem wokalnym Centralnego Zespołu Artystycznego ZHP. Okazuje się
też, że Pawlik okazjonalnie sięgał po sześciostrunną, choć jej rola ogranicza
się do ornamentów. Muszę mieć dziewczynę przypomina, że Urbaniak to nie
tylko wybitny seksafonista – fundamentem utworu jest riff grany przezeń na
skrzypcach elektrycznych. Z kolei Naga
rzeka podjeżdża trochę jakby pod wczesny Jethro Tull, a trochę – pod
jazzrockowy wątek King Crimson. Pawlik dudni aż miło, a pierwszoplanową rolę
odgrywa flet Janusza Muniaka. Tekst napisał Jerzy Ficowski, skądinąd znany jako
autor Jadą wozy kolorowe, odkrywca Papuszy i w ogóle czołowy propagator
kultury romskiej wśród gadziów.
Trochę mniejsze wrażenie
robi na mnie Dziewczyna, w którą wierzę, choć mamy tam Stańkę, Urbaniaka
i Zbigniewa Seiferta; w tym dynamicznym utworze całkiem nieźle słucha się
jednak perkusisty. Solidne jazzrockowe brzmienie słychać za to w Masz
przewrócone w głowie, z niezłym groovem i ostrymi zagrywkami
dęciaków, albo w Szczęście nosi twoje imię, gdzie najbardziej dynamiczna
na płycie zwrotka kontrastuje z rozlewnym refrenem o melodii wziętej jakby
wprost z Questions 67 and 68, mojego ulubionego utworu Chicago. Najbardziej
przebojowy fragment płyty, Wymyśliłem ciebie, to już wycieczka w
kierunku soulu, choć słychać i klasycyzujące skrzypce.
W ramach bonusa wydanie
zawiera trzy utwory starsze (z 1969), nagrane jeszcze z innym perkusistą (Benedyktem
Radeckim) i o wyraźnie marniejszej produkcji. Zreprodukowan został oryginalny rewers
okładki, wraz z artykułem Jana Poprawy, pierwszą zwrotką wiersza Dżamble Edwarda
Leara i jego koślawym zurück-tłumaczeniem na angielski.
![]() |
The geography that I stands compares you superior! |
Szkoda trochę, że Dżamble rozpadli się po jednej płycie. Andrzej Zaucha zakotwiczył się na jakiś czas w Anawie, opuszczonej przez Marka Grechutę. Grupa reaktywowała się jeszcze potem i w tym wcieleniu zasłynęła przede wszystkim jako akompaniatorzy w pierwszych nagraniach zespołu, o którym poniżej.
Maanam, Mental Cut, 1985
Do tej pory działalność
Maanamu w okresie pomiędzy Nocnym patrolem a Różą nieco mi
umykała. Inna sprawa, że to był „mroczniejszy” etap działalności grupy: kiedy muzycy
odmówili występu dla komsomolców, trafili na indeks, a Simple Story dostało
bana w Polskim Radiu (pomysłowo omijanego przez Marka Niedźwieckiego). Z
drugiej strony zaczynali też myśleć o karierze międzynarodowej.
Płyta Mental Cut,
podobnie jak Nocny patrol, powstała w dwóch wersjach: polskiej i
angielskiej. Ta druga nazywała się Wet Cat i zawierała nieco inny zestaw
utworów, ale i na polskiej Kora śpiewa czasem po angielsku. Maanam kontynuuje
tu swoją nowofalową drogę, chociaż, niestety, album jest mniej równy niż
poprzednie i oprócz utworów bardzo dobrych zawiera też parę wypełniaczy.
Zdecydowanie mocnym punktem jest
Kreon, posępna pieśń nawiązująca do mitu o Antygonie, oparta na motywie
przypominającym postpunkową wariację na temat Set the Controls for the Heart
of the Sun. Warto też wspomnieć o melancholijno-niepokojącej Luccioli na
funkującym rytmie, motorycznym Lipstick on the Glass (polska
zwrotka + angielski refren) oraz wspomnianym już, anglojęzycznym Simple
Story, jakby uszytym wprost na listy przebojów.
Do wypełniaczy należą przede
wszystkim dwa instrumentale – Kowboje O.K. Marka Jackowskiego i Przerwa
na papierosa, jeden z rzadkich utworów Maanamu skomponowanych przez
Ryszarda Olesińskiego. Niespecjalnie się też zapamiętuje You or Me
(jakby anglojęzyczna wprawka do Kreona). za to utwór prawie tytułowy – Mentalny
kot – zwraca uwagę przede wszystkim wydobywanym z gitary efektem miauczenia.
Są jeszcze piosenki bardziej groteskowe: ostinatowy Dobranoc Albert nieco
drażni (jakieś Killing Joke czy co?), zasię Nowy przewodnik aluduje chyba
do ówczesnych braków zaopatrzeniowych i nie zestarzał się tak dobrze jak utwory
Maanamu poświęcone sprawom bardziej ogólnym.
Sławetny debiut Metalliki dopadłem później niż płyty
następne, ale postanowiłem wyjątkowo zaburzyć układ chronologiczny niniejszej notki,
żeby cała trójka była razem. Do tej pory zresztą miałem Kill ‘Em All na
kasecie kupionej we Wilnie, w sklepie przy ul. Niemieckiej. A może to była
Aleja Witolda Wielkiego?
1983 to był dobry rok dla
heavy metalu; między innymi wtedy wykrystalizował się w USA zbrutalizowany
podgatunek zwany thrash metalem (powszechnie u nas przekręcanym na „trash
metal”, ale nie chodzi o śmieci, tylko o młóckę). Oprócz Metalliki w tym samym
roku debiutowali m.in. Slayer i Anthrax. Kwartet z San Francisco, który
wcześniej już dał się poznać dzięki pojedynczym utworom ze składanki Metal Massacre,
zaprezentował się jako „uzbrojony i niebezpieczny” rasowy przedstawiciel stylu,
a bezkompromisowy tytuł oraz okładka z zakrwawionym młotkiem z pewnością
współgrały z tym imażem. Pierwotnie płyta miała się nazywać Metal Up Your
Ass, a stosownie do tego okładkę miała zdobić grafika z maczetą wysuwającą
się z klozetu. Dystrybutorzy uznali to za zbyt ordynarne, więc zespół postanowił
ich „pozdrowić” tytułem Kill ‘Em All.
Repertuar dorównuje oprawie.
Dominują wściekle szatkowane riffy i James Hetfield ujadający głosem bardziej
młodzieńczym, ale i bardziej szorstkim niż na późniejszych płytach. Jest to też
bodaj jedyna płyta Metallicy zawierająca „heavy meta”, czyli utwory z tekstami
o graniu lub słuchaniu metalu. Oprócz prostolinijnego, brutalnego thrashu w
rodzaju Hit the Lights (oj, słychać, że ktoś poza Polską jednak docenił
Budgie), Whiplash czy Metal Militia pojawiają się też jednak utwory
bardziej wyrafinowane. Dość chwytliwie wypada na przykład Motorbreath,
jedyny na płycie utwór napisany wyłącznie przez Hetfielda – choć w nim z
kolei słychać wyraźnie wpływy punkowe, jestem w stanie go sobie wyobrazić skowerowanego
np. przez Offspring. Kirk Hammett także pokazuje się jako kompetentny
gitarzysta solowy.
Moim ulubionym fragmentem
pozostaje The Four Horsemen, ciągnięty przez wpadający w ucho riff i w
ogóle całkiem melodyjny, ze spowolnieniem w środku, na którego tle rozbrzmiewa
solówka kojarząca mi się z Wishbone Ash, chociaż sami autorzy mieli pewnie na
myśli raczej Lynyrd Skynyrd. Współtwórcą był poprzednik Hammetta – Dave
Mustaine, wywalony za alkoholizm przekraczający nawet średnią w zespole,
tudzież za bijatykę z Hetfieldem. Za jego czasów utwór nazywał się The
Mechanix i traktował nie o jeźdźcach Apokalipsy, lecz o lubieżnym pracowniku
stacji benzynowej. Dwa lata później, na pierwszej płycie swojej grupy Megadeth,
Mustaine przypomniał wersję zbliżoną do pierwotnej. Na Kill ‘Em All przyłożył
rękę także do kompozycji Jump in the Fire, Phantom Lord oraz
Metal Militia (w kolejności zarówno chronologicznej, jak i wzrastającej
brutalności, przy czym Phantom Lord także zawiera patent ze
spowolnieniem). O tym, że Hetfield i Ulrich dobrze poradzili sobie bez niego,
świadczy przede wszystkim złowieszczy Seek and Destroy. O dziwo, Cliff
Burton, mimo że był w zespole najstarszy i najbardziej doświadczony, pełniąc wobec
kolegów funkcję swoistego mentora, nie miał udziału kompozytorskiego w
powstawaniu piosenek. Jego najbardziej oczywistym wkładem w debiutancki album
jest instrumental (Anaesthesia)-Pulling Teeth, czyli cztery minuty przesterowanego
basu, do którego dopiero w połowie dołącza perkusja.
ale prawie wszystkie z ostatnich 20 lat
Metallica, Ride the Lightning, 1984
Jak powszechnie wiadomo,
Metallica skończyła się na Kill ‘Em All. Hetfield, Ulrich, Hammett i
Burton udowodnili tam, że oprócz wściekłej chłosty dźwiękowej mają do
zaoferowania zapadające w pamięć riffy, dość przystępne melodie i solówki czy rozbudowane
kompozycje, a Cliff Burton był całkiem talentliwym basistą. Ale jeszcze było im
mało.
Na Ride the Lightning,
drugim albumie, Metallica rozwinęła swoją stylistykę, co nie poszło w smak części
fanów, pragnących, by zespół ciągle grał tak samo i czadował bez opamiętania. Niezbyt tró dla ortodoksów był już sam
początek płyty – bo chociaż Fight Fire With Fire to bezlitosna thrashowa
nawalanka, której rytm i riffy nadają charakter upiornej kołomyjki, rozpoczyna
ją jednak nastrojowy wstęp na gitarach akustycznych. Rok wcześniej wprawdzie
duńscy horroryści z Mercyful Fate, swoją drogą lubiani przez członków
Metalliki, rozpoczęli swój Into the Coven pseudobarokową introdukcją,
ale Fight Fire With Fire jest po prostu BARDZIEJ w obu swych aspektach.
Największe kontrowersje wzbudził Fade to Black. Dziś nikogo nie dziwi
zespół metalowy nagrywający balladę, ale w roku 1984 był to dla ortodoksyjnych thrashowców
straszliwy szok, po którym zaczęli odsądzać Metallicę od trzciny i wiary. Nawet
pomimo faktu, że ballada ta przechodzi później w czadowe rozwinięcie.
Pomiędzy tymi dwoma znalazły
się utwory, do których żaden fanatyk czadu w zasadzie nie powinien był się
przyczepić: tytułowy Ride the Lightning ze zmianami tempa i riffów,
przedstawiający myśli skazańca na krześle elektrycznym (napisany jeszcze w
czasach Dave’a Mustaine’a), oraz wolniejszy i bardziej złowieszczy For Whom
The Bell Tolls, inspirowany jeśli nawet nie powieścią Ernesta Hemingwaya, to
jedną z jej ekranizacji. Oczywiście zaczyna się od bicia dzwonu! Filmowe
inspiracje, konkretnie Dziesięciorgiem przykazań Cecila DeMille’a,
zdradza też punkt kulminacyjny strony B – Creeping Death, opowiadający o
Izraelitach w Egipcie i aniele śmierci.
Mniej ciekawie wyglądają dwa
wcześniejsze utwory – Trapped Under Ice i Escape; ten
ostatni lepszy, z dość melodyjnym refrenem i gitarowymi unisonami jakby z Iron
Maiden. Są to zresztą jedyne utwory na płycie, w których komponowaniu nie brał udziału
Cliff Burton. Jego rękę i cztery struny słychać wyraźnie w utworze ostatnim,
instrumentalnym, pod znajomym tytułem: The Call of Ktulu. Te epickie
dziewięć minut zaczyna się od nastrojowych pasaży gitarowych, a potem napięcie
stale rośnie. Projekt S&M na przełomie tysiącleci okazał się dość
nierówny, ale Ktulu to utwór, który aż się prosił o opracowanie
orkiestrowe.
Metallica, Master of Puppets, 1986
W roku 1986 Metallica
skończyła się po raz kolejny i bynajmniej nie ostatni. Master of Puppets okazał
się opusem magnumem pierwszego okresu działalności zespołu, choć w zasadzie rozwijał
tylko wątki płyty poprzedniej.
Nawet układ utworów na
stronie A przypomina wcześniejszy album: zmyłkowa akustyczna introdukcja, po
której następuje niemiłosierny wygrzew (Battery), w drugiej kolejności
rozbudowany utwór tytułowy, następnie coś raczej ciężkiego i ponurego niż pędzącego
na złamanie karku (lovecraftowski The Thing That Should Not Be), a
wreszcie półballada – Welcome Home (Sanitarium). Przy tym i sam Master
of Puppets zawiera bardzo wdały fragment balladowy (instrumentalny) i w
ogóle wypada pod każdym względem ciekawiej niż jego prekursor z poprzedniej
płyty, a trwa ponad osiem i pół minuty, więc sporo się w nim dzieje.
Podobnie też jak poprzednio,
najmniej ciekawe są utwory 5-6, choć to również stylowa thrashmetalowa jazda.
Antywojenny Disposable Heroes znów przekracza 8 minut, a wymierzony w
telewizyjnych ewangelistów Leper Messiah dokłada ciężarem. Metallica nie
zrezygnowała z prezentowania pod koniec długiego instrumentala, tyle że Call
of Ktulu kończył poprzednią płytę, a Orion (trzeci już
ośmiominutowiec w tym zestawie) jest przedostatni – album zamyka drugi
niemiłosierny wygrzew, i to w dodatku z wiązką wyrazów powszechnie uważanych, Damage
Inc.
Krótko powiedziawszy – jest
podobnie jak na Ride the Lightning, tylko lepiej.
The
Rolling Stones, Sticky Fingers,
1971
Jak na zespół o takim
znaczeniu dla rocka, Rolling Stonesi (podobnie jak Beatlesi) występują w mojej
płytotece w ilościach homeopatycznych. Inna sprawa, że nie wszystkie ich płyty
uważam za jednakowo pociągające. Nadrobiłem jednak w końcu zaległość sięgającą
dwudziestu lat i zaopatrzyłem się w chyba ich najlepszą – Sticky Fingers.
Był to pierwszy album, na którym, po przedwczesnej śmierci Briana Jonesa, jako
gitarzysta solowy pełnoetatowo wystąpił Mick Taylor.
Okładka, zaprojektowana
przez Andy’ego Warhola, też należy do najsłynniejszych. Przedstawia spodnie
męskie w rejonie pachwiny, z wyraźnie widocznym rozporkiem (na rewersie
znajduje się oczywiście tyłek). W pierwszej wersji w tekturową kopertę
wprawiano prawdziwy metalowy suwak, co z pewnością robiło niezapomniane
wrażenie, ale też, niestety, powodowało uszkodzenia w transporcie. Nie trzeba
dodawać, że w 1971 roku taka okładka musiała się wydawać niesamowicie wulgarna,
ale Stonesi byli zaprawieni – trzy lata wcześniej wyszła płyta Beggars
Banquet z okładką przedstawiającą obazgrany kibel. We frankistowskiej Hiszpanii
rozporek został zastąpiony innym projektem, z uciętymi palcami w puszce syropu
– wersja „cenzuralna” okazała się jeszcze w gorszym guście niż oryginał.
Płyta zawiera kwintesencję
stylu Kamulców. Już otwierający Brown Sugar ma w sobie charakterystyczną
zadziorność, z której garściami czerpali tacy gitarzyści jak Janowie:
Borysewicz i Benedek, do tego ostre saksofonowe solówki Bobby’ego Keysa. Na drugim
biegunie znajduje się najsłynniejsza, oprócz Angie, ballada Jaggera i
Richardsa: Wild Horses. W tej sytuacji jednym z najbardziej pechowych
utworów w dziejach rocka okazuje się Sway, wciśnięty między te dwa
killery i niknący pomiędzy nimi – a to bardzo fajna piosenka, łącząca podniosły
nastrój z uczciwym łomotaniem w refrenie. Drugą ważną balladą jest Sister
Morphine, ale gorzki i mroczny nastrój predestynował ją raczej do zostania
klasykiem niż przebojem.
Reszta albumu nie gorsza. Can’t
You Hear Me Knocking przechodzi w siedmiominutowy jazzrockowo-santanowski odlot
– klimata podobne jak na wydanym w tym samym roku debiucie Locomotiv GT. Dynamiczny
Bitch gryzie soulowymi czy wręcz afrobeatowymi interwencjami sekcji
dętej. Trąby ubarwiają ponadto I Got The Blues. Bardziej standardowego
bluesa z ważnym udziałem gitary slide mamy w You Gotta Move, natomiast Dead
Flowers to ekskursja w kierunku country. Całą płytę kończy wsparta
brzmieniami orkiestrowym Moonlight Mile. Stonesi, jak widać, nie grali tak
bardzo na jeden kopyt, jak czasem można by uważać.
Frank Zappa, Hot Rats, 1969
Zappę często się kojarzy
jako nie znającego tematów tabu satyryka i kawalarza, zapominając, że był to
również bardzo kompetentny instrumentalista i bezlitosny kierownik zespołu. O
biegłości w tej dziedzinie świadczy ósmy album w jego dyskografii, zawierający
sześć kompozycji, z czego tylko jedną ze śpiewem.
Na Hot Rats Frank Zappa,
odchodząc na moment od publicystyki, pokazał się jako jazzrockowiec pełną gębą.
W utworach dominuje brzmienie jego gitary oraz ścieżki nagrane przez Iana
Underwooda, obsługującego zarówno instrumenty klawiszowe (w tym jakże
charakterystyczny dla jazzu nowoczesnego fortepian elektryczny), jak dęciaki –
saksofony, klarnety i flet. Wszystko trzyma w kupie sekcja rytmiczna: w
nagraniu płyty udział wzięli trzej perkusiści i dwaj basiści.
Efekt jest wciągający na
równi z jazzrockowym okresem twórczości Carlosa Santany. Tych wszystkich opowieści
instrumentalnych słucha się kapitalnie, choć nie jest to muzyka prosta w
odbiorze. Najbardziej chwytliwy pozostaje utwór pierwszy na płycie, a zarazem
jeden z najkrótszych: Peaches En Regalia, zasadniczo popis Underwooda
zarówno na płaszczyźnie klawiszowej, jak i dętej. Chyba był nagrywany kiedy
indziej niż reszta, bo z zupełnie inną sekcją rytmiczną (Shuggy Otis i Ron
Selico). Zaraz potem wchodzi samczy bluesowaty riff grany na skrzypcach – tak
zaczyna się jedyny utwór zawierający partię wokalną, czyli Willie the Pimp.
Obleśnym głosem – choć tylko przez krótki fragment z ponad dziewięciu minut – śpiewa
przyjaciel Zappy i chyba jeszcze większy muzyczny ekscentryk, Captain
Beefheart. Poza tym w uszy rzucają się przeszkadzajki perkusyjne, długie solo
gitarowe głównego bohatera, a partie skrzypcowe odgrywa Sugarcane Harris. Rasową
jazzrockową jazdę mamy w Son of Mr. Green Genes, także bliskim 9 minut –
tutaj warto zwrócić uwagę na basowe pochody Maxa Bennetta. W Little
Umbrellas tenże muzyk sięga po kontrabas, tworząc tło dla partii saksofonu
i organów. Sugarcane na skrzypcach powraca w The Gumbo Variations,
najdłuższym utworze na płycie (ponad 12 minut), choć musi poczekać cztery
minuty, aż seksofonista skończy swoje, a
po kolejnych pięciu ustępuje miejsca gitarze. Natomiast w finałowym, dość
wyluzowanym It Must Be a Camel, pojawia się inny znany skrzypek jazzowy
– Jean-Luc Ponty, choć więcej do powiedzenia ma fortepianista. Nie zdziwiłbym
się, gdyby erudyta Zappa władował do tego utworu jakieś odniesienia do Afro-Blue
Mongo Santamarii, ale ponieważ nie jestem aż takim erudytą jak on, mogę
tylko mieć co do tego podejrzenia.
Dr Misio, Strach XXI wieku, 2020
Arkadiusz
Jakubik znacznie się wyrobił od czasów wygłuptasa z 13 posterunku (jego
rola była jedną z rzeczy, przez które uznałem, że serial ten – i tak przecież
niezbyt ambitny – schodzi na psy). Nie tylko został cenionym aktorem
dramatycznym, występującym np. u Wojciecha Smarzowskiego, ale założył własny
zespół. Sporo szumu narobił takimi utworami jak Hipster czy zwłaszcza Pismo
z kontrowersyjnym teledyskiem w reżyserii tegoż Smarzowskiego. Do mnie
jednak specjalnie nie trafiał. Zwłaszcza kiedy usłyszałem jego wersję Polaków
Big Cyca – z piosenki dziarskiej i (autoironicznie) tromtadrackiej zrobił
żałobno-cierpiętniczą; trudno tu nawet mówić o kowerze, skoro to właściwie inny
utwór do tego samego tekstu.
Mimo wszystko postanowiłem
dać szansę jego najnowszej produkcji – Strach XXI wieku. I nagle coś
zaskoczyło. Znalazłem klucz. Piosenki niezbyt chwytliwe, dość ponure w
nastroju? Niski śpiew na pograniczu melorecytacji? Teksty o specyficznej
poetyce, mieszające melancholię z groteską? Wszystko jasne – Dr Misio to
spadkobierca Róż Europy! Wprawdzie autorem lub współautorem wielu tekstów jest
Krzysztof Varga, którego trochę niedolubiwam, jego tendencja do stosowania
przecinka zamiast kropki jest dla mnie nie do zniesienia, ale efekt mógł być
sporo gorszy, w tekstach słychać trochę tego, co się ostatnio nazywa dziaderstwem,
ale jest to dziaderstwo samoświadome i autokrytyczne, pomiot liryczny trochę
też użala się nad sobą, dominuje nastrój egzystencjalnego niepokoju i przeczucia
nadchodzącej katastrofy. Utwór tytułowy (i zarazem otwieracz), chyba z
najbardziej tu chwytliwym refrenem, odnosi się do zjawiska foliarstwa. Skoro
mowa o znanych nazwiskach – współautorem Strachu i Nie czujesz nic
jest Olaf Deriglasoff, z którym Jakubik pracuje nie pierwszy raz.
Jest jeszcze jedno
skojarzenie: Sztywny Pal Azji. Najbardziej nie można się od niego opędzić w nostalgicznej
piosence Czy pamiętasz oraz w Słońcu niepamięci. Barwa głosu
Jakubika może się kojarzyć z Leszkiem Nowakiem, choć jako aktor ma on lepsze
przygotowanie wokalne (że nie pozbywa się pewnej aktorskiej maniery, to akurat
nie mankament). Finałowe Zwierzę (zawierające uroczą frazę
„Społeczeństwo jest kompletnym debilem”) przypomina mi Szpalowe Nasze reggae,
z tym że solówki gitarowe brzmią jak coś z Maanamu.
Ale to nie są wyłączne skojarzenia.
Dr Misio wpisuje się w szeroki nurt specyficznie polskiej, nawet „warszawskiej”
odmiany rocka, gdzieś pomiędzy Elektrycznymi Gitarami a T.Love (zresztą płytę
miksował sam Jan Benedek) czy nawet orbitą Kulcich, a wszystko to w konwencji XXI-wiecznej
alternatywy i z saskofonem (dmie Max Kucharski). W dynamicznym Końcu lata słychać
zagrywki gitarowe rodem z jakiegoś Franza Ferdinanda i prostą, lecz przyzwoitą
solówkę na przesterowanym wiośle, Dwie głowy jadą na linii basu, która
kojarzy się równie dobrze ze stoner rockiem, co z następcami Joy Division,
tylko ten saksofon jest elementem odmiennym.
Pomimo spójności, materiał
jest jednak różnorodny. Siedemnastolatki, ze względu na organy, kojarzą
mi się z The Stranglers. Z Chcesz się bać zapamiętuję
Diddleyowski rytm w zwrotce i przestrzenny, melancholijny refren, plus
„owłosioną klatkę schodową” w tekście. Niedziela ma w sobie rozbujany
rytm niby z pidżamowej Antify, sporo elektroniki, przetworzony wokoderem
głos w refrenie i saksofonowe solo. Czasami brzmienie wzbogaca akordeon. Stan
skupienia zawiera westernowo-surfowe zagrywki gitar.
Strach XXI
wieku to jedyna wśród moich nabytków z 2020 płyta wydana w tymże roku. Jej
niepokojąco-melancholijny nastrój dobrze się wpisuje w ogólną atmosferę, choć Arkadiusz
Jakubik nie odnosi się do sprawy koronawirusa – w Wesołym miasteczku
mowa wprawdzie o „niewidocznych bakteriach”, ale to zbieg okoliczności.
Cream, Wheels of Fire, 1968
O supergrupie Cream pisałem
już kilka razy, ale dopiero teraz udało mi się zdobyć jej trzeci i – zdaniem
wielu – najdojrzalszy album. W dodatku dwupłytowy.
Pierwsza jest płyta studyjna.
Trio wspomagał producent – Felix Pappalardi, który nie tylko rejestrował album,
ale zagrał na altówce, organach czy trąbce. Był on, swoją drogą, założycielem
grupy Mountain, którą często nazywano amerykańskim odpowiednikiem Cream. Sam
został zastrzelony przez własną żonę w 1983, natomiast drugi z najważniejszych
członków Mountain, od którego potężnej (wówczas) postury zespół wziął nazwę, gitarzysta
Leslie West, zmarł niedawno, 23 grudnia.
Wracając do Cream… Otwieraczem
jest jeden z dwóch największych (oprócz Sunshine of Your Love) przebojów
tria – dynamiczny White Room z roziskrzonymi solówkami Erica Claptona i
podniosłym interludium, gdzie Ginger Baker dudni w kotły. Bardziej tradycyjnego
bluesa – konkretnie, standard Howlin’ Wolfa – grają w Sitting on Top of the
World. Gitara ma tu okazję do wielu solówek, ale śpiewa, jak i na prawie
całej płycie, Jack Bruce – studyjna część Wheels of Fire nie zawiera ani
jednej piosenki, w której Clapton wykonywałby pierwszoplanowy wokal. Jest nawet
utwór, który w ogóle obył się bez udziału Claptona, mianowicie As You Said.
Bruce pokazuje się tu jako wiolonczelista (kształcił się przecież na Royal
Scottish Academy of Music, chociaż rzucił studia z powodu molestowania przez
wykładowcę). Za to w podniosłym Pressed Rat and Warthog głos daje Baker,
melorecytując z londyńskim akcentem (aranżację wzbogaca trąbka oraz flety
proste). Niektórzy kojarzą ten utwór z zapowiedzią stylu, który miał wypracować
Jethro Tull (zresztą wpływy Cream były ewidentne na dwóch pierwszych płytach
Jethro), ale ja tu słyszę bardziej klimata kanterberyjskie w rodzaju Caravan. Drugim
wkładem kompozytorskim perkusisty jest oniryczny Passing the Time, w
którym nastrój budują dzwonki i coś, co brzmi jak altówka, choć opis płyty akurat
nie wymienia altówki w tym utworze. Po chwili muzyka przyspiesza w gęstą
psychodelię, Bruce nieźle wywija na basie. Poza tym Baker przyniósł wzbogacony
dzwonami rurowymi Those Were The Days, a Clapton na tę płytę nie
skomponował nic (OK, czepiam się tego Claptona jak Kadrinazi Władysława IV). Blues
powraca w utworze Politician, który jednak dudni całkiem ciężko i stoi
już co najmniej jedną nogą po stronie hard rocka (a także zawiera dwugłos gitarowy),
oraz ponownie w Born Under a Bad Sign Bookera T. Jonesa.
Druga płyta zawiera nagrania
koncertowe – tylko cztery, ale całkiem długie. Nazywa się Live at the
Fillmore, choć w rzeczywistości z tego zasłużonego audytorium (Fillmore
West, a nie unieśmiertelnionego przez braci Allmanów, nowojorskiego Fillmore
East) pochodzi jedynie szesnastominutowa wersja Toad, będąca
oczywiście pretekstem do długaśnej solówki perkusisty. Pozostałe utwory nagrano
w innej sanfranciskańskiej sali koncertowej – Winterland Ballroom. Tak więc Clapton
w końcu ma okazję wyjść na plan pierwszy w standardzie bluesowym Crossroads Roberta
Johnsona. Bo już Spoonful Williego Dixona, opracowana przez Cream
jeszcze na debiutanckiej płycie, a tu cięższa, wolniejsza i rozciągnięta
również do szesnastu minut, jest w równej mierze popisem całego tria. Dla
Bruce’a zostawa Traintime, czyli przede wszystkim jego wokalno-harmonijkowy
popis na tle jednostajnego, „kolejowego” rytmu wybijanego przez Bakera.
Łatwo z tej muzyki wywieść
rodowód połowy hard rocka i do tego Breakout z Klanem.
Maanam, Derwisz i anioł, 1991
Na początku lat dziewięćdziesiątych
Maanam się zreaktywnił po kilkuletniej przerwie i nagrał jeden z lepszych
albumów – przy tym ostatni, na którym wystąpił Bogdan Kowalewski. Rok później basista
przeżył wypadek samochodowy, co uniemożliwiło mu dalszy udział. Jego miejsce
zajął Krzysztof Olesiński, brat gitarzysty Ryszarda, który grał jeszcze na
debiucie grupy.
Cały repertuar albumu Derwisz
i anioł znałem już wcześniej – większość piosenek trafiła na koncertówkę Maanamaania
Warszawa, a reszta znalazła się na Maanamaanii Chicago, swego czasu
sprzedawanej z tamtą w dwupaku. Ale jednak co nagrania studyjne, to studyjne. Marek
Jackowski przedstawił tym razem wygładzoną, atrakcyjną handlowo wersję nowofalowego
brzmienia Maanamu, Kora napisała kolejną porcję tekstów, głównie o miłości, w
swoim charakterystycznym stylu, równie melodyjne jak zawsze pozostają solówki
Ryszarda Olesińskiego.
Chwytliwe a dynamiczne
gitarowe granie słyszymy od samego początku – Nie bój się, nie bój się,
a po nim Co znaczą te słowa. Maanam postanowił też wykonać remaki paru wczesnych
utworów. W nowej wersji Karuzeli marzeń Kora brzmi znacznie mniej
drapieżnie niż na debiucie, nawet w tych momentach, kiedy krzyknie głośniej. Nie
wiem, czy takie odświeżanie było potrzebne. Co innego Derwisz, jedyny tu
z tekstem Kamila Sipowicza, nastrojowy, ale w średnim tempie. Powstał jeszcze w
latach siedemdziesiątych, kiedy Maanam grał akustycznie, a tu wystąpił w zelektryfikowanej
aranżacji. Drugi z utworów tytułowych, Anioł (miłość to wieczna tęsknota),
należy zaś do ścisłej czołówki miłosnych ballad Maanamu.
Na płycie odzywają się
skłonności Jackowskiego do muzyki rozrywkowej z czasów sprzed rocka. Chodzi
przede wszystkim o Złote tango, złoty deszcz – kolejne i zresztą moje
ulubione z kilku maanamowych tang. Zespół wspiera tu sekcja dęta z udziałem
Janusza Zdunka, który pewnie ani nie przewidywał, że za dziesięć lat zostanie
członkiem Kultu. Dość retrycznie brzmi także W ciszy nawet kamień rośnie.
Słabszym punktem jest Street
Cowboys, jedyna na płycie anglojęzyczna piosenka, pod względem muzycznym po
prostu Standardowy Utwór Maanamu nr 35. Refren ma nawet niezły, ale
spogłosowane brzmienie perkusji nieco irytuje. Do maanamowej klasyki wszedł za
to najbardziej szorstki i niepokojący Samotność mieszka w pustych oknach.
W zwrotkach Kora śpiewa tylko do wtóru perkusji, a jej głos odbija się echem,
pomiędzy nimi aranżację wzbogacają organy, a refren o niewesołej wymowie zapada
w pamięć. Płytę wieńczy nieco podfunkowana ballada Wyjątkowo zimny maj –
pod koniec dekady sama została odświeżona na jednej z kolejnych płyt, ale tamta
wersja nie przewyższyła popularnością oryginału.
Zdaniem niektórych, cała
działalność Maanamu po 1991 to już była „reaktywacja dla monetyzacji”, ale daj
B-że każdemu taką monetyzację.
Deep
Purple, The Battle Rages On…,
1993
Deep Purple to wręcz
podręcznikowy przykład zespołu, który w ciągu ponad 50 lat istnienia
przechodził rozmaite zmiany składu, rozpady, reaktywacje. W 1984 r.
Purpura wyszła z ośmioletniego niebytu w najbardziej klasycznym ustawieniu:
Gillan-Blackmore-Glover-Lord-Paice. Po dwóch płytach studyjnych konflikt między
Ritchiem Blackmore’em a Ianem Gillanem doprowadził do odejścia tego drugiego –
ale tylko na czas jednej płyty, zresztą uważanej za najsłabszą w dyskografii
Deep Purple. Po niej Gillan wrócił – i powstał album pod wymownym tytułem The
Battle Rages On…
Deep Purple gra po prostu
swoje, czyli hard rocka opartego na potężnych, dudniących riffach, jak w
utworze tytułowym, Lick It Up czy Talk About Love. Brak na tej
płycie piosenki, która mogłaby się stać klasykiem, ale też i zespół z wolna dochodził
chyba do wniosku, że klasykiem to on już został i nie musi niczego udowadniać. Niekiedy
bardzo wyraźnie słychać rękę Blackmore’a. Szczególnie Anya o charakterystycznej
melodyce i z introdukcją w postaci solówki na gitarze akustycznej, z którą
dialog podejmuje klawesyn, wydaje się kontynuować tradycje Rainbow. Posępnie
kroczący Solitaire także jest cokolwiek „tęczowy”, wykazuje podobieństwa
z nieco późniejszym Hunting Humans, ale wraz z refrenem nabiera
„purpurowego” klimata. Riff w finałowym One Man’s Meat również
wygląda na wytwór Ryszarda. Ogólnie solówek gitarowych tu nie brakuje, za to organy
wciąż stanowią integralną część brzmienia, ale wydają się wtopione w tło. Odnoszę
wrażenie, że Jon Lord miał na tej płycie niewiele do powiedzenia, przytłoczony
przez Ritchiego. Krótki duet z gitarą w utworze tytułowym, odrobina klawesynu w
Anyi, solówka w Nasty Piece of Work – i to by było tyle.
Płyta jest ogólnie średnia,
to i utwory na ogół w średnim tempie. Pod względem szybkości wybija się A
Twist in the Tale, najbardziej rozpędzony. Ballady żadnej niama, ale jej
funkcję w zasadzie pełni mój ulubiony utwór, najbardziej melodyjny i zwiewny (choć
jednak dociążony) – Time to Kill; właściwie to jedyny fragment albumu,
który zapamiętuję po kilku pierwszych przesłuchaniach No i w nim organista
pozwala sobie w końcu na dłuższe solo. Organy są też bardziej uwypuklone w
aranżacji ciężko bluesowego Ramshackle Man (z harmonijką), gdzie również
Blackmore oczywiście się popisuje.
The Battle
Rages On okazał się ostatnim albumem w klasycznym składzie Deep Purple, bo po nim
definitywnie opuścił zespół Ritchie Blackmore. Z perspektywy czasu widać, że jego
foch wyszedł Purpurze na dobre, gdyż kolejna płyta, Purpendicular, powstała
już z udziałem Steve’a Morse’a, wypada znacznie ciekawiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz