W ciągu ZOZO planowałem tradycyjnie przeczytać 15 książek. Ledwo udało mi się zrealizować tę normę, bo piętnastą pozycję zacząłem dopiero w ostatnich dniach grudnia. W dużym uśrednieniu przeczytałem 1,25 książki na miesiąc, pomijając te parę sztuk przewalonych (po kilka razy!) służbowo. Nie udało mi się skontynuować Pieśni lodu i ognia GRR Martina.
·
Tym razem dominowały
powieści, których było aż 8 (53%), z czego połowa historycznych, a z tego znów
połowę stanowiły kryminały. Opracowań historycznych było 6 (40%), w tym 3 z serii
Historyczne bitwy. Wpadł też jeden komiks w postaci Watchmen. Najgrubszy
i najdłużej czytany był Bedeker kaszubski Róży Ostrowskiej i Izabelli
Trojanowskiej, najmniej czasu zajął Malbork R.A. Chodyńskiego i Jeszcze
pożyjesz Bułata Okudżawy.
·
Tematykę chińską
reprezentował tylko sędzia Di (2 powieści – 13%), tyleż japońską. Za to aż 7
książek (47%), w nawiązaniu do wyjazdu wakacyjnego, dotyczyło szeroko pojętego
Pomorza Gdańskiego (wraz z Powiślem i zachodnią Warmią). W 5 pozycjach (33%)
pojawiają się Krzyżacy. Poza tym zawędrowałem do Burgundii, Holenderskich Indii
Wschodnich, na Kaukaz Północny i do gminy Lipie w powiecie kłobuckim, nie
mówiąc o Watchmenach, których akcja działa się głównie w USA, ale też
m.in. na Antarktydzie i Marsie.
·
Wszystkie książki
przeczytałem w języku polskim, przy czym jedna zawierała także parę artykułów
po czesku. Dla 9 z nich (60%) polski był językiem oryginalnym. Spośród
przekładów 3 (20%) pochodziły z języka angielskiego (autor dwóch z nich był,
podobnie jak w poprzednim roku, holenderskim orientalistą), a po jednym z
francuskiego, rosyjskiego i japońskiego.
·
Najstarszy był Colas
Breugnon Romaina Rollanda, opublikowany oryginalnie w 1919 r., a
wydanie, które ja czytałem – w 1949 r. Najnowszy – habek Michała A. Piegzika Holenderskie
Indie Wschodnie 1941-42, wydany w 2014 r. Watchmen ukazali się w
1986 r., ale polskie wydanie, które zdobyłem, w 2019.
· Za autorkę roku uznaję Różę Ostrowską, której autorstwa było półtorej książki (jedną, tę grubszą, napisała wspólnie z Izabellą Trojanowską), ale miała największy impakt na moje zainteresowania. Po dwie pozycje zaliczyli Robert van Gulik oraz Zbigniew Nienacki. Ilustratorem roku jest Szymon Kobyliński – twórca szaty graficznej jednej z książek, spapugowany na okładce drugiej. W ciągu roku napotykałem jego grafiki jeszcze w paru innych miejscach, takich jak poradnik Tomasza Domaniewskiego „Majster we własnym domu” z lat 60.
·
Za książkę roku muszę uznać
Wyspę Róży Ostrowskiej, całkiem też nieźle mi wszedł Colas
Breugnon Rollanda oraz Jeszcze pożyjesz Okudżawy. Największą gugułą
były Chojnice 1454 – Świecino 1462 Bernarda Nowaczyka, mocno też
nierówna okazała się praca zbiorowa Społeczność protestancka w Ziemi
Lipskiej w XVIII-XX wieku (czasy-ludzie-wydarzenia) pod redakcją
Zbigniewa Jakubowskiego.
A teraz, na kóniec programu… Jeszcze trzy
powieści.
13. Róża
Ostrowska, Wyspa, Gdańsk 1972
Główną bohaterką i narratorką w jednym jest Monika, aktorka warszawskiego teatru, która przybywa na wieś nad jeziorem. Odwozi ją Jakub, jej partner i zarazem reżyser, i już od razu widać, że ich związek jakoś się sypie. Celem Moniki jest chata w nadjeziornej wiosce Rybaki, gdzie przybywa na urlop, by wypocząć od problemów w pracy i związku. Leży pod pierzyną i rozmyśla nad swoim losem, a z czasem zaczyna wychodzić do miejscowych, nawiązywać relacje. Katalizatorem tego procesu staje się tragedia, którą ściągają na siebie nieostrożni turyści, lecz nie dominuje ona narracji. Monika łowi ryby, chodzi na zabawy i nawiązuje romans ze sporo młodszym chłopakiem – nomen omen Romanem.
Co ciekawe, w
powieści ani razu nie pada słowo „Kaszuby”. Nie poznajemy też nazwy samego
jeziora ani najbliższego miasta powiatowego (mdze to chyba Kuescerzyna?) O tym,
że jesteśmy na Kaszubach, mówią przede wszystkim charakterystyczne elementy
gwarowe w mowie miejscowych. Mieszkańcy Rybaków nie jadą czystym
kaszubskim, bo czytelnik z centralnej Polski (a tym bardziej repatryjant z
Kresów) by nic nie poniał – zresztą i dla samej Moniki rdzenna mowa, kiedy
rozmawiają między sobą, jest kompletnie niezrozumiała. Bez przeczytania Bedekera
nie wiedziałbym, że chodzi o jezioro Wdzydze, a jako Rybaki sportretowane
zostały Wdzydze Kiszewskie. Nie jest też powiedziane, z jakiego miasta tuż po
wojnie, jako młoda dziewczyna, wyjechała Monika. Jedyną wskazówką jest zapowiedź
jej ówczesnego gacha, że będzie się repatriować. Gdyby poznać trochę biografię
samej Ostrowskiej, można spokojnie zakładać, że chodzi o Wilno.
Mamy tu do czynienia
z prozą psychologiczną o melancholicznym nastroju, charakterystycznym dla
polskiej twórczości powojennej. Trzeba tu dodać, że przez prolog, w którym
bohaterka jedzie pociągiem i rozmyśla, trudno przebrnąć – opis przeżycia sięga
proporcji tak mniszkowatych, że można się załamać na myśl o stu kilkudziesięciu
dalszych stronach w tym stylu. Potem, na szczęście, robi się normalniej, a
„gęste” monologi wewnętrzne zjawiają się tylko okazjonalnie. Znacznie mniej
mnie one nerwują niż przecinki w niewłaściwych, miejscach.
W mieście
egzystencja Moniki jest pusta wewnętrznie i pełna fałszu, a na odległej wsi i w
niepowtarzalnych okolicznościach przyrody udaje się jej odnaleźć pełnię
przeżywania i osiągnąć, że polecę frazesem, harmonię z naturą. Nie da się jednak
postrzegać Wyspy jako prostej pochwały życia wiejskiego w stylu „rzuć to
smętne miasto, zacznij kąpać się w jeziorze, wyplatać koszyki i spać na
gałęziach, a twój żywot zmieni się nie do poznania i nie do Wrocławia”. Te
kaszubskie góry, lasy, doły podszyte są egzystencjalną niepewnością, czy nawet,
za przeproszeniem, moralnym niepokojem. Można się zastanawiać, czy Pastwa, wiekowy
przewoźnik przez jezioro, nie był przypadkiem Charonem.
Ku utrapieniu
autorki, krytycy z uporem nazywali Wyspę powieścią o miłości.
Rzeczywiście nie jest to wyłączny temat, ale i o związkach damsko-męskich tu
sporo. Monika rozdarta jest między Jakubem, którego już nie kocha, ale nie
potrafi definitywnie zerwać, a Romanem, który zakochał się w niej po zobaczeniu
zdjęcia w gazecie i w ogóle sporo w jego uczuciu młodzieńczej naiwności. Jest
jeszcze paru innych zalotników i żaden nie budzi większej sympatii, a dwaj nawet
silną odrazę. Nie pozostaje mi nic innego, jak szipować Monikę z Waleską, gospodynią,
u której zamieszkała. Fajna chemia się unosi między nimi i jest to relacja
mniej więcej równorzędna, czego nie można powiedzieć o relacji Moniki z
którymkolwiek z facetów. Obie to dojrzałe kobiety po przejściach, obie nie mają
szczęścia do knopów. Na dodatek Waleska nie wybiera się powtórnie za mąż, a
Monika, załatwiając sprawy w prokuraturze, zwraca uwagę na „zadeczek” jednej z
pracownic… Mogłyby być razem szczęśliwe, gdyby im to chociaż przyszło do głowy.
Uwaga: do czytania
może być potrzebna maska, ponieważ bohaterowie kopcą jak elektrociepłownia.
14. Zbigniew
Nienacki, Pan Samochodzik i zagadki Fromborka,
Olsztyn-Białystok
1986
Na fali inspiracji wakacyjnych chciałem
zaliczyć jeszcze i tę powieść, ale okazało się, że z całej oryginalnej serii
Zbigniewa Nienackiego o Panu Auciaku – którą miałem okazję czytać w
dzieciństwie – brakuje mi tylko tej części (tomy nagwazdrane po jego śmierci
przez innych autorów, m.in. Andrzeja Pilipiuka, interesują mnie nie więcej niż
zeszłoroczny śnieg, którego zresztą prawie nie było, a o Człowieku z UFO nie
rozmawiamy). Ale od czego aukcje internetowe? Wchodzę na stronę i wybieram
wydanie! Od razu wiedziałem, że nie chcę edycji z lat 90., gdyż po upadku
komunizma Nienacki gruntownie przerobił swoją sztandarową serię, niepotrzebnie
i niekonsekwentnie dopasowując fabułę do nowej sytuacji
społeczno-potylicznej oraz wprowadzając różne inne retcony. W tej sytuacji do
wyboru pozostawało wydanie z serii Biblioteka młodych oraz z reedycji z
lat 80., z okładką i ilustracyami Szymona Kobylińskiego. Wybrałem to ostatnie,
żeby mi pasowało do reszty.
Zagadki
Fromborka ukazały się po raz pierwszy w 1972 r. Tomasza N., zwanego
Panem Samochodzikiem, zastajemy w chwili, gdy po urlopie we Francji (który
także nie obył się bez przygód, o czym można przeczytać w powieści Pan
Samochodzik i Fantomas) wraca na swoje specjalne stanowisko w Ministerstwie
Kultury. Dyrektor Marczak od razu zleca mu kolejne zadanie. Wcale nie dotyczy
ono tytułowych zagadek Fromborka – skrytek, w których zrabowane skarby narodowe
schował niemiecki rabuś dzieł sztuki, pułkownik Koenig. Ich odnalezieniem
zajmuje się już, żywiący do Samochodzika awersję, mgr Pietruszka. Marczak
deleguje Tomasza do rozpoznania tajemniczych kupców, sprzedających polskim
muzeom średniowieczne monety – bardzo rzadkie (brakteat Jaksy), a nawet
nieistniejące (drugi egzemplarz złotego dukata Łokietka). Pan Auciak szybko się
orientuje, że w sprawę zamieszany jest jego arcyprzeciwnik, Waldemar Batura – też
poszukiwacz skarbów narodowych, ale nie z myślą o rozwoju nauk historycznych,
lecz dla własnego zysku. Wkrótce Tomaszowi udaje się skojarzyć, że Batura mógł
pozyskać monety właśnie z jednej ze skrytek pułkownika Koeniga, więc wymusza na
Marczaku, żeby jednak wysłał go do Ginekopolis.
Jako
pasożer zostaje Tomaszowi przydzielony sztukmistrz o ksywonimie scenicznym
Cagliostro, który z królikiem, zaskrońcem i białymi myszkami (choć żadna
krzywda się im nie dzieje, organizacje prozwierzęce powinny by mu zrobić kocówę
za samą nieostrożność w transporcie) jedzie ściągnąć trochę kapusty na pokazach
iluzjonistycznych dla harcerzy odgruzowujących miasteczko w ramach akcji „1001-Frombork”.
Po przybyciu do Fromborka Tomasz nabiera jednak podejrzeń w stosunku do
towarzysza podróży. Nawiązuje też kontakt z zaprzyjaźnionym harcerzem znanym
jako Baśka oraz, niestety, z magistrem Pietruszką, którego pewność siebie
znacznie przekracza faktyczne kompetencje.
Tu gdzieś Cagliostro przekazał pakunek tajemniczemu pasażerowi |
Samochodzik bywa
momentami zbyt seriozny, wręcz bucowaty, ale nie jest Marianem Słojem – potrafi
się przyznać do błędu i wyrzucać sobie, że dał się przechytrzyć. Pomiędzy nim a
ekscentrycznym Cagliostrem panuje z początku dynamika trochę w stylu Shreka i
Osła. Na wczesnym etapie można się przekonać, że Cagliostro i jego mynażeria
mają służyć jako generator Elementów Komicznych. Weźmy na przykład, jak już na
samym początku sponiewierali kierownika sali w restauracji w Pasłęku (ciekawe,
czy był to dzisiejszy „Boston”). Gdyby to była powieść dla starszego czytelnika,
magik już dawno by się dorobił kolegium do spraw wykroczeń, tudzież sklepanej
maski.
Z kolei mgr
Pietruszka jest opryskliwy i nieufny, ale trudno się dziwić, skoro obiecano mu,
że w końcu samodzielnie poprowadzi śledztwo, aż nagle Auciak zjawił się w jego
rewirze. Fakt, że pierwszy kontakt między Tomaszem a Pietruszką w restauracji
fromborskiego schroniska PTTK kończy się naruszeniem przez Cagliostra
nietykalności osobistej magistra i wystawieniem go na pośmiewisko wobec
konsumujących tamże naukowców, też nie poprawia stosunków między obydwoma
pracownikami Ministerstwa Kultury.
Nienackiego
krytykowano za kreacje postaci kobiecych, więc w czasie lektury byłem na to
wyczulony. Pomijając panią Zosię z ministerstwa, archetyp POTĘŻNEJ sekretarki,
u której można Wszystko Załatwić, jeśli tylko ma się bombonierkę, najważniejszą
rolę odgrywa poznana przez Tomasza we fromborskiej warowni panna Ala.
Początkowo sprawia wrażenie zwyczajnej, pstrogłowej turystki, z którą bohater
rozkręca niezobowiązujący flirt, ale później okazuje się sojuszniczką bardziej
kompetentną niż myślał. Przemyka też Babie Lato – archeologiczka, z którą
filtrował w Uroczysku, zanim został Samochodzikiem – ale tylko
epizodycznie. Do tego dochodzi pani Anielka, której roli nie będę spojlerował,
oraz czternastoletnia harcerka Zosia Walczyk; natomiast Baśka to był chłopak. Tak
czy owak, nieważne, jak groźna byłaby kobieta – można ją wytrącić z równowagi
za pomocą myszy.
Język
jest dość prosty, pozbawiony zawirowań stylistycznych. Czasami nawet zbyt
książkowy, bohaterowie rozmawiają okrągłymi zdaniami, jakie niekoniecznie się
spotyka w realnym lajfie. Nienackiemu nie udaje się, niestety, uniknąć częstych
powtórzeń. Napotkany po drodze pojazd ma natomiast „czółki” i nikt tego nie
poprawił, jest też parę innych drukobyków.
Ponieważ
jest to powieść młodzieżowa o ambicjach edukacyjnych, w narracji mieści się
sporo infodumpu. Już w drugim rozdziale, w drodze do Łodzi, Tomasz rozmyśla o
monetach, o których rozmawiał z Marczakiem, robiąc czytelnikowi krótki kurs
wczesnej numizmatyki polskiej i wyjaśniając, dlaczego te okazy są takie
bezcenne. Gdy wehikuł wjeżdża na teren Warmii, wlatuje dygresja o Warmii i
Mazurach i obecności polskiej na tych terenach, zgodna z obowiązującą
peerelowską narracją o Ziemiach Odzyskanych. Po przyjeździe do Fromborka –
czterostronicowy opis dziejów i wyglądu katedry. Było to zresztą w czasach, gdy
do największych zagadek Fromborka należało położenie zwłok Mikołaja Kopernika,
bo kwestię, gdzie się mieściło jego obserwatorium, rozstrzygnięto niedługo
wcześniej. Dziś, prawie pół wieka później, szczątki astronoma zostały już
odkryte, zbadane i uroczyście pochowane z powrotem, tym razem w miejscu
wiadomym.
Pomimo
wspomnianych aspiracji edziukacyjnych, Zagadki Fromborka nie obywają się
bez pewnych zniekształceń. Babie Lato przytacza lokalną legendę, jakoby nazwa
Frauenburg pochodziła od pewnej pani Gertrudy, wdowy po pruskim wodzu
plemiennym, która darowała biskupowi warmińskiemu Anzelmowi wzgórze katedralne.
Tymczasem w nazwie chodziło o NMP, a katedrę fromborską założył nie Anzelm,
lecz jego następca Henryk Fleming, notabene wzmiankowany w powieści. Z drugiej
strony – jest wyraźnie powiedziane, że to ludowa legenda, a niekoniecznie
prawda.
Nic
nie mogę na to poradzić, że w trakcie lektury wizualizuję sobie Waldemara Baturę
jako groteskowego „gotyckiego kowboja” z filmu Janusza Kidawy Pan
Samochodzik i niesamowity dwór. Był to tak ostentacyjnie oczywisty
schwarzcharakter (czarny płaszcz, kapelusz, ciemne okulary, broda leninówka),
że tylko szwastyki mu brakowało i długich kłów. Nawet w scenie nad rzeką, gdy ma
na sobie kąpielówki, widzę go i tak w kapeluszu i okularach. Sprawy nie ułatwia
fakt, że Szymon Kobyliński, który nie tylko wyciosał okładkę, ale też ilustracje
w środku, akurat Batury na żadnym obrazku nie przedstawił.
„Miał twarz delikatną i piękną jak kobieta” |
Rzekł Pan Samochodzik: „Wszystko, co jest związane z miastem, gdzie Mikołaj Kopernik dokonał swoich wielkich odkryć, interesuje cały świat”. No patrz pan, a prawie pół wieka później na fromborskim przystanku wisi nieaktualny rozkład autobusów i nikt nie interweniuje.
15. Zbigniew Nienacki, Pan Samochodzik i skarb Atanaryka, Olsztyn 1993
Z rozpędu zacząłem jeszcze jedną powieść
Nienackiego, gdyż akcja jej rozgrywa się na Kaszubach. Skarb
Atanaryka ukazał się pierwotnie w roku 1960. W latach dziewięćdziesiątych,
w ramach reedycji wydawnictwa Warmia, został przez autora zretkonowany jako część
cyklu o Panu Auciaku, chociaż pan Tomasz dopiero co skończył studia i jeszcze
nie miał wehikułu, a tym bardziej przezwiska. Dopiero w tej edycji tytuł
wzbogacon został o słowa Pan Samochodzik i… Podobnie potraktowane
zostało Uroczysko, przekształcone w Pan Samochodzik i święty
relikwiarz – przy czym z nie całkiem jasnych przyczyn trafiło na drugie miejsce
w cyklu, choć było wcześniejsze zarówno datą wydania, jak i chronologią
wydarzeń (w Skarbie Atanaryka występuje Babie Lato, którą Tomasz
poznał w Uroczysku – tyle że tu nazywa ją „Agnieszką”).
Akcja
dzieje się w czasie wakacji. Tomasz, absolwacz historii sztuki, zabiera swojego
znudzonego brata Pawła na wykopaliska archeologiczne w kaszubskiej wsi Gąsiory,
gdzie jego kolega, archeolog Andrzej, natrafił na gockie cmentarzysko
(inspiracją było znane stanowisko w Węsiorach). Chodzą słuchy, że w pobliżu
może być dużo złota – paru miejscowych przed laty przechwalało się bogactwem,
którego nikt nie widział. W trakcie prac Samochodzik in spe szybko się
przekonuje, że archeolodzy nie są sami w tej odludnej okolicy, a na dodatek
dochodzi do osobliwego przestępstwa – pewnej starszej kobiecie ktoś kradnie
doniczkowego figusa (sic!)
Powieść wydaje się
stargetowana na starszego czytelnika niż właściwy Pan Samochodzik; zresztą i bohaterami
są studenci lub absolwenci. Kiej to czytałem przed laty, nastąpił mój pierwszy
kontakt z językiem kaszubskim w postaci kilku zacytowanych przez narratora
wyrazów – wyrażenie „kusk za zymno” przeszło swego czasu do mojego osobistego
słownictwa. Poza tym nie ma tu specjalnie zaakcentowanego klimatu kultury
kaszubskiej, za to sceneria odludnych lasów i jezior wypada bardzo
„atmosferycznie” i kojarzy mi się z Wyspą Ostrowskiej; zresztą wyspa na
jeziorze też odgrywa znaczną rolę.
W powieści występuje
dość toporny infodump, zarówno w narracji, jak i w dialogach – wykłady po kilka
stron o Gotach, o specyfice pracy archeologa, o kulturze grobów skrzynkowych, o
mitach nordyckich… Zgodnie z ówczesnymi standardami, Tomasz podaje, że kultura
łużycka to byli Słowianie, oraz generalnie daje odpór teoriom niemieckim,
sugerującym, że na Pomorzu w ogóle Słowian nie było, tylko same ludy
germańskie. Do dawania odporu będzie miał zresztą okazję, kiedy do obozu
archeologów zjedzie szwedzki naukowiec.
W kwestiach
obyczajowych zauważa się pewną dawkę mizoginii. Pan Jeszcze-Nie-Samochodzik nazywa
znajomą Agnieszką, choć naprawdę, o ile wiem z Uroczyska, miała na imię
Irena, ponieważ, jak twierdzi, „określam ludzi imionami, na jakie moim zdaniem
zasługują”. Z drugiej strony – inni także mówią na nią „Agnieszka”. Może
autorowi się coś pomyliło? Tomasz jej co prawda nie podrywuje, ale i drugiemu
nie da. Rzuca też „mądrościami” na temat tzw. kobiecej natury, łącznie ze
zdaniem, które by dziś nie przeszło (a przynajmniej nie w każdym wydawnictwie):
„Nie prześladuje się brzydkich dziewcząt”. Agnieszka określa takie poglądy jako
„bardzo ciekawe”. Ogólnie rzecz biorąc, wygląd kobiet uważa się tu za jeden z
ich głównych atutów, a rozmowy damsko-męskie polegają na przerzucaniu się
złośliwościami i drobnymi aktami pasywnej agresji.
Ponadto główny bohater
wyrobił normę narzekania na „dzisiejszą młodzież”, którą reprezentuje nie tylko
Paweł, lecz towarzyszący ekspedycji dwaj motocykliści-rybacy – Chudy Genek i
Gnuśny (!) Kazek. W konflikcie z Genkiem sięga zresztą Tomasz po „argumenty”,
które postawiłyby go w nienajlepszym świetle jako bohatera powieści
młodzieżowej o aspiracjach wychowawczych, i w ogóle ma pretensje do całego
świata.
„How do you do, fellow kids?” |
Za projekt graficzny
serii odpowiadał Andrzej Mierzyński. Ilustracja na okładce ma zapewne
przedstawiać tytułowego Atanaryka, ale nie wiem, dlaczego artysta wyobrażał
sobie, że król Gotów miałby nosić samurajski hełm.
Daty
tego wydania nie podano. Można ją jednak oszacować, jako że przed stroną
tytułową widnieje wykaz „Planowanych spotkań autorskich Zbigniewa Nienackiego w
pierwszym półroczu 1993 roku”, co prawda bez dat dziennych. Na maj przewidziane
było spotkanie w Częstochowie, w Księgarni Klubowej Marii Sucheckiej, czyli
dawnym KMPiK-u przy Dąbrowskiego, kędy z Placu Biegańskiego wychodzi III Aleja (nie
mylić ze współczesnym Empikiem, położonym kilkaset metrów dalej w stronę
Yasunagury).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz