czwartek, 21 stycznia 2021

Kaszubsko-fromborskie wakacje damsko-męskie (z frontu czytelniczego, cz. 5 i podsumowanie)

 W ciągu ZOZO planowałem tradycyjnie przeczytać 15 książek. Ledwo udało mi się zrealizować tę normę, bo piętnastą pozycję zacząłem dopiero w ostatnich dniach grudnia. W dużym uśrednieniu przeczytałem 1,25 książki na miesiąc, pomijając te parę sztuk przewalonych (po kilka razy!) służbowo. Nie udało mi się skontynuować Pieśni lodu i ognia GRR Martina.

·       Tym razem dominowały powieści, których było aż 8 (53%), z czego połowa historycznych, a z tego znów połowę stanowiły kryminały. Opracowań historycznych było 6 (40%), w tym 3 z serii Historyczne bitwy. Wpadł też jeden komiks w postaci Watchmen. Najgrubszy i najdłużej czytany był Bedeker kaszubski Róży Ostrowskiej i Izabelli Trojanowskiej, najmniej czasu zajął Malbork R.A. Chodyńskiego i Jeszcze pożyjesz Bułata Okudżawy.

·       Tematykę chińską reprezentował tylko sędzia Di (2 powieści – 13%), tyleż japońską. Za to aż 7 książek (47%), w nawiązaniu do wyjazdu wakacyjnego, dotyczyło szeroko pojętego Pomorza Gdańskiego (wraz z Powiślem i zachodnią Warmią). W 5 pozycjach (33%) pojawiają się Krzyżacy. Poza tym zawędrowałem do Burgundii, Holenderskich Indii Wschodnich, na Kaukaz Północny i do gminy Lipie w powiecie kłobuckim, nie mówiąc o Watchmenach, których akcja działa się głównie w USA, ale też m.in. na Antarktydzie i Marsie.

·       Wszystkie książki przeczytałem w języku polskim, przy czym jedna zawierała także parę artykułów po czesku. Dla 9 z nich (60%) polski był językiem oryginalnym. Spośród przekładów 3 (20%) pochodziły z języka angielskiego (autor dwóch z nich był, podobnie jak w poprzednim roku, holenderskim orientalistą), a po jednym z francuskiego, rosyjskiego i japońskiego.

·       Najstarszy był Colas Breugnon Romaina Rollanda, opublikowany oryginalnie w 1919 r., a wydanie, które ja czytałem – w 1949 r. Najnowszy – habek Michała A. Piegzika Holenderskie Indie Wschodnie 1941-42, wydany w 2014 r. Watchmen ukazali się w 1986 r., ale polskie wydanie, które zdobyłem, w 2019.

·       Za autorkę roku uznaję Różę Ostrowską, której autorstwa było półtorej książki (jedną, tę grubszą, napisała wspólnie z Izabellą Trojanowską), ale miała największy impakt na moje zainteresowania. Po dwie pozycje zaliczyli Robert van Gulik oraz Zbigniew Nienacki. Ilustratorem roku jest Szymon Kobyliński – twórca szaty graficznej jednej z książek, spapugowany na okładce drugiej. W ciągu roku napotykałem jego grafiki jeszcze w paru innych miejscach, takich jak poradnik Tomasza Domaniewskiego „Majster we własnym domu” z lat 60. 

·       Za książkę roku muszę uznać Wyspę Róży Ostrowskiej, całkiem też nieźle mi wszedł Colas Breugnon Rollanda oraz Jeszcze pożyjesz Okudżawy. Największą gugułą były Chojnice 1454 – Świecino 1462 Bernarda Nowaczyka, mocno też nierówna okazała się praca zbiorowa Społeczność protestancka w Ziemi Lipskiej w XVIII-XX wieku (czasy-ludzie-wydarzenia) pod redakcją Zbigniewa Jakubowskiego.

 

A teraz, na kóniec programu… Jeszcze trzy powieści.

  

13. Róża Ostrowska, Wyspa, Gdańsk 1972

 Zbiegiem okoliczności w trakcie czytania Bedekera kaszubskiego znalazłem na strychu powieść Róży Ostrowskiej, a że jest krótka (140 stron dość małego formatu), postanowiłem ją włączyć do harmonogramu lektur. Mam do czynienia z czwartym już wydaniem (i ostatnim za życia zmarłej w 1975 r. autorki) – pierwsze wyszło w roku 1960.

            Główną bohaterką i narratorką w jednym jest Monika, aktorka warszawskiego teatru, która przybywa na wieś nad jeziorem. Odwozi ją Jakub, jej partner i zarazem reżyser, i już od razu widać, że ich związek jakoś się sypie. Celem Moniki jest chata w nadjeziornej wiosce Rybaki, gdzie przybywa na urlop, by wypocząć od problemów w pracy i związku. Leży pod pierzyną i rozmyśla nad swoim losem, a z czasem zaczyna wychodzić do miejscowych, nawiązywać relacje. Katalizatorem tego procesu staje się tragedia, którą ściągają na siebie nieostrożni turyści, lecz nie dominuje ona narracji. Monika łowi ryby, chodzi na zabawy i nawiązuje romans ze sporo młodszym chłopakiem – nomen omen Romanem.

Co ciekawe, w powieści ani razu nie pada słowo „Kaszuby”. Nie poznajemy też nazwy samego jeziora ani najbliższego miasta powiatowego (mdze to chyba Kuescerzyna?) O tym, że jesteśmy na Kaszubach, mówią przede wszystkim charakterystyczne elementy gwarowe w mowie miejscowych. Mieszkańcy Rybaków nie jadą czystym kaszubskim, bo czytelnik z centralnej Polski (a tym bardziej repatryjant z Kresów) by nic nie poniał – zresztą i dla samej Moniki rdzenna mowa, kiedy rozmawiają między sobą, jest kompletnie niezrozumiała. Bez przeczytania Bedekera nie wiedziałbym, że chodzi o jezioro Wdzydze, a jako Rybaki sportretowane zostały Wdzydze Kiszewskie. Nie jest też powiedziane, z jakiego miasta tuż po wojnie, jako młoda dziewczyna, wyjechała Monika. Jedyną wskazówką jest zapowiedź jej ówczesnego gacha, że będzie się repatriować. Gdyby poznać trochę biografię samej Ostrowskiej, można spokojnie zakładać, że chodzi o Wilno.

Mamy tu do czynienia z prozą psychologiczną o melancholicznym nastroju, charakterystycznym dla polskiej twórczości powojennej. Trzeba tu dodać, że przez prolog, w którym bohaterka jedzie pociągiem i rozmyśla, trudno przebrnąć – opis przeżycia sięga proporcji tak mniszkowatych, że można się załamać na myśl o stu kilkudziesięciu dalszych stronach w tym stylu. Potem, na szczęście, robi się normalniej, a „gęste” monologi wewnętrzne zjawiają się tylko okazjonalnie. Znacznie mniej mnie one nerwują niż przecinki w niewłaściwych, miejscach.

W mieście egzystencja Moniki jest pusta wewnętrznie i pełna fałszu, a na odległej wsi i w niepowtarzalnych okolicznościach przyrody udaje się jej odnaleźć pełnię przeżywania i osiągnąć, że polecę frazesem, harmonię z naturą. Nie da się jednak postrzegać Wyspy jako prostej pochwały życia wiejskiego w stylu „rzuć to smętne miasto, zacznij kąpać się w jeziorze, wyplatać koszyki i spać na gałęziach, a twój żywot zmieni się nie do poznania i nie do Wrocławia”. Te kaszubskie góry, lasy, doły podszyte są egzystencjalną niepewnością, czy nawet, za przeproszeniem, moralnym niepokojem. Można się zastanawiać, czy Pastwa, wiekowy przewoźnik przez jezioro, nie był przypadkiem Charonem.

Ku utrapieniu autorki, krytycy z uporem nazywali Wyspę powieścią o miłości. Rzeczywiście nie jest to wyłączny temat, ale i o związkach damsko-męskich tu sporo. Monika rozdarta jest między Jakubem, którego już nie kocha, ale nie potrafi definitywnie zerwać, a Romanem, który zakochał się w niej po zobaczeniu zdjęcia w gazecie i w ogóle sporo w jego uczuciu młodzieńczej naiwności. Jest jeszcze paru innych zalotników i żaden nie budzi większej sympatii, a dwaj nawet silną odrazę. Nie pozostaje mi nic innego, jak szipować Monikę z Waleską, gospodynią, u której zamieszkała. Fajna chemia się unosi między nimi i jest to relacja mniej więcej równorzędna, czego nie można powiedzieć o relacji Moniki z którymkolwiek z facetów. Obie to dojrzałe kobiety po przejściach, obie nie mają szczęścia do knopów. Na dodatek Waleska nie wybiera się powtórnie za mąż, a Monika, załatwiając sprawy w prokuraturze, zwraca uwagę na „zadeczek” jednej z pracownic… Mogłyby być razem szczęśliwe, gdyby im to chociaż przyszło do głowy.

Uwaga: do czytania może być potrzebna maska, ponieważ bohaterowie kopcą jak elektrociepłownia.

 

 

14. Zbigniew Nienacki, Pan Samochodzik i zagadki Fromborka,
Olsztyn-Białystok 1986

Na fali inspiracji wakacyjnych chciałem zaliczyć jeszcze i tę powieść, ale okazało się, że z całej oryginalnej serii Zbigniewa Nienackiego o Panu Auciaku – którą miałem okazję czytać w dzieciństwie – brakuje mi tylko tej części (tomy nagwazdrane po jego śmierci przez innych autorów, m.in. Andrzeja Pilipiuka, interesują mnie nie więcej niż zeszłoroczny śnieg, którego zresztą prawie nie było, a o Człowieku z UFO nie rozmawiamy). Ale od czego aukcje internetowe? Wchodzę na stronę i wybieram wydanie! Od razu wiedziałem, że nie chcę edycji z lat 90., gdyż po upadku komunizma Nienacki gruntownie przerobił swoją sztandarową serię, niepotrzebnie i niekonsekwentnie dopasowując fabułę do nowej sytuacji społeczno-potylicznej oraz wprowadzając różne inne retcony. W tej sytuacji do wyboru pozostawało wydanie z serii Biblioteka młodych oraz z reedycji z lat 80., z okładką i ilustracyami Szymona Kobylińskiego. Wybrałem to ostatnie, żeby mi pasowało do reszty.

            Zagadki Fromborka ukazały się po raz pierwszy w 1972 r. Tomasza N., zwanego Panem Samochodzikiem, zastajemy w chwili, gdy po urlopie we Francji (który także nie obył się bez przygód, o czym można przeczytać w powieści Pan Samochodzik i Fantomas) wraca na swoje specjalne stanowisko w Ministerstwie Kultury. Dyrektor Marczak od razu zleca mu kolejne zadanie. Wcale nie dotyczy ono tytułowych zagadek Fromborka – skrytek, w których zrabowane skarby narodowe schował niemiecki rabuś dzieł sztuki, pułkownik Koenig. Ich odnalezieniem zajmuje się już, żywiący do Samochodzika awersję, mgr Pietruszka. Marczak deleguje Tomasza do rozpoznania tajemniczych kupców, sprzedających polskim muzeom średniowieczne monety – bardzo rzadkie (brakteat Jaksy), a nawet nieistniejące (drugi egzemplarz złotego dukata Łokietka). Pan Auciak szybko się orientuje, że w sprawę zamieszany jest jego arcyprzeciwnik, Waldemar Batura – też poszukiwacz skarbów narodowych, ale nie z myślą o rozwoju nauk historycznych, lecz dla własnego zysku. Wkrótce Tomaszowi udaje się skojarzyć, że Batura mógł pozyskać monety właśnie z jednej ze skrytek pułkownika Koeniga, więc wymusza na Marczaku, żeby jednak wysłał go do Ginekopolis.

            Jako pasożer zostaje Tomaszowi przydzielony sztukmistrz o ksywonimie scenicznym Cagliostro, który z królikiem, zaskrońcem i białymi myszkami (choć żadna krzywda się im nie dzieje, organizacje prozwierzęce powinny by mu zrobić kocówę za samą nieostrożność w transporcie) jedzie ściągnąć trochę kapusty na pokazach iluzjonistycznych dla harcerzy odgruzowujących miasteczko w ramach akcji „1001-Frombork”. Po przybyciu do Fromborka Tomasz nabiera jednak podejrzeń w stosunku do towarzysza podróży. Nawiązuje też kontakt z zaprzyjaźnionym harcerzem znanym jako Baśka oraz, niestety, z magistrem Pietruszką, którego pewność siebie znacznie przekracza faktyczne kompetencje.

Tu gdzieś Cagliostro przekazał pakunek tajemniczemu pasażerowi

Samochodzik bywa momentami zbyt seriozny, wręcz bucowaty, ale nie jest Marianem Słojem – potrafi się przyznać do błędu i wyrzucać sobie, że dał się przechytrzyć. Pomiędzy nim a ekscentrycznym Cagliostrem panuje z początku dynamika trochę w stylu Shreka i Osła. Na wczesnym etapie można się przekonać, że Cagliostro i jego mynażeria mają służyć jako generator Elementów Komicznych. Weźmy na przykład, jak już na samym początku sponiewierali kierownika sali w restauracji w Pasłęku (ciekawe, czy był to dzisiejszy „Boston”). Gdyby to była powieść dla starszego czytelnika, magik już dawno by się dorobił kolegium do spraw wykroczeń, tudzież sklepanej maski.

Z kolei mgr Pietruszka jest opryskliwy i nieufny, ale trudno się dziwić, skoro obiecano mu, że w końcu samodzielnie poprowadzi śledztwo, aż nagle Auciak zjawił się w jego rewirze. Fakt, że pierwszy kontakt między Tomaszem a Pietruszką w restauracji fromborskiego schroniska PTTK kończy się naruszeniem przez Cagliostra nietykalności osobistej magistra i wystawieniem go na pośmiewisko wobec konsumujących tamże naukowców, też nie poprawia stosunków między obydwoma pracownikami Ministerstwa Kultury.

            Nienackiego krytykowano za kreacje postaci kobiecych, więc w czasie lektury byłem na to wyczulony. Pomijając panią Zosię z ministerstwa, archetyp POTĘŻNEJ sekretarki, u której można Wszystko Załatwić, jeśli tylko ma się bombonierkę, najważniejszą rolę odgrywa poznana przez Tomasza we fromborskiej warowni panna Ala. Początkowo sprawia wrażenie zwyczajnej, pstrogłowej turystki, z którą bohater rozkręca niezobowiązujący flirt, ale później okazuje się sojuszniczką bardziej kompetentną niż myślał. Przemyka też Babie Lato – archeologiczka, z którą filtrował w Uroczysku, zanim został Samochodzikiem – ale tylko epizodycznie. Do tego dochodzi pani Anielka, której roli nie będę spojlerował, oraz czternastoletnia harcerka Zosia Walczyk; natomiast Baśka to był chłopak. Tak czy owak, nieważne, jak groźna byłaby kobieta – można ją wytrącić z równowagi za pomocą myszy.

            Język jest dość prosty, pozbawiony zawirowań stylistycznych. Czasami nawet zbyt książkowy, bohaterowie rozmawiają okrągłymi zdaniami, jakie niekoniecznie się spotyka w realnym lajfie. Nienackiemu nie udaje się, niestety, uniknąć częstych powtórzeń. Napotkany po drodze pojazd ma natomiast „czółki” i nikt tego nie poprawił, jest też parę innych drukobyków.

            Ponieważ jest to powieść młodzieżowa o ambicjach edukacyjnych, w narracji mieści się sporo infodumpu. Już w drugim rozdziale, w drodze do Łodzi, Tomasz rozmyśla o monetach, o których rozmawiał z Marczakiem, robiąc czytelnikowi krótki kurs wczesnej numizmatyki polskiej i wyjaśniając, dlaczego te okazy są takie bezcenne. Gdy wehikuł wjeżdża na teren Warmii, wlatuje dygresja o Warmii i Mazurach i obecności polskiej na tych terenach, zgodna z obowiązującą peerelowską narracją o Ziemiach Odzyskanych. Po przyjeździe do Fromborka – czterostronicowy opis dziejów i wyglądu katedry. Było to zresztą w czasach, gdy do największych zagadek Fromborka należało położenie zwłok Mikołaja Kopernika, bo kwestię, gdzie się mieściło jego obserwatorium, rozstrzygnięto niedługo wcześniej. Dziś, prawie pół wieka później, szczątki astronoma zostały już odkryte, zbadane i uroczyście pochowane z powrotem, tym razem w miejscu wiadomym.

            Pomimo wspomnianych aspiracji edziukacyjnych, Zagadki Fromborka nie obywają się bez pewnych zniekształceń. Babie Lato przytacza lokalną legendę, jakoby nazwa Frauenburg pochodziła od pewnej pani Gertrudy, wdowy po pruskim wodzu plemiennym, która darowała biskupowi warmińskiemu Anzelmowi wzgórze katedralne. Tymczasem w nazwie chodziło o NMP, a katedrę fromborską założył nie Anzelm, lecz jego następca Henryk Fleming, notabene wzmiankowany w powieści. Z drugiej strony – jest wyraźnie powiedziane, że to ludowa legenda, a niekoniecznie prawda.

            Nic nie mogę na to poradzić, że w trakcie lektury wizualizuję sobie Waldemara Baturę jako groteskowego „gotyckiego kowboja” z filmu Janusza Kidawy Pan Samochodzik i niesamowity dwór. Był to tak ostentacyjnie oczywisty schwarzcharakter (czarny płaszcz, kapelusz, ciemne okulary, broda leninówka), że tylko szwastyki mu brakowało i długich kłów. Nawet w scenie nad rzeką, gdy ma na sobie kąpielówki, widzę go i tak w kapeluszu i okularach. Sprawy nie ułatwia fakt, że Szymon Kobyliński, który nie tylko wyciosał okładkę, ale też ilustracje w środku, akurat Batury na żadnym obrazku nie przedstawił.

„Miał twarz delikatną i piękną jak kobieta”

Rzekł Pan Samochodzik: „Wszystko, co jest związane z miastem, gdzie Mikołaj Kopernik dokonał swoich wielkich odkryć, interesuje cały świat”. No patrz pan, a prawie pół wieka później na fromborskim przystanku wisi nieaktualny rozkład autobusów i nikt nie interweniuje.

  

 

15. Zbigniew Nienacki, Pan Samochodzik i skarb Atanaryka, Olsztyn 1993

Z rozpędu zacząłem jeszcze jedną powieść Nienackiego, gdyż akcja jej rozgrywa się na Kaszubach. Skarb Atanaryka ukazał się pierwotnie w roku 1960. W latach dziewięćdziesiątych, w ramach reedycji wydawnictwa Warmia, został przez autora zretkonowany jako część cyklu o Panu Auciaku, chociaż pan Tomasz dopiero co skończył studia i jeszcze nie miał wehikułu, a tym bardziej przezwiska. Dopiero w tej edycji tytuł wzbogacon został o słowa Pan Samochodzik i… Podobnie potraktowane zostało Uroczysko, przekształcone w Pan Samochodzik i święty relikwiarz – przy czym z nie całkiem jasnych przyczyn trafiło na drugie miejsce w cyklu, choć było wcześniejsze zarówno datą wydania, jak i chronologią wydarzeń (w Skarbie Atanaryka występuje Babie Lato, którą Tomasz poznał w Uroczysku – tyle że tu nazywa ją „Agnieszką”).

            Akcja dzieje się w czasie wakacji. Tomasz, absolwacz historii sztuki, zabiera swojego znudzonego brata Pawła na wykopaliska archeologiczne w kaszubskiej wsi Gąsiory, gdzie jego kolega, archeolog Andrzej, natrafił na gockie cmentarzysko (inspiracją było znane stanowisko w Węsiorach). Chodzą słuchy, że w pobliżu może być dużo złota – paru miejscowych przed laty przechwalało się bogactwem, którego nikt nie widział. W trakcie prac Samochodzik in spe szybko się przekonuje, że archeolodzy nie są sami w tej odludnej okolicy, a na dodatek dochodzi do osobliwego przestępstwa – pewnej starszej kobiecie ktoś kradnie doniczkowego figusa (sic!)

Powieść wydaje się stargetowana na starszego czytelnika niż właściwy Pan Samochodzik; zresztą i bohaterami są studenci lub absolwenci. Kiej to czytałem przed laty, nastąpił mój pierwszy kontakt z językiem kaszubskim w postaci kilku zacytowanych przez narratora wyrazów – wyrażenie „kusk za zymno” przeszło swego czasu do mojego osobistego słownictwa. Poza tym nie ma tu specjalnie zaakcentowanego klimatu kultury kaszubskiej, za to sceneria odludnych lasów i jezior wypada bardzo „atmosferycznie” i kojarzy mi się z Wyspą Ostrowskiej; zresztą wyspa na jeziorze też odgrywa znaczną rolę.

W powieści występuje dość toporny infodump, zarówno w narracji, jak i w dialogach – wykłady po kilka stron o Gotach, o specyfice pracy archeologa, o kulturze grobów skrzynkowych, o mitach nordyckich… Zgodnie z ówczesnymi standardami, Tomasz podaje, że kultura łużycka to byli Słowianie, oraz generalnie daje odpór teoriom niemieckim, sugerującym, że na Pomorzu w ogóle Słowian nie było, tylko same ludy germańskie. Do dawania odporu będzie miał zresztą okazję, kiedy do obozu archeologów zjedzie szwedzki naukowiec.

W kwestiach obyczajowych zauważa się pewną dawkę mizoginii. Pan Jeszcze-Nie-Samochodzik nazywa znajomą Agnieszką, choć naprawdę, o ile wiem z Uroczyska, miała na imię Irena, ponieważ, jak twierdzi, „określam ludzi imionami, na jakie moim zdaniem zasługują”. Z drugiej strony – inni także mówią na nią „Agnieszka”. Może autorowi się coś pomyliło? Tomasz jej co prawda nie podrywuje, ale i drugiemu nie da. Rzuca też „mądrościami” na temat tzw. kobiecej natury, łącznie ze zdaniem, które by dziś nie przeszło (a przynajmniej nie w każdym wydawnictwie): „Nie prześladuje się brzydkich dziewcząt”. Agnieszka określa takie poglądy jako „bardzo ciekawe”. Ogólnie rzecz biorąc, wygląd kobiet uważa się tu za jeden z ich głównych atutów, a rozmowy damsko-męskie polegają na przerzucaniu się złośliwościami i drobnymi aktami pasywnej agresji.

Ponadto główny bohater wyrobił normę narzekania na „dzisiejszą młodzież”, którą reprezentuje nie tylko Paweł, lecz towarzyszący ekspedycji dwaj motocykliści-rybacy – Chudy Genek i Gnuśny (!) Kazek. W konflikcie z Genkiem sięga zresztą Tomasz po „argumenty”, które postawiłyby go w nienajlepszym świetle jako bohatera powieści młodzieżowej o aspiracjach wychowawczych, i w ogóle ma pretensje do całego świata.

„How do you do, fellow kids?”

Za projekt graficzny serii odpowiadał Andrzej Mierzyński. Ilustracja na okładce ma zapewne przedstawiać tytułowego Atanaryka, ale nie wiem, dlaczego artysta wyobrażał sobie, że król Gotów miałby nosić samurajski hełm.

            Daty tego wydania nie podano. Można ją jednak oszacować, jako że przed stroną tytułową widnieje wykaz „Planowanych spotkań autorskich Zbigniewa Nienackiego w pierwszym półroczu 1993 roku”, co prawda bez dat dziennych. Na maj przewidziane było spotkanie w Częstochowie, w Księgarni Klubowej Marii Sucheckiej, czyli dawnym KMPiK-u przy Dąbrowskiego, kędy z Placu Biegańskiego wychodzi III Aleja (nie mylić ze współczesnym Empikiem, położonym kilkaset metrów dalej w stronę Yasunagury).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz