czwartek, 24 czerwca 2021

Gwiazdy jednego i więcej przeboju, czyli duch dziewięćdziesiątych

 Pewnego dnia postanowiłem kupić jedną używaną płytę, a w końcu wyszło szejść.


Fury in the Slaughterhouse, Pure Live!, 1992

Ten niemiecki zespół, dowodzony przez braci Kaia i Torstena Wingenfelderów, był dość popularny w RFN od końca lat osiemdziesiątych do początków naszego wieku, a i do Polski jego sława jakoś tam docierała.

Album – zarejestrowany podczas dwóch koncertów w maju 1991 w Hanowerze – pochodzi z czasów, kiedy Furia w Szlachtuzie miała na koncie tylko trzy płyty studyjne, ale zdążyła sobie wyrobić pewną sławę. Świadczy o tym wydatny wokalny udział publiczności w niektórych utworach. Należy dodać, że zespół śpiewa po angielsku (z charakterystycznym dla niemieckich wokalistów akcentem), ale konferansja na koncercie odbywa się w języku niemieckim.

Repertuar to melodyjne i z reguły dość dynamiczne piosenki, takie jak Cut Myself Into Pieces albo Then She Said. Słychać w tym trochę U2, The Waterboys, The Smiths, New Model Army, może jakieś Midnight Oil i inne postnowofalowe grupy modne w drugiej połowie osiemdziesiątych. Kick It Out wypada prawie jak łagodniejsza wersja któregoś z przebojów Die Toten Hosen. Wytchnienie daje spokojniejszy Killing Fountains czy ballada Trapped Today, Trapped Tomorrow (trochę zbyt smętnawa jak dla mnie). Publiczność jest aktywna, np. klaszcząc do rytmu w bluesującym Click Song z gitarą slide albo śpiewając refren Won’t Forget These Days. Na bis zespół zagrał Happy Rolling Stonesów.

Książeczka, oprócz rozmaitego materiału zdjęciowego, zawiera wykaz wszystkich koncertów z trasy w 1991. Najbliżej Polski znaleźli się kilka dni przed nagraniem płyty – w Dreźnie i Chociebużu.




Ash, 1977, 1997

Kiedy zaczynałem się interesować rockiem, północnoirlandzka grupa Ash należała do młodych wilków britpopu. Tim Wheeler i jego koledzy debiutowali jeszcze jako nastolatkowie, ale dość szybko wyrobili sobie markę, częściowo muzyką, a częściowo – ciągłym angażowaniem się w zadymy.

Tytuł 1977 nawiązuje do roku urodzenia Wheelera, ale można go też odczytywać jako aluzję do inspiracji muzycznych. Ash sięga chętniej do punku niż do inspiracji w rodzaju The Beatles, o czym świadczą ostre, rozpędzone petardy w rodzaju rozpoczynającego płytę Lose Control czy późniejszego Kung Fu. Przy czym nie jest to czysty punk rock, bo gitarzyści już od pierwszego utworu nie wstydzą się krótkich bo krótkich, ale jednak solówek. Zespół nie może się też wyrzec inspiracji rockiem alternatywnym sprzed dekady – czy to od strony Pixies, czy kapel brytyjskich (weźmy np. Goldfinger). Dużo tu mocnych, budujących ścianę dźwięku gitar, których kontrast z łagodnym, „pospolitym” głosem wokalisty budzi niekiedy skojarzenie z Weezerem. Za przykład może służyć mój ulubiony w zestawie singl Girl from Mars (z solidnym basowym fundamentem), a także ciężki, zgrzytliwy, a zarazem dość pogodny I’d Give You Anything.

Mimo wszystko Ash próbuje nieco wzbogacać stylistykę. Gdzieniegdzie brzmienie tria wspomagają kontrastujące aranżacje smyczkowe – choćby w Gone the Dream czy utworze pod niezbyt wymyślnym tytułem Oh Yeah (ale o bardziej wymyślnej aranżacji). Pozytywnym zaskoczeniem jest jeden z czterech singli – Angel Interceptor: melodia jak z lat 60. w nowoczesnej aranżacji, surfingowe harmonie wokalne, a pod ścianą dźwięku ukryta solówka gitarowa sprawiająca wrażenie, jakby chcieli oddać hołd swoim rodakom z Thin Lizzy. Mógłby w zasadzie być finałem, ale po nim są jeszcze dwa utwory: bardziej balladny Lost in You (nadmiernie sentymentalny jak dla mnie) oraz ostro jadący Darkside Lightside, rozwijający się w epicką kodę, gdzie gitarzysta ponownie wypuszcza solówkę. Byłoby to całkiem niezłe zakończenie albumu, gdyby grupa, zgodnie z modą tamtych czasów, nie dodała szczeniackiego „ukrytego utworu” w postaci studyjnych gadek i odgłosów womitowania.


Meredith Brooks, Blurring the Edges, 1997

Latem 1997 namiętnie słuchałem Listy Przebojów Trójki. Wśród różnych utworów przez dłuższy czas brylowała tam amerykańska wokalistka Meredith Brooks z hitem Bitch. Trochę to paradoks: gwiazda jednego przeboju, a przeboju tego tytuł nie do końca parlamentarny (wyszukiwarka Jujuba cenzuruje go na „Beach” albo „B.I.T.C.H.”).

Blurring the Edges był debiutanckim albumem Brooks. Potem nagrała jeszcze kilka, ale mało kto u nas o nich słyszał. Za brzmienie odpowiada David Ricketts, grający na klawiszach, w paru utworach również na basie. Tam, gdzie perkusja nie jest sztuczna, wali w nią znany sideman Josh Freese (później bywał w A Perfect Circle, The Offspring, a nawet przewinął się przez Guns N’Roses podczas długiego i bolesnego powstawania płyty Chinese Democracy).

Na okładce widnieje dziewczyna z gitarą – i to jest w zasadzie kwintesencja. Mamy do czynienia z „dziewczyńską” odmianą amerykańskiego rocka alternatywnego, wzbogaconą o perkusyjne loopy i tym podobne wynalazki. Przypomina to trochę Alanis Morrisette, chociaż Brooks ma wyższy głos. Czasami, choćby w otwieraczu I Need, popada w manierę bliską melorecytacji. Bitch z pewnością wyróżnia się przebojowością – każdy element tam jest na swoim miejscu, od akordów gitarowych, przez wysoce melodyjny refren, po finałowe zaśpiewy. Równie atrakcyjnie wypada Someday, a może nawet lepiej, bo nie został tak zajeżdżony w mediach (rozkminy na temat, że niektóre dni są gorsze od innych, widać sprzedają się gorzej niż rozważania o tradycyjnej roli kobiety). Jeszcze Pollyanne należy do tej kategorii. Czasami brzmienie jest łagodniejsze, bardziej balladowe (Watched You Fall), czasem mocniejsze (It Don’t Get Better), czasem przeciętne (Shatter, z którego pochodzi wyrażenie tytułowe dla całej płyty). Niekiedy wyskoczy jakaś solówka gitarowa – przykładowo w Birthday, natomiast w monotonnym za sprawą sztucznej perkusji Stop słychać przetworzoną harmonijkę ustną. Finałowe Wash My Hands zmyłkowo rozpoczynają jakieś indyjskie brzmienia, ale jest to piosenka spójna z resztą materiału, z zaśpiewem w refrenie, który odbieram jako drażniący.



Bell Book & Candle, Read My Sign, 1998

Mniej więcej w tym samym okresie co Bitch, na listach przebojów można było się natknąć na Rescue Me – melancholijnie pogodną piosenkę w „irlandzkim” klimacie, gdzieś pomiędzy The Cranberries a Żanetą O’Connor. Był za nią odpowiedzialny mało znany zespół Bell Book & Candle. Trio: pani i dwóch panów. Nie do końca wiadomo, kto z nich był Bell, kto Book, a kto Candle, ale pewne jest jedno: nie pochodzili wcale z Irlandii, tylko z Enerdefenu. Wokalistka nazywała się Jana Gross, natomiast instrumentaliści, gitarzysta/perkusista Andy Birr i basista Hendrik Röder, byli synami członków Puhdys, najpopularniejszej enerdowskiej grupy rockowej.

No i cóż oni grali? Ameryki raczej nie odkryli, można co najwyżej powiedzieć, że odkryli Irlandię, choć gra słów będzie to niezwykle okrutalna w swojej suchości. Jana Gross faktycznie śpiewa w sposób mogący się kojarzyć z O’Connor czy O’Riordan, ale także z Enyą itp. Głos swój wykorzystuje w nastrojowej muzyce poprockowej, czasem z perkusją naturalną, a czasem z jakimiś loopami. Raz pędzą do przodu jak w Realize, raz dorzucą gitarę akustyczną, jak we wstępie do Rhapsody in Blue, kiedy indziej aranżacja jest, zgodnie z duchem epoki, zelektronizowana, jak w Hear Me. Poza Rescue Me chwytliwością wyróżnia się Read My Sign, całkiem nieźle wypada dynamiczny Heyo. Do Enyi nawiązuje Imagine o charakterystycznej elektronicznej aranżacji, ze spotęgowanymi partiami wokalnymi w refrenie, ale też syntetyczne przerywniki Still Points czy Dark Moon, gdzie Gross daje tylko prostą wokalizę w tle. Nazywanie Read My Sign dziełem znaczącym byłoby przegięciem, i to sporym, ale słucham bez krzywienia się jako rzecz charakterystyczną dla epoki.


The Fratellis, Costello Music, 2006

Dla odmiany coś z nieco innego okresu, czyli szkocki zespół, którego członkowie, na podobieństwo Ramones, używają tego samego nazwiska jako pseudonimu artystycznego, że niby bracia. The Fratellis to solidni przedstawiciele „nowej rockowej rewolucji” lat dwutysięcznych. Okładka z trzema pin-up girlsami sugeruje, że tu nie będzie artystycznej napinki cechującej ich krajanów z Franza Ferdinanda, tylko czysta rozrywka. I to taka w wydaniu pubowo-stadionowym. Chelsea Dagger jest jednym z tych utworów, które wielu zna, a nikt nie kojarzy wykonawcy ani tytułu, bowiem charakterystyczny zaśpiew i klaskanie sprawiają, że został chętnie zaadaptowany przez bywalców imprez sportowych. Przy tym jest to faktycznie udana piosenka, od której swego czasu nie mogłem się uwolnić.

Wydana również na singlu Henrietta wcale nie gorsza. W ogóle The Fratellis bardzo dbają o melodie i atrakcyjne, soczyste aranżacje. Trudno tu cokolwiek wyróżnić, skoro na całym albumie panuje nieco frywolny, wodewilowaty nastrój. Pełno jest skocznych rytmów, atrakcyjnych tematów, chórków w tle, gitary mogą przyczadzić, kiedy trzeba. Można tu upatrywać inspiracji brytyjskim glam rockiem lat 70., takimi wykonawcami jak Slade, Sweet czy, za przeproszeniem, Gary Glitter, przy czym przefiltrowanym przez estetykę britpopu. Czasami wprawdzie Szkoci zdradzają zamiłowanie do muzyki amerykańskiej, vide gitary we zwrotkach Flathead czy odrobina countrowego klimatu w Vince The Loveable Stoner, a Doginabag brzmi prawie jak zaginiony utwór Creedence Clearwater Revival (łącznie ze skowyczącą solówką), ale wszystko zaprawione jest charakterystycznie brytyjską autoironią. Bywają też utwory bardziej sentymentalne, jak Whistle for the Choir.

Płyta jest jednak trochę przydługa i od pewnego momentu zaczyna nużyć. Z ostatnich czterech utworów zostawiłbym tylko przedostatni Got My Nuts from a Hippy, który nie tylko jest z nich najświeższy, ale pojawia się w nim znowu postać Chelsea, co tworzyłoby pewną klamrę.




Lee Aaron, Body Rock, 1989

Teraz artystka, której płyt poszukiwania w ogóle skłoniły mnie do tego obfitego zakupu. O Lee Aaron – jednej z pierwszych szerzej znanych kobiet w heavy metalu – dowiedziałem się z bardzo starych numerów Tylko Rocka. Wygląda na to, że twórczość jej nie cieszy się w Polszcze zbytnią popularnością, bo kiedy postanowiłem zdobyć wreszcie jakiś album (żeby zajmował pierwsze miejsce na liście alfabetycznej), na kompakcie znalazłem tylko używany egzemplarz Body Rock.

Choć najbardziej znana płyta Lee Aaron – Metal Queen – miała w sobie sporo z klasycznego, „rycerskiego” metalu (utwór tytułowy to wręcz żeńska wersja Holy Diver, łącznie z tak paździerzowym, że aż uroczym teledyskiem), to Body Rock ukazał się już w nieco innych czasach i reprezentuje komercyjną odmianę stylu, tzw. hair metal. Kiedy oglądam wideoklip do singlowego Whatcha Do To My Body, przychodzi mi nawet na myśl ukute przez Siergieja Sznurowa określenie „fitness rock”. Granie jest melodyjne, dynamiczne i typowe dla epoki. Recenzent „Teraz Rocka” opisał kiedyś śpiew Joego Elliotta jako „słodko-ostry”; podobnie można powiedzieć o sztuce wokalnej Lee Aaron, przy czym potrafi się ona wydrzeć, gdy trzeba. Ślady Def Leppard słychać w kroczącym Sweet Talk z chórkami w refrenie. Innym skojarzeniem jest Van Halen – przychodzi na myśl w Rock Candy, swoją drogą kowerze hitu grupy Montrose, którą z „Iwanem Charinem” łączy wokalista Sammy Hagar.

Repertuar stworzyła Aaron we współpracy z gitarzystą Johnem Albanim. Najbardziej podobają mi się Tough Girls Don’t Cry z ciekawym riffem (trochę jakby w klimatach ostrzejszych utworów Heart) i Rock The Hard Way – oba mają zapadające w pamięć refreny i nadawałyby się na hairmetalowe przeboje. Bardziej paździerzowo brzmi Shame, jadący brzmieniem syntezatorów i elektronicznych bębnów, które do dziś cokolwiek się zestarzało – jest to słabszy punkt albumu.

Ballada jest jedna – How Deep, wrzucona na sam finał, z solówką gitary akustycznej i dramatyczna jak trzeba, choć interpretacja wokalna nie sięga szczytów patosu, jakie wyciągnęła Lee Aaron w późniejszym Barely Holding On.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz