6.
Marcin Leszczyński, Pomorze 1945, Warszawa
2014
(z serii Historyczne bitwy)
Kolejny habełek wpisuje się
w zeszłoroczną wakacyjną listę lektur. Równocześnie z walkami
na Węgrzech nie ustawały działania wojenne na Polsce
i pograniczu
polsko-niemieckim. O ile styczniowa ofensywa Armii Czerwonej przebiła
się aż do Odry, wyzwalając spod Niemca duże połacie kraju, to na
północy w ręku hilterowców pozostawało Pomorze. Dla jego
opanowania zaplanowano kolejną operację, w której mieli wziąć
udział marszałcy Żukow i Rokossowski ze swoimi frontami, przy czym
w ugrupowaniu bojowym znalazła się 1. Armia Wojska Polskiego –
a w niej 1. Brygada Pancerna z Jankiem Kosem.
W początkowych partiach
książki pojawia się omówienie stron walczących, wraz z uwagami
o temperamencie niektórych dowódców. Podano szczegółowy
ordebataj armii polskiej, a także 1. Frontu Białoruskiego, ale
już nie sił niemieckich – ich zestawienia pojawiają się przy
okazji poszczególnych starć. Co do dowódców, po stronie
radzieckiej występuje ormiański dowódca korpusu pancernego,
Amazasp Babadżanian, zaś po przeciwnej stronie głównym związkiem
strategicznym była Grupa Armii „Wisła” pod dowództwem
niejakiego Heinricha Himmlera. Po budowie imperium SS (autor podaje,
że przedsiębiorstwa kontrolowane przez „czarną gwardię Hitlera”
produkowały 75% napojów bezalkoholowych i 95% mebli w Rzeszy) oraz
całkowitym zdominowaniu niemieckiej policji były hodowca kur nie
miał jeszcze dość. Po zamachu na Hitlera został na dodatek
dowódcą Armii Zapasowej, czyli systemu szkolenia i uzupełnień
Wehrmachtu, ale i tego było mu mało, chciał się zająć
dowodzeniem w polu,
choć nieugaszony głód władzy nie mógł
zrównoważyć miernych umiejętności dowódczych. Jeśli chodzi o
Polaków, Marcin Leszczyński wydaje się szalikowcem gen. Bolesława
Kieniewicza, dowódcy 4. DP.
Wojska niemieckie stanowiły
na
tym etapie miszmasz jednostek o bardzo
zróżnicowanej wartości bojowej: prócz regularnej armii i
Waffen-SS na front trafiała emerytura z Volkssturmu, jednostki
formowane ad hoc z urlopowiczów, pułki podchorążych z rozmaitych
szkół wojskowych itp. Była dywizja „Grossadmiral Dönitz”,
złożona z marynarzy, dla których zabrakło okrętów, a także
ochotnicze jednostki SS: łotewskie, flamandzkie czy
walońska dywizja niesławnego Leona
Degrelle’a. Swoją drogą, o tym, jak dotkliwe stały się u Niemca
braki personalne, świadczy fakt, że Degrelle dowodził dywizją
jako podpułkownik. Powiązanie z IV Korpusem Pancernym SS stanowi
udział 73. DP, która podlegała temu korpusowi podczas walk
pod Warszawą, gdy uległa panice na skalę rzadko w Wehrmachcie
spotykaną. W obronie Torunia została rozbita po raz kolejny. Autor
wspomina też o obecności w Koszalinie jakichś pododdziałów
sławetnej dywizji „Totenkopf”, która jednak znajdowała się w
tym czasie na Węgrzech; może bataliony zapasowe?
Działania na Pomorzu
oznaczały przełamanie Wału Pomorskiego oraz zdobycie kilku ważnych
twierdz. Na pierwszy ogień poszła Piła, której oblężenie
zostało jednak przerwane, bo Żukow musiał jak najszybciej na
Berlin. Rokossowski tymczasem zdobywał Toruń, Elbląg i szczególnie
dlań kłopotliwy Grudziądz. Generalnie jednak Rosjacy posuwali się
nieustępliwie do przodu. Niemiecka kontrofensywa pod kryptonimem
„Sonnenwende” miała za zadanie okrążyć znaczną część
atakujących sił, co oczywiście się nie udało, ale przynajmniej
zmusiła Armię Czerwoną do przerwania natarcia. Zamiast przeć na
siłę na Berlin, fronty radzieckie skupiły się najpierw na
oczyszczaniu Pomorza. Na początku marca 1. AWP rozbiła X Korpus SS,
w którym zresztą z SS był chyba tylko sztab, a dowódca został
wzięty do niewoli przez… jednostkę sanitarną. Wtedy też doszło
do ostatniej polskiej szarży kawalerii (w dodatku skutecznej), pod
Borujskiem (nie mylić z Bobrujskiem).
W zdobywaniu Pomorza
Zachodniego ważnym punktem było oblężenie Kołobrzega, zresztą
już trzecie w historii – początkowo przez wojska radzieckie,
potem przede wszystkim siłami 1. AWP. Wcześniej – o czym
można przeczytać w publikacji Hieronima Kroczyńskiego Twierdza
Kołobrzeg wydawnictwa Barwa i Broń – port zdobywali Rosjanie
podczas wojny siedmioletniej, a wojska napoleońskie na początku XIX
w. Leszczyński nie ma tej książki w bibliografii, nie wspomina
też, że o tym drugim oblężeniu reżyser Veit Harlan nakręcił
dla podniesienia morale Niemców Kolberg – ostatni film
fabularny III Rzeszy. Podobno taśmę zrzucono na spadochronie
obrońcom Kołobrzegu (wiadomo, że było tak w La Rochelle).
Ostatnim etapem kampanii, już w marcu, okazało
się zdobywanie Pomorza Gdańskiego przez
siły Rokossowskiego, do których przydzielono Brygadę Westerplatte.
Tu aliantów wschodnich wspierało angloamerykańskie lotnictwo
bombowe.
Wszystko to opisane bardzo
lekkim piórem, prawdziwa ulga po dwóch poprzednich, raczej
„sztabowych” pozycjach z serii. Oczywiście, koktajl z numerów
jednostek i nazw miejscowości jest nieodłączną częścią
podobnych publikacji, ale tu równoważy go całkiem zajmująca
narracja oraz cytaty z uczestników różnych szczebli, od Guderiana
czy Rokossowskiego, przez Degrelle’a i Stanisława Arkuszewskiego
(politycznego 1. Samodzielnej Brygady Kawalerii), po oficera z
radzieckiej kompanii karnej. Swoją drogą, wyróżnianie cytatów
wcięciem i mniejszą czcionką to nie jest standard w habełkach.
O złoczynach radzieckich
autor wypowiada się uczciwie: bez tuszowania faktów, ale też bez
zbędnego patosu i demonizowania (niemieckich nie wspominam, bo to
jakby oczywistość). Wspomniane zostają straszliwe gwałty
żołnierzy radzieckich na Niemkach, z zastrzeżeniem, że Niemcy
wcześniej też byli okrutni dla ludności ZSRR. Także i Jałta
przedstawiona jest bez narracji „zdrady Zachodu”, a w kontekście
tworzenia przez Stalina polityki faktów dokonanych. Osobny
podrozdział pod koniec poświęcony jest ewakuacji Niemców z
Pomorza i tragicznych zatopień przez radzieckie okręty podwodne
niemieckich statków z uchodźcami – najbardziej znany był
„Wilhelm Gustloff”, notabene jeden z pierwszych na świecie
wycieczkowców. Propaganda radziecka tuszowała pobyt na nim
cywilnych uchodźców, stwierdzając, że był to statek-baza dla
kursantów bałtyckiej flotylli podwodnej; z kolei Niemcom zdarzała
się tendencyjność w drugą stronę w postaci zaprzeczania, jakoby
„Gustloff” miał w ogóle cokolwiek wspólnego z marynarką
wojenną. Z tematów wrażliwych politycznie mowa też o „pełniących
obowiązki Polaka” – jakkolwiek gen. Stanisław Popławski był
obywatelem ZSRR i jednym z wielu oficerów radzieckich przydzielonych
do Wojska Polskiego (nawet na szczeblu pułku trafiają się takie
nazwiska jak Owczynnikow, Potapowicz czy powierzchownie
spolonizowane, jak Witalis Kondratowicz), Leszczyński kwestionuje
tezę, jakoby naprawdę nazywał się Siergiej Gorochow; był on
Rosjanin polskiego pochodzenia, żonaty z Polką i nawet mówił
lepiej niż Rokossowski.
Pod względem polszczyzny
książka wypada bardzo porządnie
(pomijając parę potknięć w stylu „tą” zamiast „tę”),
ale żeby nie było zbyt różowo – transkrypcja rosyjskich tytułów
w bibliografii jest tragiczna! Od takich kwiatków jak
„otjeciestwiennaja”, „komandujujusiewo” czy, o zgrozo,
„srażjenia”, budzi się we mnie Raskolnikow. Dość też kuleją
bezpośrednie tłumaczenia z rosyjskiego, np. z książki
Portugaliskiego (!) i Runowa 1945. Blickrig Krasnoj Armii,
gdzie pojawiają się (s. 121) „półkowe armaty” i „artyleria
samochodowa” (samochodnaja = samobieżna), a haubice kal.
203 mm określone zostają mianem „najcięższych urządzeń”
(orudije oznacza zarówno „urządzenie”, jak i „działo”).
Z rzadka trafia się nieścisłość redakcyjna polegająca na tym,
że autor nawiązuje do fragmentów tekstu, które dopiero się
pojawią – np. na s. 14 zawarł cytat z hitlerowskiej propagandy
nakazującej Niemcom okrucieństwo wobec ludzi wschodu, odnotowując
w przypisie, że „podobieństwo do tonu Erenburga jest nieodparte”,
podczas gdy o Erenburgu mowa dopiero na s. 179. Co do potknięć
merytorycznych – recenzenci w internetach wskazują, że autor zbyt
bezkrytycznie podchodził do danych liczbowych z peerelowskich i
radzieckich opracowań. Mnie się rzuciła w oczy wzmianka, że 17
stycznia wyzwolono Częstochowę, a dyć za poprzedniego ustroju była
w mieście ulica 16 Stycznia (dziś Kiedrzyńska). Autor uparcie też
pisze o „sierpniowym zamachu” na Hiltera, choć w jednym z
przytaczanych cytatów pada prawidłowa data 20 lipca. Zegarek mu
spieszył w trakcie pisania?
Tekst uzupełniają trzy mapy
(czarno-białe, czyli mało czytelne) oraz wkładka z ilustracjami,
na której widać głównie wyższych dowódców radzieckich i
niemieckich – Polaków reprezentuje jedynie Popławski – a
komendant Kołobrzega, płk Fullriede, pokazany jest jeszcze w
stopniu kapitana i w lustrzanym odbiciu. Do tego parę zdjęć z
czasów kampanii, łącznie ze znaną propagandową fotografią z
uroczystości zaślubin z morzem.
7. Robert van Gulik, Sędzia Di i chiński gwóźdź,
przeł. Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2006
Powrót do sędziego Di. Tym
razem spotykujemy go w zupełnie nowych okolicznościach przyrody, a mianowicie w północnym mieście Bei Zhou, jeszcze do niedawna
pogranicznym, gdzie nadal można spotkać Tatarów. W oryginale
powieść ukazała się w roku 1961, tym samym co Nawiedzony
klasztor i Czerwony pawilon.
Pewnego zimowego dnia na
posiedzenie trybunału przychodzą dwaj ludzie i z rozpaczą
zgłaszają, że ich siostra została zamordowana przez męża. Po
oględzinach miejsca zbrodni sprawa okazuje się wyglądać nie tak
prosto. Zatrzymany mąż o niczym nie wie i uważa, że został
fałszywie oskarżony. Wkrótce jeden z oskarżycieli – ten
cieszący się gorszą opinią – znika bez śladu. Jakby tego było
mało, Ma Joong i Chiao Tai poznają niezwykle sympatycznego mistrza
sztuk walki, który niedługo potem zostaje otruty w publicznej
łaźni. A wydawało się, że sędzia Di będzie musiał tylko
rozwiązać sprawę zaginionej jakiś czas temu córki kupca…
Atmosfera – przynajmniej na
początku – trzyma poziom, choć po tylu tomach z tej serii trudno
nie zauważać pewnej powtarzalności. Ponownie mamy prolog, w którym
uczony z późniejszej epoki poznaje historię śledztwa sędziego Di
w okolicznościach nadprzyrodzonych. Łatwo też domyślić się
zwrotu akcji polegającego na tym, że [SPOILER] bezgłowe zwłoki
nie są tą ofiarą, której się wszyscy spodziewają [/SPOILER],
skoro van Gulik użył go już ze dwa razy.
Największy problem polega na
tym, że o ile sędzia Di tradycyjnie
rozwiązuje trzy różne sprawy, to są one słabo zsynchronizowane,
przez co książka cierpi na syndrom wielokrotnych zakończeń.
Świadczy o tym fakt, że o tytułowym
gwoździu przez większość powieści ani słowa, a kiedy się w
końcu pojawia na 50 stron przed końcem, to akurat w tym wątku,
który dotąd
przyciągał najmniej uwagi. Wątek ten
pociąga za sobą – wzmiankowaną na okładce – kwestię poważnej
odpowiedzialności karnej sędziego pokoju, jeśli oskarży kogoś
bezpodstawnie. Trudno się jednak przejąć zagrożeniem sędziego
Di, skoro we wcześniejszych zdarzeniach nie zostało ono
zasygnalizowane.
W posłowiu autor stwierdza,
że za sprawą apeli czytelników postanowił zwiększyć rolę
postaci kobiecych w przygodach sędziego Di (pasowałoby sprawdzić.
Wobec
tego w powieści występuje kolejna
ponadprzeciętna postać kobieca – pani Kuo, żona miejskiego
aptekarza i koronera, sama praktykująca lekarka oraz naczelniczka
więzienia kobiecego. Zresztą w pewnym momencie pojawia się
dygresja na temat żon sędziego, wyjaśniająca, ile właściwie ich
miał i jak to z nimi było. Występuje też moment poświęcony
tradycyjnemu kultowi przodków, niezwykle ważnemu w dawnych Chinach
aż do 1911 r.
Tłumaczenie wypada
przyzwoicie,
choć bohaterom wyrywa się czasem jakieś „na Boga” albo „święci
pańscy”, co u VII-wiecznych Chińczyków brzmi dość
anachronicznie.
W
całym cyklu powieść wyróżnia się słodko-gorzkim finałem.
Również dlatego, że przez tyle tomów
zdołałem się już przywiązać do przybocznych sędziego Di – a
w Chińskim gwoździu się okazuje, że bynajmniej nie zawsze
chroni ich pancerz fabularny…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz