piątek, 18 czerwca 2021

Pancerz czołgu a pancerz fabularny (z frontu czytelniczego, cz. 3)

 


6. Marcin Leszczyński, Pomorze 1945, Warszawa 2014

(z serii Historyczne bitwy)

Kolejny habełek wpisuje się w zeszłoroczną wakacyjną listę lektur. Równocześnie z walkami na Węgrzech nie ustawały działania wojenne na Polsce i pograniczu polsko-niemieckim. O ile styczniowa ofensywa Armii Czerwonej przebiła się aż do Odry, wyzwalając spod Niemca duże połacie kraju, to na północy w ręku hilterowców pozostawało Pomorze. Dla jego opanowania zaplanowano kolejną operację, w której mieli wziąć udział marszałcy Żukow i Rokossowski ze swoimi frontami, przy czym w ugrupowaniu bojowym znalazła się 1. Armia Wojska Polskiego – a w niej 1. Brygada Pancerna z Jankiem Kosem.
   W początkowych partiach książki pojawia się omówienie stron walczących, wraz z uwagami o temperamencie niektórych dowódców. Podano szczegółowy ordebataj armii polskiej, a także 1. Frontu Białoruskiego, ale już nie sił niemieckich – ich zestawienia pojawiają się przy okazji poszczególnych starć. Co do dowódców, po stronie radzieckiej występuje ormiański dowódca korpusu pancernego, Amazasp Babadżanian, zaś po przeciwnej stronie głównym związkiem strategicznym była Grupa Armii „Wisła” pod dowództwem niejakiego Heinricha Himmlera. Po budowie imperium SS (autor podaje, że przedsiębiorstwa kontrolowane przez „czarną gwardię Hitlera” produkowały 75% napojów bezalkoholowych i 95% mebli w Rzeszy) oraz całkowitym zdominowaniu niemieckiej policji były hodowca kur nie miał jeszcze dość. Po zamachu na Hitlera został na dodatek dowódcą Armii Zapasowej, czyli systemu szkolenia i uzupełnień Wehrmachtu, ale i tego było mu mało, chciał się zająć dowodzeniem w polu, choć nieugaszony głód władzy nie mógł zrównoważyć miernych umiejętności dowódczych. Jeśli chodzi o Polaków, Marcin Leszczyński wydaje się szalikowcem gen. Bolesława Kieniewicza, dowódcy 4. DP.
   Wojska niemieckie stanowiły na tym etapie miszmasz jednostek o bardzo zróżnicowanej wartości bojowej: prócz regularnej armii i Waffen-SS na front trafiała emerytura z Volkssturmu, jednostki formowane ad hoc z urlopowiczów, pułki podchorążych z rozmaitych szkół wojskowych itp. Była dywizja „Grossadmiral Dönitz”, złożona z marynarzy, dla których zabrakło okrętów, a także ochotnicze jednostki SS: łotewskie, flamandzkie czy walońska dywizja niesławnego Leona Degrelle’a. Swoją drogą, o tym, jak dotkliwe stały się u Niemca braki personalne, świadczy fakt, że Degrelle dowodził dywizją jako podpułkownik. Powiązanie z IV Korpusem Pancernym SS stanowi udział 73. DP, która podlegała temu korpusowi podczas walk pod Warszawą, gdy uległa panice na skalę rzadko w Wehrmachcie spotykaną. W obronie Torunia została rozbita po raz kolejny. Autor wspomina też o obecności w Koszalinie jakichś pododdziałów sławetnej dywizji „Totenkopf”, która jednak znajdowała się w tym czasie na Węgrzech; może bataliony zapasowe?
   Działania na Pomorzu oznaczały przełamanie Wału Pomorskiego oraz zdobycie kilku ważnych twierdz. Na pierwszy ogień poszła Piła, której oblężenie zostało jednak przerwane, bo Żukow musiał jak najszybciej na Berlin. Rokossowski tymczasem zdobywał Toruń, Elbląg i szczególnie dlań kłopotliwy Grudziądz. Generalnie jednak Rosjacy posuwali się nieustępliwie do przodu. Niemiecka kontrofensywa pod kryptonimem „Sonnenwende” miała za zadanie okrążyć znaczną część atakujących sił, co oczywiście się nie udało, ale przynajmniej zmusiła Armię Czerwoną do przerwania natarcia. Zamiast przeć na siłę na Berlin, fronty radzieckie skupiły się najpierw na oczyszczaniu Pomorza. Na początku marca 1. AWP rozbiła X Korpus SS, w którym zresztą z SS był chyba tylko sztab, a dowódca został wzięty do niewoli przez… jednostkę sanitarną. Wtedy też doszło do ostatniej polskiej szarży kawalerii (w dodatku skutecznej), pod Borujskiem (nie mylić z Bobrujskiem).
   W zdobywaniu Pomorza Zachodniego ważnym punktem było oblężenie Kołobrzega, zresztą już trzecie w historii – początkowo przez wojska radzieckie, potem przede wszystkim siłami 1. AWP. Wcześniej – o czym można przeczytać w publikacji Hieronima Kroczyńskiego Twierdza Kołobrzeg wydawnictwa Barwa i Broń – port zdobywali Rosjanie podczas wojny siedmioletniej, a wojska napoleońskie na początku XIX w. Leszczyński nie ma tej książki w bibliografii, nie wspomina też, że o tym drugim oblężeniu reżyser Veit Harlan nakręcił dla podniesienia morale Niemców Kolberg – ostatni film fabularny III Rzeszy. Podobno taśmę zrzucono na spadochronie obrońcom Kołobrzegu (wiadomo, że było tak w La Rochelle). Ostatnim etapem kampanii, już w marcu, okazało się zdobywanie Pomorza Gdańskiego przez siły Rokossowskiego, do których przydzielono Brygadę Westerplatte. Tu aliantów wschodnich wspierało angloamerykańskie lotnictwo bombowe.
    Wszystko to opisane bardzo lekkim piórem, prawdziwa ulga po dwóch poprzednich, raczej „sztabowych” pozycjach z serii. Oczywiście, koktajl z numerów jednostek i nazw miejscowości jest nieodłączną częścią podobnych publikacji, ale tu równoważy go całkiem zajmująca narracja oraz cytaty z uczestników różnych szczebli, od Guderiana czy Rokossowskiego, przez Degrelle’a i Stanisława Arkuszewskiego (politycznego 1. Samodzielnej Brygady Kawalerii), po oficera z radzieckiej kompanii karnej. Swoją drogą, wyróżnianie cytatów wcięciem i mniejszą czcionką to nie jest standard w habełkach.
   O złoczynach radzieckich autor wypowiada się uczciwie: bez tuszowania faktów, ale też bez zbędnego patosu i demonizowania (niemieckich nie wspominam, bo to jakby oczywistość). Wspomniane zostają straszliwe gwałty żołnierzy radzieckich na Niemkach, z zastrzeżeniem, że Niemcy wcześniej też byli okrutni dla ludności ZSRR. Także i Jałta przedstawiona jest bez narracji „zdrady Zachodu”, a w kontekście tworzenia przez Stalina polityki faktów dokonanych. Osobny podrozdział pod koniec poświęcony jest ewakuacji Niemców z Pomorza i tragicznych zatopień przez radzieckie okręty podwodne niemieckich statków z uchodźcami – najbardziej znany był „Wilhelm Gustloff”, notabene jeden z pierwszych na świecie wycieczkowców. Propaganda radziecka tuszowała pobyt na nim cywilnych uchodźców, stwierdzając, że był to statek-baza dla kursantów bałtyckiej flotylli podwodnej; z kolei Niemcom zdarzała się tendencyjność w drugą stronę w postaci zaprzeczania, jakoby „Gustloff” miał w ogóle cokolwiek wspólnego z marynarką wojenną. Z tematów wrażliwych politycznie mowa też o „pełniących obowiązki Polaka” – jakkolwiek gen. Stanisław Popławski był obywatelem ZSRR i jednym z wielu oficerów radzieckich przydzielonych do Wojska Polskiego (nawet na szczeblu pułku trafiają się takie nazwiska jak Owczynnikow, Potapowicz czy powierzchownie spolonizowane, jak Witalis Kondratowicz), Leszczyński kwestionuje tezę, jakoby naprawdę nazywał się Siergiej Gorochow; był on Rosjanin polskiego pochodzenia, żonaty z Polką i nawet mówił lepiej niż Rokossowski.
    Pod względem polszczyzny książka wypada bardzo porządnie (pomijając parę potknięć w stylu „tą” zamiast „tę”), ale żeby nie było zbyt różowo – transkrypcja rosyjskich tytułów w bibliografii jest tragiczna! Od takich kwiatków jak „otjeciestwiennaja”, „komandujujusiewo” czy, o zgrozo, „srażjenia”, budzi się we mnie Raskolnikow. Dość też kuleją bezpośrednie tłumaczenia z rosyjskiego, np. z książki Portugaliskiego (!) i Runowa 1945. Blickrig Krasnoj Armii, gdzie pojawiają się (s. 121) „półkowe armaty” i „artyleria samochodowa” (samochodnaja = samobieżna), a haubice kal. 203 mm określone zostają mianem „najcięższych urządzeń” (orudije oznacza zarówno „urządzenie”, jak i „działo”). Z rzadka trafia się nieścisłość redakcyjna polegająca na tym, że autor nawiązuje do fragmentów tekstu, które dopiero się pojawią – np. na s. 14 zawarł cytat z hitlerowskiej propagandy nakazującej Niemcom okrucieństwo wobec ludzi wschodu, odnotowując w przypisie, że „podobieństwo do tonu Erenburga jest nieodparte”, podczas gdy o Erenburgu mowa dopiero na s. 179. Co do potknięć merytorycznych – recenzenci w internetach wskazują, że autor zbyt bezkrytycznie podchodził do danych liczbowych z peerelowskich i radzieckich opracowań. Mnie się rzuciła w oczy wzmianka, że 17 stycznia wyzwolono Częstochowę, a dyć za poprzedniego ustroju była w mieście ulica 16 Stycznia (dziś Kiedrzyńska). Autor uparcie też pisze o „sierpniowym zamachu” na Hiltera, choć w jednym z przytaczanych cytatów pada prawidłowa data 20 lipca. Zegarek mu spieszył w trakcie pisania?
   Tekst uzupełniają trzy mapy (czarno-białe, czyli mało czytelne) oraz wkładka z ilustracjami, na której widać głównie wyższych dowódców radzieckich i niemieckich – Polaków reprezentuje jedynie Popławski – a komendant Kołobrzega, płk Fullriede, pokazany jest jeszcze w stopniu kapitana i w lustrzanym odbiciu. Do tego parę zdjęć z czasów kampanii, łącznie ze znaną propagandową fotografią z uroczystości zaślubin z morzem.

7. Robert van Gulik, Sędzia Di i chiński gwóźdź
przeł. Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2006

Powrót do sędziego Di. Tym razem spotykujemy go w zupełnie nowych okolicznościach przyrody, a  mianowicie w północnym mieście Bei Zhou, jeszcze do niedawna pogranicznym, gdzie nadal można spotkać Tatarów. W oryginale powieść ukazała się w roku 1961, tym samym co Nawiedzony klasztor i Czerwony pawilon.
   Pewnego zimowego dnia na posiedzenie trybunału przychodzą dwaj ludzie i z rozpaczą zgłaszają, że ich siostra została zamordowana przez męża. Po oględzinach miejsca zbrodni sprawa okazuje się wyglądać nie tak prosto. Zatrzymany mąż o niczym nie wie i uważa, że został fałszywie oskarżony. Wkrótce jeden z oskarżycieli – ten cieszący się gorszą opinią – znika bez śladu. Jakby tego było mało, Ma Joong i Chiao Tai poznają niezwykle sympatycznego mistrza sztuk walki, który niedługo potem zostaje otruty w publicznej łaźni. A wydawało się, że sędzia Di będzie musiał tylko rozwiązać sprawę zaginionej jakiś czas temu córki kupca…
   Atmosfera – przynajmniej na początku – trzyma poziom, choć po tylu tomach z tej serii trudno nie zauważać pewnej powtarzalności. Ponownie mamy prolog, w którym uczony z późniejszej epoki poznaje historię śledztwa sędziego Di w okolicznościach nadprzyrodzonych. Łatwo też domyślić się zwrotu akcji polegającego na tym, że [SPOILER] bezgłowe zwłoki nie są tą ofiarą, której się wszyscy spodziewają [/SPOILER], skoro van Gulik użył go już ze dwa razy.
   Największy problem polega na tym, że o ile sędzia Di tradycyjnie rozwiązuje trzy różne sprawy, to są one słabo zsynchronizowane, przez co książka cierpi na syndrom wielokrotnych zakończeń. Świadczy o tym fakt, że o tytułowym gwoździu przez większość powieści ani słowa, a kiedy się w końcu pojawia na 50 stron przed końcem, to akurat w tym wątku, który dotąd przyciągał najmniej uwagi. Wątek ten pociąga za sobą – wzmiankowaną na okładce – kwestię poważnej odpowiedzialności karnej sędziego pokoju, jeśli oskarży kogoś bezpodstawnie. Trudno się jednak przejąć zagrożeniem sędziego Di, skoro we wcześniejszych zdarzeniach nie zostało ono zasygnalizowane.
   W posłowiu autor stwierdza, że za sprawą apeli czytelników postanowił zwiększyć rolę postaci kobiecych w przygodach sędziego Di (pasowałoby sprawdzić. Wobec tego w powieści występuje kolejna ponadprzeciętna postać kobieca – pani Kuo, żona miejskiego aptekarza i koronera, sama praktykująca lekarka oraz naczelniczka więzienia kobiecego. Zresztą w pewnym momencie pojawia się dygresja na temat żon sędziego, wyjaśniająca, ile właściwie ich miał i jak to z nimi było. Występuje też moment poświęcony tradycyjnemu kultowi przodków, niezwykle ważnemu w dawnych Chinach aż do 1911 r.
   Tłumaczenie wypada przyzwoicie, choć bohaterom wyrywa się czasem jakieś „na Boga” albo „święci pańscy”, co u VII-wiecznych Chińczyków brzmi dość anachronicznie.
    W całym cyklu powieść wyróżnia się słodko-gorzkim finałem. Również dlatego, że przez tyle tomów zdołałem się już przywiązać do przybocznych sędziego Di – a w Chińskim gwoździu się okazuje, że bynajmniej nie zawsze chroni ich pancerz fabularny…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz