wtorek, 27 września 2022

Na krwawym Śląsku, czyli zmora księcia Karola (z frontu czytelniczego, cz. 5)

 Kolejny wyjazd wakacyjny odbył się w kierunku dolnośląskim, postanowiłem więc przypomnieć sobie trylogię habełków poświęconych wojnom śląskim Wielkiego Fryca.

 

12. Robert Kisiel, Strzegom-Dobromierz 1745, Warszawa 2001

Okres wojen śląskich był słabo opisany w polskiej literaturze popularnonaukowej, kiedy Robert Kisiel, nauczyciel historii z wrocławskiego liceum, postanowił go przybliżyć. Wojny te miały wielkie znaczenie dla dalszej historii Niemiec i krajów sąsiednich, bo Prusy pewnie tak by nie urosły w siłę, gdyby nie zdobyły i nie utrzymały ogromnie rozwiniętej Silesii.

Autor szeroko przedstawia tło wydarzeń, w przejrzysty sposób prowadząc czytelnika przez gąszcz sojuszy, konfliktów i małżeństw dynastycznych, w których efekcie w roku 1740 w Prusiech na tron wstąpił Fryderyk II, a w Austrii Maria Teresa. Ponieważ Habsburgowie byli akurat osłabieni, Fryc sprawnie zdobył większość Śląsku. Wydarzenia te, zwane I wojną śląską, wpisywały się w szerszy konflikt europejski – wojnę o sukcesję austriacką. Maria Teresa nie pogodziła się z utratą bogatej prowincji i zaczęła montować sojusze, ale Fryderyk tymczasem, pragnąc zdobyć resztę, uderzył pierwszy i rozpoczął II wojnę śląską.

Opis wojskowości osiemnastowiecznej jest bardzo klarowny i zajmujący. Europejska sztuka wojenna uległa wtedy daleko idącej standaryzacji, z szykiem liniowym i strzelaniem salwami; z żołnierza piechoty zrobił się, wedle słów wieszcza, „młyn palny”, wykonujący na polu bitwy cykl powtarzalnych czynności w mundurze krępującym ruchy (szczególnie u Prusaków). Najbardziej zróżnicowane siły zbrojne mieli Austriacy, u których armię regularną wspierały rozmaite siły pomocnicze, jak graniczarzy, czyli serbochorwacki odpowiednik Kozaków, rekrutowany w pewnej mierze z rozbójników, ale też najnowszy krzyk militarnej mody – huzarzy, na razie traktowani jako jazda nieregularna. Armia saska odznaczała się tym, że wielu generałów stanowiło efekt burzliwego życia uczuciowego Augusta II Mocnego i nie były to li i jedynie synekury – ci ludzie znacząco unowocześnili siły zbrojne Saksonii. Sasi też jako pierwsi zaczęli wykorzystywać, rekrutowanych na razie w Polsce, ułanów. Z kolei Fryderyk II odziedziczył po ojcu doskonałą piechotę i beznadziejną kawalerię, ale dzięki pomocy takich ludzi jak feldmarszałek Schwerin doprowadził tę drugą (łącznie z huzarami) do wysokiej formy, co przyniosło owoce właśnie pod Strzegomiem i Dobromierzem w postaci piorunującej szarży pułku dragonów Bayreuth. Na koniec pierwszej części książki autor poświęcił też nieco miejsca geografii Dolnego Szląska.

Druga część poświęcona jest początkowym etapom wojny. W 1744 Fryderyk wkroczył do Czech, kierując się na Wiedeń, ale srogo się przeliczył, bo austriacki feldmarszałek Traun pokonał go bez bitwy, tak długo unikając generalnego starcia, aż armia pruska zaczęła padać z głodu. Saksonia zachowywała się powściągliwie, zachowując formalnie neutralność, ale odwrót Prusaków ją ośmielił i w następnym roku była już otwarcie sojuchem Marii Teresy (były próby wciągnięcia w tę wojnę również Rzeczypospolitej, ale nie doszły do skutku, podobnie zresztą jak aspiracje Augusta III do korony cesarskiej).

Fryc wyciągnął wnioski z poniesionej klęski i w następnym roku postanowił wydać przeciwnikowi walną bitwę, wpuściwszy go na własne terytorium. Sprzyjała mu postawa sprzymierzonych. Dowodzący wojskami austriackimi książę Karol Lotaryński (szwagier Marii Teresy) i wódz Sasów, książę Jan Adolf II von Sachsen-Weissenfels, do tego stopnia się nie znosili, że musiano uczynić ich równorzędnymi głównodowodzącymi, przez co oba skrzydła armii (Sachsen-Weissenfels miał pod sobą także 10 tysięcy Austriaków,  żeby było po równo) działały praktycznie osobno. Na dodatek obydwaj po działaniach z poprzedniego roku nie doceniali przeciwnika. Król pruski był więc w stanie pobić najpierw jednych, potem drugich. Klęska była dla sprzymierzonych wielkim szokiem, a po kolejnej, pod Soor (Żd’arem), zawarli pokój w Dreźnie. Szarża pułku dragonów Bayreuth, która przydarzyła się szczęśliwym trafem, zrobiła tak wielkie wrażenie, że Fryderyk skomponował marsza na cześć tej jednostki. Mimo wszystko nie był zadowolony z własnego dowodzenia, twierdząc, że miał więcej szczęścia niż rozumu.

Cała narracja przeprowadzona jest plastycznie, a nawet absorbująco. Nie bez znaczenia jest tu poprzedzająca samą bitwę charakterystyka topografii pola walki, którą łatwo porównać z mapami na końcu książki. Co prawda mało wyrobiony czytelnik może się pogubić w nazwiskach dowódców i szefów pułków, np. w sytuacji, kiedy generał Blankensee dowodził brygadą na pruskim prawym skrzydle, a pułk piechoty Blankensee stał w centrum. Błędy popełnione zarówno przez króla, jak i przez dowódców austro-saskich, a także wpływ bitwy na rozwój sztuki wojennej, analizuje autor w ostatniej części książki. Wyjaśnia też, dlaczego jedna bitwa funkcjonuje w historiografii pod dwiema różnymi nazwami.

Bibliografia pracy pęka w szwach od niemieckich opracowań z XIX, początku XX, a nawet i z XVIII wieku – autor nie poszedł na łatwiznę, chociaż prace utrudniła mu wielka powódź z 1997. Ciekawostka: wybitny teoretyk kawalerii, Szwajcar w służbie pruskiej Charles Emmanuel de Warnery, opublikował swoją fundamentalną pracę po francusku w Lublinie, za to kilkadziesiąt lat później wydanie polskie ukazało się w Paryżu.

Dobromierz czy Bobromierz?

Mapy są wprawdzie czarno-białe, ale jednak pożyteczne. Ilustracje to dwie wklejki: trochę portretów, trochę mundurów, trochę krajobrazów i scen bitewnych, coś tam jeszcze. Spis ilustracji nie jest, jak często w habełkach, sobie a muzom, lecz podaje źródła, co powinno być standardem. Szkoda tylko, że przy portrecie księcia Leopolda von Anhalt-Dessau nie napisane, czy to stary, czy młody Dessauer. I to by był największy mankament tej książki.

 

 

13. Robert Kisiel, Praga 1757, Warszawa 2003

W swoich peregrynacjach dotarłem także do Czech. Co prawda nie do Pragi, lecz do Nachodu. Pod miastem tym rozegrała się bitwa w ostatniej wojnie austriacko-pruskiej w 1866, ale poświęcony tym zdarzeniom habełek (Sadowa 1866) był, mimo grubości, tak żenująco słaby, że nie mam ochoty sobie go przypominać. Za to po lekturze Strzegomia-Dobromierza bardzo chętnie poszedłem za ciosem, sięgając po drugą książkę Roberta Kisiela, poświęconą największej bitwie, w jakiej Wielki Fryc brał udział.

Pomiędzy drugą a trzecią wojną śląską doszło w Europie do ważnych zmian. Przede wszystkim Francja zawarła sojusz ze swoim tradycyjnym przeciwnikiem – Austrią. W dodatku Fryderyk II miał osobistą przeciwniczkę w postaci carycy Haźbiety. Wobec tego, gdy nadszedł rok 1756, król Prus postanowił uderzyć pierwszy, zanim przeciwnicy staną się zbyt silni. Na początku opanował Saksonię i zmusił jej armię do kapitulacji, pobiwszy wcześniej idącego z odsieczą feldmarszałka Maximiliana Ulyssesa Browne’a w bitwie pod Lovosicami. O mało jednak znowu nie odniósł klęski.

Podobnie jak w Strzegomiu-Dobromierzu, autor poświęca osobny rozdział wojskowości obu stron, przy czym udaje mu się zachować równowagę pomiędzy wprowadzeniem w temat czytelników nieznających tamtej książki a uchronieniem przed deżawu tych, którzy już czytali. Skupia się na reformach podjętych przez obie strony w okresie pomiędzy wojnami: Austriacy wyciągnęli wnioski z przegranych bitew, a Fryceryk z tych przypadków, kiedy niewiele mu brakowało. W międzyczasie też huzarzy awansowali na jazdę regularną, szczególnie w Prusiech.

W kampanii 1757 r. chodziło Prusakom zasadniczo o to, żeby uderzyć koncentrycznie na Czechy, zdobyć Pragę, a przez Morawy zjechać na południe pod Wiedeń. Austriacy nie zamierzali na to pozwolić i pod Pragą zastąpił armii pruskiej drogę książę Karol Lotaryński, na co zresztą Fryderyk liczył. Pole bitwy znajduje się dziś w granicach czeskiej stolicy – w tym moja ulubiona dzielnica Hrdlořezy (Gardłorzezy). Starcie, które się rozegrało, było bardzo krwawe. Zginęło dwóch feldmarszałków po obu stronach; z samych generałów Prusacy mieli czterech zabitych i czterech rannych, a Austriacy po jednym. Podobnie jak w poprzedniej książce, autorowi trzeba zapisać na plus szczegółowy opis pola bitwy (wsparty czytelną mapą), który znacznie ułatwia wyobrażenie sobie przebiegu działań. Bitwa przedstawiona jest w kilku etapach, w różnych rejonach pola; poświęcony jej rozdział zajmuje spory procent książki, co w serii HB niestety nie zawsze jest normą. Kisiel podejmuje też analizę dowodzenia Fryderyka II, wskazując, gdzie miał dobre pomysły, gdzie popełnił błąd, a gdzie znowu miał więcej szczęścia niż rozumu. Zresztą parę epizodów wynikło z samodzielnej inicjatywy dowódców niższych szczebli, takich jak znany pamiętnikarz, generał von Manstein. Kończyłem natomiast lekturę w pierwszych dniach po śmierci Elżbiety II, więc trochę osobliwie mi się czytało zdania, że książę Karol zrobił to czy tamto.

Domknięciem tematu jest rozdział poświęcony pruskiemu oblężeniu Pragi, w której zamknęła się część wojsk ocalałych z bitwy. Austriacy dysponowali jednak jeszcze świeżym korpusem feldmarszałka Dauna. Fryderyk z częścią wojsk poszedł go pobić… i dostał swoje pierwsze poważne wciry pod Kolinem, do czego by pewnie nie doszło, gdyby zabrał jeszcze trochę z sił blokujących czeską stolicę. Leopold von Daun może więc uchodzić za „człowieka, który zatrzymał Prusy”.

Podobnie jak Strzegom-Dobromierz, Praga wyposażona jest w aneksy przedstawiające ordre de bataille obu stron oraz dwie wkładki z ilustracjami, wśród których znalazł się Fryc grający na flecie dla towarzystwa w Sanssouci.

Pod względem językowym przyczepić się mogę jedynie do nieodmienności niektórych czeskich nazw miejscowych. Szkoda, że po tej książce Robert Kisiel najwyraźniej się wypalił i nie opublikował już zapowiadanej pracy o bitwie pod Lutynią.

 

14. Mirosław G. Przeździecki, Kunersdorf 1759, Warszawa 1997

Zanim za wojnę siedmioletną zabrał się Robert Kisiel, pionierem tematyki w serii Historyczne bitwy stał się M.G. Przeździecki ze swoim Kunersdorfem. Miejscowość, o której mowa, nazywa się dzisiaj Kunowice i leży na Ziemi Lugburskiej. Tej prawdziwej, koło Słubic, a rzut nieco większym kamieniem od Frankfurtu nad Odrą i właściwego Lugburza. Fryderyk Wielki zmierzył się tam z armią rosyjską Piotra Sałtykowa, do której dołączył korpus austriacki feldmarszałka Laudona (vide znane z Przygód dobrego wojaka Szwejka przekleństwo „Himmellaudon!”)

Autorem tej rzezi jest oczywista Paweł Głodek 

Praca jest krótka (113 stron tekstu podstawowego), a ponieważ jako pierwsza w serii dotyczyła tej wojny, to prawie połowę zajmuje streszczenie zdarzeń poprzedzających rok 1759 oraz opis wojskowości stron. Rusi nie podobała się ekspansja Prus w rejonie bałtyckim, poza tym cesarzowa Elżbieta osobiście nienawidziła Fryderyka. Już w 1758 r. Rosjanie uderzyli na Prusy Wschodnie, rozbijając tamtejsze wojska pod Gross-Jägersdorfem. W czasie kampanii 1759 r. Ostprusy znajdowały się pod okupacją rosyjską, a Rzeczpospolita była już protektoratem carycy i Moskale robili tam, co chcieli, traktując Wielkopolskę jako zaplecze do działań w Brandenburgii i na Śląsku. Była to więc kolejna w XVIII w. wojna, kiedy terytorium Polski ulegało destrukcji i drenażowi zasobów (także dzięki Prusakom, którzy wypuszczali rajdy w celu niszczenia rosyjskich magazynów), choć sama nie brała udziału.

Działania poprzedzające bitwę opisane są w sposób dość suchy, żeby nie powiedzieć drewniany; zdecydowanie nie dorównują relacji Kisiela. Tyle z tego zrozumiałem, że Sałtykow wyruszył z Poznania na spotkanie Dauna, a Fryderyk starał się nie dopuścić do ich połączenia. Współpraca pomiędzy sojusznikami układała się tak doskonale, że każdy z nich starał się sprawić, aby Prusacy najpierw zaatakowali drugiego. Swoją drogą, opis pola bitwy pasowałby bardziej w bezpośrednim sąsiedztwie samej bitwy, a nie oddzielony od niego jeszcze rozdziałem o wcześniejszych działaniach.

Po całym szeregu manewrów, starć kawalerii lekkiej oraz bitwie pod Kijami, gdzie Rosjanie pobili jeden z pruskich korpusów, między Kunersdorfem a Frankfurtem doszło wreszcie do bitwy. Fryc liczył, że rozbije siły rosyjsko-austriackie, ale tym razem zabrakło mu zarówno szczęścia, jak i rozumu. Najpierw wykrwawił wojska w niepotrzebnych atakach na dobrze umocnione pozycje rosyjsko-austriackie na wzgórzach, a potem na jego zdezorganizowane siły spadło potężne przeciwuderzenie Sałtykowa. Po zniesieniu królewskiej armii sprzymierzeńcy mogli iść już na Berlin, ale tego nie zrobili, przez co wojna trwała jeszcze cztery lata.

W odróżnieniu od Kisiela, bazującego na mnóstwie źródeł i opracowań niemieckich, Przeździecki nie sięga po nie w ogóle. Za źródła służy mu kilka pozycji rosyjskich i taką też perspektywę przeważnie ukazuje. Wojska rosyjskie w kampanii 1759 r. mają ordebataj przedstawiony z dokładnością do pułku, podczas gdy pruskie zostały potraktowane per noga, a o Austriakach w ogóle szkoda mówić. Wśród walczących tam jednostek znalazł się Gruziński Pułk Huzarów, a także Pułk Słowianoserbski, formowany spośród srpskich osadników na terytorium dzisiejszego Donbasu. Autorowi zresztą sprawiają problemy nazwy rosyjskich pułków: obok spolszczonych (Moskiewski) pojawiają się kalki z rosyjskiego (Kijewski), a nawet koszmarek pod nazwą „Wiadzki”! (w sensie kirowski). Poza rosyjskimi źródłami, które można dosłownie policzyć na palcach jednej ręki, bibliografię wypełniają opracowania w języku polskim, i to o charakterze dość ogólnym. Ciężkie jest życie pioniera w jakimś temacie.

Już w 1997 korekta w Bellonie pozostawiała sporo do życzenia. Oczywiście zdarzają się drobiazgi, typu pomylone przypadki gramatyczne albo literówki w rodzaju „genenerał”. Kiedy jednak pod koniec wstępu autor dziękował „mojemu przyjacielowi Kazimierzowi Dzierżek”, to powiało ogłoszeniami parafialnymi. A już na następnej stronie czytamy, że pokój w Nystad dał Rosji m.in. wyspę Man! Cie choroba, autor poleciał mocniej niż pan Zagłoba z Niderlandami! Chodziło zapewne o wyspę Moon, czyli dzisiejszą Muhu. Landsberg zaś to nie jest żadne tam Górowo Wielkopolskie, tylko najzwyczajniej Gorzów.

Za kontrowersyjną decyzję autora należy uznać pewną niekonsekwencję w nazwach miejscowości. Walki odbywały się na terenach dziś należących do Polski, a MGP raz używa nazw polskich, zwykle jednak niemieckich. Z jednej strony Sagan i Schweidnitz, z drugiej Legnica. Przy tym o ile polskie nazwy podaje się czasem obok niemieckich, to jednak nie zawsze i brakuje np. informacji, że Crossen to Krosno Odrzańskie. Prawdziwym zaś kuriozem jest Głogów, który występuje tu nawet nie pod nazwą Glogau, tylko jakby po chińsku – Guogau.


Nieźle wypadają dwie wkładki z ilustracjami: dużo reprodukcji umundurowania i portretów najważniejszych dowódców. Mapki są ze cztery, umiarkowanie czytelne. Dlaczego właściwie dwa schematy szyku pruskiego (dla odmiany rosyjsko-austriackiego zabrakło) nie zostały zbundlone razem z nimi?

wtorek, 6 września 2022

Rymy częstochowskie i eros z tanatosem, czyli płyty w większości upolowane


W miesiącach wiosenno-letnich dalej uprawiałem płytową padlinożerkę, czyli poszukiwałem płyt używanych w niskich cenach. Na szczęście nie trafiła się żadna porysowana tak bardzo, żeby nie dało się słuchać. Dwa albumy zdobyłem na targowisku na Faradaguła, jeden – na kiermaszu używanych płyt, trzy – w sklepie płytowym w Bydgoszczy. Kulci jako jedyni byli kupieni w normalnym sklepie, o ile można tak nazwać Empik.

  

Anawa, Anawa, 1973

Marek Grechuta odszedł z zespołu Anawa mniej więcej w tym samym czasie, co Andrzej Zaucha z Dżambli. Jak brzmiałyby Dżamble z Grechutą na wokalu, już się nie dowiemy, ale Anawa z Zauchą faktycznie nawiązali współpracę, której efektem była jedna jedyna płyta.

Nie była to jedyna zmiana składu w stosunku do tego, który nagrał Korowód. Zabrakło Marka Jackowskiego i Jacka Ostaszewskiego, którzy odeszli, by założyć Osjana. Gościnnie (jako „sympatyk zespołu” według oryginalnego opisu na okładce) pojawia się pierwszy perkusista Dżambli, Benedykt Radecki.

Jest to zdecydowanie bardziej płyta Pawluśkiewicza niż Zauchy, który wypada dość nieśmiało i nie próbuje zdominować materiału, a chwilami zbliża się nawet głosowo do Jacka Zielińskiego (Widzialność marzeń). Zaczyna się od minuty chóralnego śpiewu a capella pod tytułem Kto wybiera samotność, ale w Człowiek miarą wszechrzeczy (z tekstem według Eposu o Gilgameszu) wchodzi już „typowy Pawluśkiewicz” w wydaniu patetycznym (te chóry…) Dynamiczny Abyś czuł z melodyjnymi wokalizami albo Stwardnieje ci łza nie wyglądałyby dziwnie z wokalem Grechuty. W pamięć zapada też bardzo dynamiczna Ta wiara, oparta na powtarzanej wielokrotnie przez chór tytułowej frazie, na której tle produkuje się Zaucha, z kolejnym dobrym solem skrzypiec, tym razem chyba elektrycznych. Będąc człowiekiem do słów Giordano Bruno jest spokojniejszy, o monotonnej melodii, a dodatkowo nastroju dodają partie trębacza.

Równocześnie jednak kompozytora zaczyna najwyraźniej pociągać muzyczny chaos ze stajni King Crimson. W rozbudowanej sekwencji instrumentalnej Abyś czuł słychać rozbudowane solo skrzypiec Zygmunta Kaczmarskiego i „zabłąkane” wokalizy sopranistki, które przywołują ducha karmazynowego Formentera Lady. Drugi przykład podobnych inspiracji to Uwierz w nieznane, który z czasem się rozjeżdża na podobieństwo Moonchild (ino krócej).

W niektórych utworach można odnieść wrażenie, jakoby Jan Kanty Pawluśkiewicz uzbrojony w Zauchę postanowił wyzwać na pojedynek swego byłego wokalistę, który tymczasem zaczął już nagrywać z grupą WIEM. Tak więc Stwardnieje ci łza o równomiernym rytmie kojarzy się z Jeszcze pożyjemy. Z kolei akustyczne ballady Widzialność marzeń, a szczególnie Tańcząc w powietrzu przywodzą na myśl Tadeusza Woźniaka (swoją drogą byłego współpracownika Anawy). Finałem płyty jest nieco skaldowski protest song Nie przerywajcie zabawy, optymistyczny albo gorzki, zależnie, jak interpretować słowa Leszka A. Moczulskiego. 


 

The Moody Blues, Every Good Boy Deserves Favour, 1971

Przez wiele lat jedyną płytą Moodies w mojej kolekcji była Seventh Sojourn. Dopiero w czasie kolejnej wizyty na targu wzbogaciłem się o album wcześniejszy, którego tytuł – jak się zorientowałem po przeczytaniu wywiadu z muzykami w książeczce – jest mnemotechniką na strojenie gitary (B to po ichniemu nasze H, czyli „si”).

The Moody Blues kojarzą się przede wszystkim z melancholijnymi balladami i brzmieniem melotronu (choć największy przebój nagrali bez jego udziału, za to z prawdziwą orkiestrą). Na EGBDF grupa zaczęła też jednak kombinować z syntezatorami. Pierwszy utwór, Procession, to nieco amorficzne intro: wycie wiatru, odgłosy świerszczy, dźwięki syntezatora, skandowanie… W pewnym momencie pojawia się rytm pionierskich bębnów elektronicznych (Graeme Edge wspomina we wkładce, że była to monstrualna konstrukcja, której cały efekt mogła zniweczyć włączająca się lodówka), sitar i flet wprowadzają orientalny klimat, a wreszcie poszczególne instrumenty budzą się do życia i wstęp przechodzi w dynamiczne The Story in Your Eyes, w którym hałaśliwy, niemal hardrockowy riff kontrastuje z łagodnym głosem Justina Haywarda, gitarą akustyczną i harmoniami wokalnymi reszty zespołu. Oczywiście melotron też się pojawia.

Większość materiału to po prostu ładne, kunsztownie zaangażowane piosenki, zakorzenione w szlachetnym popie lat 60. (Beach Boys się kłaniają) i w wielu przypadkach z udziałem orkiestry. Można tu wymienić Emily’s Song basisty Johna Lodge’a czy Our Guessing Game śp. Raya Thomasa. Flecista napisał też zwiewny, sielankowy Nice to Be Here, choć tu smyczki są bardziej stonowane, a większość nastroju robi bas. Bardziej dynamicznie, ze sfuzzowanymi  gitarami, robi się w After You Came Edge’a, zbliżonym do The Who. Stary dobry melotron powraca w dramatycznym One More Time to Live, gdzie odbijają się echem okrzyki „Desolation!” z początku płyty; utwór ten wydaje się filarem całego albumu. Klawiszowiec Mike Pinder, choć wykonawczo aktywny, sam wysmażył finałową My Song – tylko jedną, za to rozbudowaną. 

  

Axxis, Back to the Kingdom, 2000

Czasami do zapoznania się z czyjąś muzyką zachęca mnie recenzja negatywna. Pewnego razu dziennikarz z „Teraz Rocka” ocenił płytę niemieckich powermetalowców z Axxis na 1 (jedną) gwiazdkę. Przejechał się po niej jak po burej kobyle, dodając tylko taki aspekt pozytywny, że „nie ma tu topornych „przebojów” w rodzaju Heaven in Black”. Uznałem, że muszę sprawdzić, jak brzmi piosenka, którą recenzent tak zglanował. Po pierwszym przesłuchaniu nastąpiło drugie, trzecie, kolejne… Słodkie chórki, grafomański tekst z rymami częstochowskimi („fire/desire” już na samym początku!), zaśpiewany w dodatku z kanciastym niemieckim akcentem… A wszystko to piekielnie wpadające w ucho (refren wydaje się mocno inspirowany The King Acceptu). Przyszedł więc taki czas, że na giełdzie używanych płyt zdobyłem album, z którego ten hit pochodził.

Axxis powstał pod koniec lat 80., a więc załapał się na ostatnie momenty popularności klasycznego heavy metalu. W następnej dekadzie próbowała zwekslować w stronę rocka alternatywnego, ale ostatecznie powróciła do stylistyki, w której czuła się najlepiej. Najważniejsi są tu wokalista Bernhard Weiss i klawiszowiec/gitarzysta Harry Oellers – autorzy całego repertuaru (z jednym wyjątkiem). Do zespołu należy też niejaki Ritchie Michalski – o dziwo, nie gitarzysta, tylko wali w perkusję.

Płyta jest niezwykle sympatyczna, choć w żadnym razie nie oryginalna – standardowy niemiecki heavy/power metal w tradycji Scorpions, Helloween czy Edguy. Melodie nieco banalne, ale łatwo przyswajalne. Zaczyna się, jak Odyn przykazał, od dynamicznego galopu, i to potrójnego: Shadowman, Like a Sphinx, Flashback Radio (każdy z nich bardziej melodyjny od poprzedniego). W dalszej części albumu ostro jadą do przodu Ice on Fire albo Why Not?!, chociaż w tym ostatnim mogą irytować pokrzykiwania Weissa w wysokich rejestrach. Scorpionsowski kroczący rytm mamy w Sea of Love, a prócz Heaven in Black drugim „topornym przebojem” jest My Little Princess. Bardziej ckliwie wypadają tró ballady, które są dwie: Only God Knows i Without You – ale cóż, taka konwencja.

Zasadniczy repertuar kończy spójna z resztą przeróbka szlagieru Na, Na, Hey, Hey, Kiss Him Goodbye – pierwotnie nagranego w 1969 przez grupę Steam, potem w latach 80. wylansowanego przez Bananaramę, a w międzyczasie zaadaptowanego przez kibiców. Poza tym dorzucony został bonus Be a King.

Krótko mówiąc, heavy metal stadionowy, ale na jakiś mniejszy stadion, powiedzmy Lotnika Kościelec.

  

Kult, Made in Poland II, 2017

Dwupłytowa koncertówka Kulcich pod tym tytułem (z czarną okładką) jest mi już znana. Przechodząc przez Empik, zaopatrzyłem się w suplement z białą okładką. W porównaniu z „czarnym” powtarzają się tylko dwa utwory: Patrz i Niejeden, przy czym w innych wykonaniach, bo Niejednego śpiewa sam Kazik, nie zaś gościnnie jego syn, choć w aranżacji również mamy do czynienia z nieco karaibskim bujaniem.

Repertuar jest zróżnicowany. Prawie jedną trzecią płyty stanowią utwory z obu Tatów, są też znane przeboje (Generał Ferreira, Brooklyńska Rada Żydów, Dziewczyna bez zęba na przedzie) i parę utworów mniej popularnych komercyjnie, ale lubianych przez fanów. Weźmy Poznaj swój raj, który pierwotnie powstał jako zapchajdziura, z recyklingiem zwrotek niewykorzystanych przez Kazika w 12 groszach, a publiczność koncertowa przyjęła go tak dobrze, że prawie 20 lat po premierze wciąż pozostawał w repertuarze. Moją uwagę zwróciło też Oni chcą ciebie – utwór oparty na nietypowym dla Kulcich, hardrockowym riffie gitary, czyli pamiątka z czasów, kiedy w zespole grał Rafał Kwaśniewski. O ile zaś „czarne” Made in Poland zawierało sporo piosenek z dwóch ostatnich płyt studyjnych, to tutaj okres postbananowy reprezentuje tylko To nie jest kraj dla starszych ludzi, zresztą udane.

Trzyosobowa sekcja dęta wyszła Kultowi na dobre, co słychać w Brooklyńskiej Radzie Żydów, a szczególnie w Ręce do góry, gdzie trąby wzięły na siebie melodie zagrane pierwotnie na tanim syntezatorze. Muzycy czasem pozwalają sobie na popisy solowe, przykładem Janusz Zdunek na trąbce w Królowej życia albo Grudziński na syntezatorze w Rządzie oficjalnym.

Publiczność jest dość aktywna, z entuzjazmem reaguje na zapowiedzi Kazika, które tym razem ograniczają się zwykle do wykrzyczenia tytułu piosenki, nie ma tak rozbudowanej konferansjerki jak na „czarnym albumie” czy Unplugged. Czasem nawet widownia coś dośpiewuje, jak w pierwszych wersach Knajpy morderców czy w refrenie Generała Ferreiry. Entuzjastycznie przyjęty został nie tak znowu słynny utwór, jakim jest oparty na joydivisionowym motywie basowym 6 lat później.

Trudno powiedzieć, z ilu występów nazbierany został ten materiał (książeczka nie zawiera danych), ale nie brakuje mu atmosfery i dramaturgii porządnego koncertu.

 

 

Support Lesbiens, Tune Da Radio, 2002

Dla odmiany zespół czeski, ale śpiewający po angielsku, co podobno było tam zjawiskiem stosunkowo rzadkim. Nazwę wzięli z nalepki na bębnie pożyczonym od kapeli hardcore-punkowej. Jedynym stałym członkiem zespołu jest do dziś gitarzysta Hynek Toman. W okresie Tune Da Radio, czwartego albumu, który okazał się przełomowy i dał Support Lesbiens nagrodę Anioła dla najlepszego zespołu, towarzyszyli mu wokalista Kryštof Michal i drugi gitarzysta, Jaromir „Yarda” Helešic.

W największym skrócie, na Tune Da Radio zespół gra pop rock na elektronicznej podbudowie – z syntezatorami, perkusyjnymi loopami itp. Na ogół jest to dość przystępne melodycznie, czasem dynamiczne (utwór tytułowy), czasem nastrojowe, jak w moim ulubionym Sweet Little Something. Kryštof Michal obdarzony jest ciepłym barytonem, dzięki któremu w bardziej kameralnych momentach brzmi jak młodszy brat Bryana Ferry czy inkszego Davida Sylviana, choć muzykę wykonuje mniej ambitną. Aranżacje urozmaica funkujący bas (Let’s Dance, Looking for Myself), z rzadka nieco ostrzejsze gitary (Wareligion), czasem kobiecy śpiew niejakiej Alice Springs (Feel U). Najpopularniejszym utworem był nastrojowy In Da Yard, który jednak zaprowadził Support Lesbiens do sądu, kiedy okazało się, że jest nadmiernie podobny do piosenki Jana Kalouska Chodím ulicí. Finałowy M.F. Stealing to dosadna wypowiedź przeciw piractwu nagraniowemu, wyrapowana na tle bębnów z zeppelinowego When The Levee Breaks (albo bardzo podobnych). Płyta zawiera też bonus w postaci remiksu wcześniejszej piosenki Fisherman’s Friend, który brzmi jak Garbage z kolesiem na wokalu.

Nie jest to nic szczególnie odkrywczego, ale słucha się bardzo lekko. 


 

HIM, Razorblade Romance, 2000

W moich czasach licealnych Ville Valo ze swoim zespołem stali się idolami młodzieży, zwłaszcza żeńskiej, chociaż „prawdziwi metale” się na niego krzywili, a strusie moralności chętnie przypominali, że skrót HIM pochodzi od His Infernal Majesty. Po tym, jak grupa zdobyła listy przebojów przeróbką Wicked Game Chrisa Isaaka, drugi album był już rozwinięciem powodzenia na szczeblu strategicznym. I miał różową okładkę!

Finowie bez żenady określali swój styl jako „love metal”, co graficznie przedstawiało ich logo: pentagram-serce. Generalnie zespół gra ciężko, ale nie za ciężko, zaś Valo zmysłowym barytonem wyśpiewywuje teksty, których telos polega na łączeniu erosa z tanatosem. Jest w tym coś z metalu gotyckiego, można też upatrywać w twórczości HIM uproszczonej wersji tego, co robił Type O Negative, ino lżejszej, bardziej przyjaznej radiu i pozbawionej „ryzykownego” poczucia humoru. Efekt ma w sobie zarówno dawkę mroku, jak i specyficznej słodyczy. Często np. ciężkie riffy spod walca drogowego kontrastują z chórkami (w dość niskiej jednak tonacji), co najlepszy efekt daje w Razorblade Kiss.

 Największym hitem był Join Me in Death z prostym motywem zimnego jak cmentarna mgła fortepianu. W mediach funkcjonował pod skróconym tytułem Join Me, pewnie po to, żeby nie odczytywać go jako zachęty do selbstmordu. Na kolejnym singlu wyszedł też rozpędzony Right Here in My Arms. Z utworów niesinglowych najbardziej przypadł mi do gustu Poison Girl.

Trzy fragmenty można zakwalifikować jako ballady. Bury Me Deep Inside Your Heart to połączenie rzewnej melodii z ciężką riffownią. Najbardziej udała się wyciszona Gone with the Sin, natomiast finałowa One Last Time byłaby fajna, gdyby brać ją osobno, a w kontekście całego albumu trąci powtarzalnością.

Okładka opatrzona została informacją, że płyta zawiera bonusy: Sigillum Diaboli i The 9th Circle, ale w rzeczywistości ich nie ma, tylko 11 podstawowych utworów. 


 

Simple Minds, Street Fighting Years, 1989

Ta płyta znajdowała się na mojej liście od czasu trójkowej audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty”. Podobnie jak kilka innych pozycji z tego cyklu, była czymś, do czego musiałem dojrzeć. Wydawała mi się mało energiczna i dość rozmemłana. Potem dopiero pojąłem, na czym polega ta muzyka. Nie mówiąc o odróżnianiu na pierwszy rzut oka Simple Minds od Simply Red.

Szkocki ten zespół, na którego czele stoją od początku lat osiemdziesiątych Jim Kerr i Charlie Burchill, wywodzi się ze środowiska nowofalowego, niektórzy zaliczali go nawet do new romantic, ambicje artystyczne sięgały zaś do wykonawców typu Roxy Music. W okresie Street Fighting Years muzyka Simple Minds nabrała w dodatku komercyjnego szlifu, i to bez utraty jakości artystycznej.

Płyta zawiera głównie podniosłe, stateczne, powoli się rozwijające pieśni zaaranżowane według najlepszych standardów końca lat 80. Pod względem specyficznego uduchowienia i rzewności można porównać ten materiał z twórczością U2, nawet maniera wokalna Kerra przypomina Bono. W nagraniu wzięli udział m.in. znani sesyjniacy, perkusista Manu Katché i basista John Giblin, a na skrzypcach Lisa Germano, ważna postać wytwórni 4AD. Utwór tytułowy, jak i całą płytę, rozpoczyna ciepłe brzmienie kontrabasu, nieco mylące, jeśli chodzi o aranżację – z biegiem czasu dochodzi zaś do monumentalnego crescenda. Soul Crying Out czaruje organami. W This Is Your Land pojawia się nieoczekiwanie Lou Reed we własnej osobie. Bardziej dramatyczne, pokotłowane rytmicznie są Wall of Love i najmniej ciekawy na płycie Kick It In, a większą motoryczność i ostre gitary (chociaż niezbyt głośne) można znaleźć w Take a Step Back.

Muzyka Simple Minds niesie dużą dawkę  zaangażowania społecznego. Utwór tytułowy dedykowany jest Victorowi Jarze, chilijskiemu bardowi zamordowanemu przez pinochetowców. Sprawą bieżącą był też konflikt w Irlandii Północnej, zatem Burchill i Kerr wypowiedzieli się na jego temat w Belfast Child, adaptując tradycyjną balladę irlandzką. Najbardziej zapamiętuje się dwie pieśni poświęcone bojownikom o wolność w RPA: Mandela Day oraz Biko. Ten ostatni to oczywiście kower Petera Gabriela i stanowi, tak jak u niego, finał albumu. Dwuminutowy, szkocki (z dudami) When Spirits Rise jest już po nim tylko postscriptum.