W miesiącach wiosenno-letnich dalej uprawiałem płytową
padlinożerkę, czyli poszukiwałem płyt używanych w niskich cenach. Na szczęście
nie trafiła się żadna porysowana tak bardzo, żeby nie dało się słuchać. Dwa
albumy zdobyłem na targowisku na Faradaguła, jeden – na kiermaszu używanych
płyt, trzy – w sklepie płytowym w Bydgoszczy. Kulci jako jedyni byli kupieni w
normalnym sklepie, o ile można tak nazwać Empik.
Anawa, Anawa, 1973
Marek Grechuta odszedł z
zespołu Anawa mniej więcej w tym samym czasie, co Andrzej Zaucha z Dżambli. Jak
brzmiałyby Dżamble z Grechutą na wokalu, już się nie dowiemy, ale Anawa z
Zauchą faktycznie nawiązali współpracę, której efektem była jedna jedyna płyta.
Nie była to jedyna zmiana składu
w stosunku do tego, który nagrał Korowód. Zabrakło Marka Jackowskiego i
Jacka Ostaszewskiego, którzy odeszli, by założyć Osjana. Gościnnie (jako
„sympatyk zespołu” według oryginalnego opisu na okładce) pojawia się pierwszy
perkusista Dżambli, Benedykt Radecki.
Jest to zdecydowanie
bardziej płyta Pawluśkiewicza niż Zauchy, który wypada dość nieśmiało i nie
próbuje zdominować materiału, a chwilami zbliża się nawet głosowo do Jacka
Zielińskiego (Widzialność marzeń). Zaczyna się od minuty chóralnego
śpiewu a capella pod tytułem Kto wybiera samotność, ale w Człowiek
miarą wszechrzeczy (z tekstem według Eposu o Gilgameszu) wchodzi
już „typowy Pawluśkiewicz” w wydaniu patetycznym (te chóry…) Dynamiczny Abyś
czuł z melodyjnymi wokalizami albo Stwardnieje ci łza nie
wyglądałyby dziwnie z wokalem Grechuty. W pamięć zapada też bardzo dynamiczna Ta
wiara, oparta na powtarzanej wielokrotnie przez chór tytułowej frazie, na
której tle produkuje się Zaucha, z kolejnym dobrym solem skrzypiec, tym razem
chyba elektrycznych. Będąc człowiekiem do słów Giordano Bruno jest
spokojniejszy, o monotonnej melodii, a dodatkowo nastroju dodają partie
trębacza.
Równocześnie jednak
kompozytora zaczyna najwyraźniej pociągać muzyczny chaos ze stajni King
Crimson. W rozbudowanej sekwencji instrumentalnej Abyś czuł słychać
rozbudowane solo skrzypiec Zygmunta Kaczmarskiego i „zabłąkane” wokalizy
sopranistki, które przywołują ducha karmazynowego Formentera Lady. Drugi
przykład podobnych inspiracji to Uwierz w nieznane, który z czasem się
rozjeżdża na podobieństwo Moonchild (ino krócej).
W niektórych utworach można odnieść wrażenie, jakoby Jan Kanty Pawluśkiewicz uzbrojony w Zauchę postanowił wyzwać na pojedynek swego byłego wokalistę, który tymczasem zaczął już nagrywać z grupą WIEM. Tak więc Stwardnieje ci łza o równomiernym rytmie kojarzy się z Jeszcze pożyjemy. Z kolei akustyczne ballady Widzialność marzeń, a szczególnie Tańcząc w powietrzu przywodzą na myśl Tadeusza Woźniaka (swoją drogą byłego współpracownika Anawy). Finałem płyty jest nieco skaldowski protest song Nie przerywajcie zabawy, optymistyczny albo gorzki, zależnie, jak interpretować słowa Leszka A. Moczulskiego.
The Moody Blues, Every Good
Boy Deserves Favour, 1971
Przez wiele lat jedyną płytą
Moodies w mojej kolekcji była Seventh Sojourn. Dopiero w czasie kolejnej
wizyty na targu wzbogaciłem się o album wcześniejszy, którego tytuł – jak się
zorientowałem po przeczytaniu wywiadu z muzykami w książeczce – jest
mnemotechniką na strojenie gitary (B to po ichniemu nasze H, czyli
„si”).
The Moody Blues kojarzą się
przede wszystkim z melancholijnymi balladami i brzmieniem melotronu (choć
największy przebój nagrali bez jego udziału, za to z prawdziwą orkiestrą). Na EGBDF
grupa zaczęła też jednak kombinować z syntezatorami. Pierwszy utwór, Procession,
to nieco amorficzne intro: wycie wiatru, odgłosy świerszczy, dźwięki
syntezatora, skandowanie… W pewnym momencie pojawia się rytm pionierskich
bębnów elektronicznych (Graeme Edge wspomina we wkładce, że była to monstrualna
konstrukcja, której cały efekt mogła zniweczyć włączająca się lodówka), sitar i
flet wprowadzają orientalny klimat, a wreszcie poszczególne instrumenty budzą
się do życia i wstęp przechodzi w dynamiczne The Story in Your Eyes, w
którym hałaśliwy, niemal hardrockowy riff kontrastuje z łagodnym głosem Justina
Haywarda, gitarą akustyczną i harmoniami wokalnymi reszty zespołu. Oczywiście
melotron też się pojawia.
Większość materiału to po
prostu ładne, kunsztownie zaangażowane piosenki, zakorzenione w szlachetnym
popie lat 60. (Beach Boys się kłaniają) i w wielu przypadkach z udziałem orkiestry.
Można tu wymienić Emily’s Song basisty Johna Lodge’a czy Our
Guessing Game śp. Raya Thomasa. Flecista napisał też zwiewny, sielankowy Nice
to Be Here, choć tu smyczki są bardziej stonowane, a większość nastroju
robi bas. Bardziej dynamicznie, ze sfuzzowanymi
gitarami, robi się w After You Came Edge’a, zbliżonym do The Who.
Stary dobry melotron powraca w dramatycznym One More Time to Live, gdzie
odbijają się echem okrzyki „Desolation!” z początku płyty; utwór ten wydaje się
filarem całego albumu. Klawiszowiec Mike Pinder, choć wykonawczo aktywny, sam
wysmażył finałową My Song – tylko jedną, za to rozbudowaną.
Axxis, Back to the Kingdom,
2000
Czasami do zapoznania się z czyjąś
muzyką zachęca mnie recenzja negatywna. Pewnego razu dziennikarz z „Teraz
Rocka” ocenił płytę niemieckich powermetalowców z Axxis na 1 (jedną) gwiazdkę.
Przejechał się po niej jak po burej kobyle, dodając tylko taki aspekt
pozytywny, że „nie ma tu topornych „przebojów” w rodzaju Heaven in Black”.
Uznałem, że muszę sprawdzić, jak brzmi piosenka, którą recenzent tak zglanował.
Po pierwszym przesłuchaniu nastąpiło drugie, trzecie, kolejne… Słodkie chórki,
grafomański tekst z rymami częstochowskimi („fire/desire” już na samym
początku!), zaśpiewany w dodatku z kanciastym niemieckim akcentem… A wszystko
to piekielnie wpadające w ucho (refren wydaje się mocno inspirowany The King
Acceptu). Przyszedł więc taki czas, że na giełdzie używanych płyt zdobyłem
album, z którego ten hit pochodził.
Axxis powstał pod koniec lat
80., a więc załapał się na ostatnie momenty popularności klasycznego heavy
metalu. W następnej dekadzie próbowała zwekslować w stronę rocka
alternatywnego, ale ostatecznie powróciła do stylistyki, w której czuła się
najlepiej. Najważniejsi są tu wokalista Bernhard Weiss i
klawiszowiec/gitarzysta Harry Oellers – autorzy całego repertuaru (z jednym
wyjątkiem). Do zespołu należy też niejaki Ritchie Michalski – o dziwo, nie
gitarzysta, tylko wali w perkusję.
Płyta jest niezwykle
sympatyczna, choć w żadnym razie nie oryginalna – standardowy niemiecki
heavy/power metal w tradycji Scorpions, Helloween czy Edguy. Melodie nieco
banalne, ale łatwo przyswajalne. Zaczyna się, jak Odyn przykazał, od dynamicznego
galopu, i to potrójnego: Shadowman, Like a Sphinx, Flashback Radio (każdy
z nich bardziej melodyjny od poprzedniego). W dalszej części albumu ostro jadą
do przodu Ice on Fire albo Why Not?!, chociaż w tym
ostatnim mogą irytować pokrzykiwania Weissa w wysokich rejestrach.
Scorpionsowski kroczący rytm mamy w Sea of Love, a prócz Heaven in
Black drugim „topornym przebojem” jest My Little Princess. Bardziej
ckliwie wypadają tró ballady, które są dwie: Only God Knows i Without
You – ale cóż, taka konwencja.
Zasadniczy repertuar kończy
spójna z resztą przeróbka szlagieru Na, Na, Hey, Hey, Kiss Him Goodbye –
pierwotnie nagranego w 1969 przez grupę Steam, potem w latach 80. wylansowanego
przez Bananaramę, a w międzyczasie zaadaptowanego przez kibiców. Poza tym
dorzucony został bonus Be a King.
Krótko mówiąc, heavy metal
stadionowy, ale na jakiś mniejszy stadion, powiedzmy Lotnika Kościelec.
Kult, Made in Poland II,
2017
Dwupłytowa koncertówka
Kulcich pod tym tytułem (z czarną okładką) jest mi już znana. Przechodząc przez
Empik, zaopatrzyłem się w suplement z białą okładką. W porównaniu z „czarnym”
powtarzają się tylko dwa utwory: Patrz i Niejeden, przy czym w
innych wykonaniach, bo Niejednego śpiewa sam Kazik, nie zaś gościnnie
jego syn, choć w aranżacji również mamy do czynienia z nieco karaibskim
bujaniem.
Repertuar jest zróżnicowany.
Prawie jedną trzecią płyty stanowią utwory z obu Tatów, są też znane
przeboje (Generał Ferreira, Brooklyńska Rada Żydów, Dziewczyna
bez zęba na przedzie) i parę utworów mniej popularnych komercyjnie, ale
lubianych przez fanów. Weźmy Poznaj swój raj, który pierwotnie powstał
jako zapchajdziura, z recyklingiem zwrotek niewykorzystanych przez Kazika w 12
groszach, a publiczność koncertowa przyjęła go tak dobrze, że prawie 20 lat
po premierze wciąż pozostawał w repertuarze. Moją uwagę zwróciło też Oni
chcą ciebie – utwór oparty na nietypowym dla Kulcich, hardrockowym riffie
gitary, czyli pamiątka z czasów, kiedy w zespole grał Rafał Kwaśniewski. O ile
zaś „czarne” Made in Poland zawierało sporo piosenek z dwóch ostatnich
płyt studyjnych, to tutaj okres postbananowy reprezentuje tylko To nie jest
kraj dla starszych ludzi, zresztą udane.
Trzyosobowa sekcja dęta
wyszła Kultowi na dobre, co słychać w Brooklyńskiej Radzie Żydów, a
szczególnie w Ręce do góry, gdzie trąby wzięły na siebie melodie
zagrane pierwotnie na tanim syntezatorze. Muzycy czasem pozwalają sobie na
popisy solowe, przykładem Janusz Zdunek na trąbce w Królowej życia albo
Grudziński na syntezatorze w Rządzie oficjalnym.
Publiczność jest dość
aktywna, z entuzjazmem reaguje na zapowiedzi Kazika, które tym razem
ograniczają się zwykle do wykrzyczenia tytułu piosenki, nie ma tak rozbudowanej
konferansjerki jak na „czarnym albumie” czy Unplugged. Czasem nawet
widownia coś dośpiewuje, jak w pierwszych wersach Knajpy morderców czy w
refrenie Generała Ferreiry. Entuzjastycznie przyjęty został nie tak
znowu słynny utwór, jakim jest oparty na joydivisionowym motywie basowym 6
lat później.
Trudno powiedzieć, z ilu
występów nazbierany został ten materiał (książeczka nie zawiera danych), ale nie
brakuje mu atmosfery i dramaturgii porządnego koncertu.
Support Lesbiens, Tune Da
Radio, 2002
Dla odmiany zespół czeski,
ale śpiewający po angielsku, co podobno było tam zjawiskiem stosunkowo rzadkim.
Nazwę wzięli z nalepki na bębnie pożyczonym od kapeli hardcore-punkowej. Jedynym
stałym członkiem zespołu jest do dziś gitarzysta Hynek Toman. W okresie Tune
Da Radio, czwartego albumu, który okazał się przełomowy i dał Support
Lesbiens nagrodę Anioła dla najlepszego zespołu, towarzyszyli mu wokalista
Kryštof Michal i drugi gitarzysta, Jaromir „Yarda” Helešic.
W największym skrócie, na Tune
Da Radio zespół gra pop rock na elektronicznej podbudowie – z
syntezatorami, perkusyjnymi loopami itp. Na ogół jest to dość przystępne
melodycznie, czasem dynamiczne (utwór tytułowy), czasem nastrojowe, jak w moim
ulubionym Sweet Little Something. Kryštof Michal obdarzony jest ciepłym
barytonem, dzięki któremu w bardziej kameralnych momentach brzmi jak
młodszy brat Bryana Ferry czy inkszego Davida Sylviana, choć muzykę wykonuje
mniej ambitną. Aranżacje urozmaica funkujący bas (Let’s Dance,
Looking for Myself), z rzadka nieco ostrzejsze gitary (Wareligion),
czasem kobiecy śpiew niejakiej Alice Springs (Feel U).
Najpopularniejszym utworem był nastrojowy In Da Yard, który
jednak zaprowadził Support Lesbiens do sądu, kiedy okazało się, że jest
nadmiernie podobny do piosenki Jana Kalouska Chodím ulicí. Finałowy M.F.
Stealing to dosadna wypowiedź przeciw piractwu nagraniowemu, wyrapowana na
tle bębnów z zeppelinowego When The Levee Breaks (albo bardzo
podobnych). Płyta zawiera też bonus w postaci remiksu wcześniejszej piosenki Fisherman’s
Friend, który brzmi jak Garbage z kolesiem na wokalu.
Nie jest to nic szczególnie odkrywczego, ale słucha się bardzo lekko.
HIM, Razorblade Romance, 2000
W moich czasach licealnych
Ville Valo ze swoim zespołem stali się idolami młodzieży, zwłaszcza żeńskiej,
chociaż „prawdziwi metale” się na niego krzywili, a strusie moralności chętnie przypominali,
że skrót HIM pochodzi od His Infernal Majesty. Po tym, jak grupa zdobyła listy
przebojów przeróbką Wicked Game Chrisa Isaaka, drugi album był już
rozwinięciem powodzenia na szczeblu strategicznym. I miał różową okładkę!
Finowie bez żenady określali
swój styl jako „love metal”, co graficznie przedstawiało ich logo:
pentagram-serce. Generalnie zespół gra ciężko, ale nie za ciężko, zaś Valo
zmysłowym barytonem wyśpiewywuje teksty, których telos polega na łączeniu erosa
z tanatosem. Jest w tym coś z metalu gotyckiego, można też upatrywać w
twórczości HIM uproszczonej wersji tego, co robił Type O Negative, ino
lżejszej, bardziej przyjaznej radiu i pozbawionej „ryzykownego” poczucia
humoru. Efekt ma w sobie zarówno dawkę mroku, jak i specyficznej słodyczy.
Często np. ciężkie riffy spod walca drogowego kontrastują z chórkami (w dość
niskiej jednak tonacji), co najlepszy efekt daje w Razorblade Kiss.
Największym hitem był Join Me in Death z
prostym motywem zimnego jak cmentarna mgła fortepianu. W mediach funkcjonował
pod skróconym tytułem Join Me, pewnie po to, żeby nie odczytywać go jako
zachęty do selbstmordu. Na kolejnym singlu wyszedł też rozpędzony Right Here
in My Arms. Z utworów niesinglowych najbardziej przypadł mi do gustu Poison
Girl.
Trzy fragmenty można
zakwalifikować jako ballady. Bury Me Deep Inside Your Heart to
połączenie rzewnej melodii z ciężką riffownią. Najbardziej udała się wyciszona Gone
with the Sin, natomiast finałowa One Last Time byłaby fajna, gdyby
brać ją osobno, a w kontekście całego albumu trąci powtarzalnością.
Okładka opatrzona została informacją, że płyta zawiera bonusy: Sigillum Diaboli i The 9th Circle, ale w rzeczywistości ich nie ma, tylko 11 podstawowych utworów.
Simple Minds, Street
Fighting Years, 1989
Ta płyta znajdowała się na
mojej liście od czasu trójkowej audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty”. Podobnie jak
kilka innych pozycji z tego cyklu, była czymś, do czego musiałem dojrzeć.
Wydawała mi się mało energiczna i dość rozmemłana. Potem dopiero pojąłem, na
czym polega ta muzyka. Nie mówiąc o odróżnianiu na pierwszy rzut oka Simple
Minds od Simply Red.
Szkocki ten zespół, na
którego czele stoją od początku lat osiemdziesiątych Jim Kerr i Charlie
Burchill, wywodzi się ze środowiska nowofalowego, niektórzy zaliczali go nawet
do new romantic, ambicje artystyczne sięgały zaś do wykonawców typu Roxy Music.
W okresie Street Fighting Years muzyka Simple Minds nabrała w dodatku
komercyjnego szlifu, i to bez utraty jakości artystycznej.
Płyta zawiera głównie
podniosłe, stateczne, powoli się rozwijające pieśni zaaranżowane według
najlepszych standardów końca lat 80. Pod względem specyficznego uduchowienia i
rzewności można porównać ten materiał z twórczością U2, nawet maniera wokalna
Kerra przypomina Bono. W nagraniu wzięli udział m.in. znani sesyjniacy,
perkusista Manu Katché i basista John Giblin, a na skrzypcach Lisa Germano,
ważna postać wytwórni 4AD. Utwór tytułowy, jak i całą płytę, rozpoczyna ciepłe
brzmienie kontrabasu, nieco mylące, jeśli chodzi o aranżację – z biegiem czasu
dochodzi zaś do monumentalnego crescenda. Soul Crying Out czaruje
organami. W This Is Your Land pojawia się nieoczekiwanie Lou Reed we
własnej osobie. Bardziej dramatyczne, pokotłowane rytmicznie są Wall of Love
i najmniej ciekawy na płycie Kick It In, a większą motoryczność i
ostre gitary (chociaż niezbyt głośne) można znaleźć w Take a Step Back.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz