wtorek, 11 października 2022

Szwedzkie swetry i gwinejska Hiszpanka, czyli znowu Faradaguła

 Comiesięczne wizyty na targu staroci weszły mi ostatnio w zwyczaj. Można tam znaleźć mnóstwo kuriozów, ale pobyt na bazarze rozpoczynam zwykle od stoiska płytowego.

 

Happy Mondays, Bummed, 1988

Po Black Grape przyszła pora na wcześniejszy i słynniejszy zespół „rozrywkowego” Shauna Rydera. Nawiasem mówiąc, w te wakacje zmarł jego brat Paul Ryder, basista Poniedziałków.

Materiał jest dość monotonny. Większość utworów opiera się na dość podobnych rozbujanych rytmach i bełkotliwym wokalu Rydera. Może w Manchesterze pod koniec lat 80. to wystarczyło na parkiecie, kiedy się już było zmiękczonym chemią i nie miało się siły na mocniejsze wyskoki. Część efektu pewnie też odbiera brak możliwości oglądania wygibasów tancerza Beza. Znając jednak Black Grape, liczyłem na coś bardziej energicznego. Wiele wskazuje zresztą, że i Happy Mondays mieli później lepsze momenty. Wybija się parę utworów: otwierający Country Song z faktycznie kowbojską rytmiką, chwytliwe skandowanie w refrenie Moving In With, nieco ciekawsza aranżacja w Mad Cyril, wreszcie sitar urozmaicający Lazy Itis.

Wnętrze okładki nie zawiera składu zespołu ani tekstów piosenek, lecz zdjęcie nagiej kobiety w typie brytyjskiej gospodyni domowej, bez słowa wyjaśnienia. Fanka zespołu? Znajoma kogoś z członków? Randomowe zdjęcie wycięte z czasopisma dla panów? Wyraz twarzy modelki, nieco nieobecny, kazał mi się zastanowić, czy nie posłużyła ona jako inspiracja dla gęby namalowanej na okładce albumu, ale skądinąd wiadomo, że to jest gęba Shauna Rydera, więc jednak nie. Cóż, może trzeba wciągnąć wystarczająco dużo substancji, żeby zrozumieć zamysł artystyczny. Zespół nie ukrywał zresztą, że płyta powstała pod wpływem ecstasy – w trakcie sesji nagraniowej muzycy chodzili nieustannie naprani. 


 

Terrorvision, How to Make Friends and Influence People, 1994

Ten zespół już tu raz gościł, przy okazji późniejszego albumu. Teraz przyszła pora na drugą płytę w dyskografii Terrorvision, przełomową, jeśli chodzi o popularność. Srebrna okładka ze stylizowanym liternictwem w stylu psychodelicznych lat 60./70. może wprowadzić w błąd co do zawartości. Muzyka na tej płycie powstała zdecydowanie w latach dziewięćdziesiątych.

Właściwie można by powtórzyć to samo co w przypadku albumu wcześniej tu omawianego. Tony Wright i jego koledzy tworzą w zasadzie brytyjską odmianę grundżu, przy czym po brytyjsku autoironiczną. Początek albumu, Alice What’s The Matter, ma brudne gitary i Wrighta zdzierającego gardło niczym Kurt Cobain (czy też Coblain, jak woli profosor Roszkowski). Po nim następuje krotochwilny Oblivion z niepoważnym zaśpiewem, coś jakby miks amerykańskiego rocka koledżowego z ironią wczesnego Blur. Ogólnie mówiąc, Terrorvision gra ciężej niż przeciętna brytyjska kapela. Grunge spokojniejszy mamy w Stop the Bus, grupa stosuje też kontrasty dynamiczne, jak w Discotheque Wreck, w którym wokalista cytuje dwuwiersz „I can mash potatoes / I can do the twist” z popularnego przeboju The Hollies. Spokojniej i lekko podniośle robi się w Ten Shades of Grey, jednym z kilku utworów z wykorzystaniem smyczków. Jest odrobina rapowania (Pretend Best Friend), prawie punkowa jazda (What the Doctor Ordered), a za kulminację albumu robi Some People Say, ballada z orkiestrą smyczkową. Najbardziej przystępny i z ducha „brytyjski” jest Middleman.

Zgodnie z ówczesną modą, płyta zawiera ukrytą ścieżkę, ale nie chce mi się jej słuchać.


 

 

Hootie & The Blowfish, Fairweather Johnson, 1996

Tym razem amerykański rock alternatywny osadzony w tamtejszej tradycji. O zespole usłyszałem po raz pierwszy dzięki emitowanemu w polskiej telewizji programowi typu „the making of” na temat albumu Encomium w hołdzie dla Led Zeppelin – wykonali tam Hey Hey, What Can I Do. Na scenie lat dziewięćdziesiątych Hootie & The Blowfish byli meteorem: ich pierwszy album, Cracked Rear View, sprzedał się w oszałamiającym nakładzie. Fairweather Johnson nie zdołał już powtórzyć tego sukcesu. W pewnym sensie trudno się dziwić.

Pierwsze spostrzeżenie: wokalista (Darius Rucker) kosi pod Eddiego Veddera, co w połowie lat 90. nie było niczym dziwnym w amerykańskim rocku (tak jak u nas podrabianie Ryśka). Całość jednak trudno określać mianem grunge: prawie zupełnie nie ma tu kantów czy jakiejś większej zadziorności. Nie ma nawet ostrych gitar, co najwyżej przybrudzone. Z co łagodniejszym obliczem Pearl Jam mogą się kojarzyć utwory, w których zespół brzmi bardziej nastrojowo, a Rucker prezentuje „gawędziarską” manierę wokalną – chociażby singlowy Tucker’s Town albo podnioślejszy Honeyscrew, w którym nawet pewne zwroty melodii kojarzą się z zespołem ze Seattle. Ale kiedy minie pierwsze wrażenie z Perłowym Dżemem, to pojawia się drugie: uproszczona wersja Counting Crows z niżej śpiewającym wokalistą. W tym nurcie mieszczą się takie piosenki jak She Crawls Away albo So Strange (no i przynajmniej refreny dość chwytliwe). Pogodny brzmieniowo, żeby nie powiedzieć „wakacyjny” Sad Caper ma w sobie coś z melodyki Electric Light Orchestry, tyle że zaaranżowany jest po amerykańsku. Utwór tytułowy to muzyczny żart – parodia AOR. Mamy też na płycie ładny bas w Let It Breathe czy elementa bluegrassowe w przyozdobionym mandoliną i kobiecym głosem w tle (Nanci Griffith) Earth Stopped Cold at Dawn. W tym i paru innych pojawia się gościnnie Lili Haydn na skrzypcach, a w prawie-finałowej balladzie Tootie słychać nawet wiolonczelę.

Nie jest to płyta zmieniająca paradygmat czegokolwiek, a nawet nie spodziewam się, aby którykolwiek z zawartych na niej utworów trafił do mojego przenośnego odtwarzacza, którego używam, kiedy chcę szybciej pozmywać naczynia albo odbyć rundę po ziemniaki. Jednak utrzymana jest w konwencji, którą chytam, i może znaleźć miejsce w wieczornej części płytoteki. A kto wie, może Cracked Rear View faktycznie okaże się ciekawsze?

 

The Cardigans, Gran Turismo, 1998

Parę lat temu First Band on the Moon była jednym z moich ulubionych nabytków w ciągu roku. Teraz za piątaka udało mi się zdobyć kolejną płytę szwedzkich Swetrów.

Pod koniec dekady Nina Persson nadal śpiewała słodkim, onirycznym, niekiedy omdlewającym głosem, ale  miejsce nawiązań do muzyki lat 60. „jak z francuskiego filmu” zajęła duża dawka elektroniki. Już otwierający Paralyzed opiera się na perkusyjnym bicie o wyraźnie sztucznej proweniencji, który obudowują gitara, bas i klawisze. Podobnie zaaranżowane są Explode czy Starter. Syntetyczne rytmy wnoszą do tej muzyki dawkę chłodu, która w zestawieniu z głosem wokalistki wprowadza uczucie niewyspania, jak gdybyś obudził się z nieplanowanej drzemki i ze zdumieniem spostrzegł, że jest już 1:24 w nocy, a łóżko, o zgrozo, jeszcze nieposłane.

W dość równym materiale wyróżnia się Higher wyjątkowym rozleniwieniem, Marvel Hill zagrywką syntezatora, którą w pierwszej chwili można by wziąć za saksofon, a Do You Believe i Hanging Around – większą dynamiką niż reszta. W radiu nierzadko słyszałem spokojniejszy Erase/Rewind, gdzie leniwe wokalne słodzenie Niny Persson ciekawie spowalnia dość motoryczną aranżację. Najpopularniejszy, i zresztą mój ulubiony, jest jedyny na tej płycie utwór wprost rozpędzony – My Favourite Game, wpadający w uchy, z charakterystycznym syntezatorowym riffem. Powstał do niego kontrowersyjny teledysk Jonasa Akerlunda (tego od damskiej popijawy w Whiskey in the Jar Metallicy i pornosa w Pussy Rammsteina), który należałoby pokazywać kursantom na prawo jazdy jako przykład, jak nie powinno się prowadzić samochodu. 


 

Garbage, Garbage, 1995

To również pozycja z kategorii „podelektronizowany pop rock z wokalistką”, właściwie wzorcowa dla tej stylistyki.

Charyzma Shirley Manson (jak już niedawno pisałem – „Blondie lat dziewięćdziesiątych, tylko ruda”), skillsy producenckie całego zespołu i umiejętność komponowania melodyjnych piosenek, zrobionych w zasadzie z elektroniki, ale z zadziornością pozwalającą zakwalifikować je jako rocka, przyniosły bardzo udaną płytę. Zwłaszcza początek przynosi przeboje jeden za drugim: Supervixen z kontrastami dynamicznymi między zwrotką a refrenem i doskonałym operowaniem pauzą, wpadający w ucho Queer w średnim tempie, motoryczny Only Happy When It Rains… Z dalszej części albumu wyróżnia się Stupid Girl z partią perkusji zaczerpniętą z Train in Vain Clashów. A ogólnie – repertuar bardzo na poziomie, ze sporą dawką melodii. Podobnie jak na płytach późniejszych, mniej mi się podobają piosenki zbliżone do techniawy, zawierające więcej bepeemów, w rodzaju As Heaven Is Wide. Spokojniej robi się w A Stroke of Luck, a w finale pojawia się nastrojowa Milk, model dla późniejszych ballad zespołu.

Jest to zdecydowanie najlepsza płyta z tego zestawu zakupowego. Uwielbiana przeze mnie Version 2.0 w zasadzie nie otworzyła przed muzyką Garbage żadnego nowego kierunku, bo już na pierwszej płycie konwencja była w pełni ukształtowana. 


 

Santana, Africa Speaks, 2019

Dla odmiany pora na klasyka, ale z całkiem świeżej płyty. Tym razem wirtuoz latynoskiego rocka położył nacisk na brzmienia afrykańskie. Nie jest to żadne novum w jego twórczości – już na pierwszej płycie w 1969 zawarł przecież Jingo nigeryjskiego artysty Babatunde Olatunjiego, przez całą jego karierę też się zdarzały podobne inspiracje, zresztą np. afrykańskie korzenie ma muzyka kubańska, z której od zawsze korzysta.

Na tej płycie główną współpracownicą Santany jest Buika, wokalistka hiszpańska o korzeniach równikowogwinejskich. Na perkusji zagrała żona gitarzysty, Cindy Blackman-Santana, a ze składu, który kojarzę z dawnych nagrań, uchowali się basista Benny Rietveld i perkusjonista Karl Perazzo. Producentem płyty został Rick Rubin, czyli też klasyk. Jeżeli zaś chodzi o współautorów repertuaru, to znaleźli się wśród nich m.in. John Ademola (niegdysiejszy członek zespołu Gingera Bakera), Mike Odumosu, Jay U Xperience czy Easy Kabaka Brown, czyli wykonawcy zasłużeni, a u nas praktycznie nieznani, jak i cały styl afrobeat.

Nie ma tu raczej utworów o potencjale hitowym porównywalnym do pamiętnego Smooth. Najłatwiejszy melodycznie jest Breaking Down the Door z akordeonem i solówką puzona – adaptacja utworu Abatina Trynidadczyka Drew Gonsalvesa, współautorem był Manu Chao. Na klawiszach gra w nim Salvador Santana, syn gospodarza. Z kolei Yo me lo merezco opiera się na prostym akompaniamencie gitarowym, który nie brzmiałby dziwnie u R.E.M., chociaż reszta dobrze pasuje do latynosko-afrykańskiego charakteru całości. Warto jeszcze wspomnieć o Luna hechicera, który ma tu najwięcej z klimatów albumu Supernatural.

Większość repertuaru jest jednolita: na tle gęstej faktury rytmicznej Buika zawodzi głosem, którego przynależność genderowa nie jest oczywista na pierwszy rzut ucha, a gospodarz, nie próbując zawłaszczać całej uwagi, w odpowiednim momencie wypuszcza solówkę, a przeważnie i gra w tle. W utworze Batonga nabiera to nawet charakteru duetu gitarowo-wokalnego. Występują zmiany tempa i melodii, często do głosu dochodzą organy (tym razem David K. Matthews). W dziewięciominutowym Blue Skies z Buiką w duecie śpiewa Laura Mvula – bardziej konwencjonalnie, w stylu nieco soulowym.

Najbardziej podobają mi się utwory oparte na funkowym rytmie. Los Invisibles (współautorstwa Rachida Tahy i Steve’a Hillage’a), wbrew tytułowi, zaśpiewany został całkowicie w języku joruba. Z reszty dwie piosenki są po angielsku, a reszta po hiszpańsku, przy czym gdzieniegdzie (Oye este mi canto) pojawiają się frazy afrykańskiej proweniencji. Jeszcze więcej funku, łącznie z charakterystycznym podcinaniem gitarowym, przynosi Paraisos quemados (brawo dla basisty). Tytułowy zaśpiew w Bembele może za to być drażniący przez swą powtarzalność, ale przynajmniej nie można mu odmówić, że wpada w ucho. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz