Spędziłem wczasy w rejonach byłego państwa byłego Zakonu
Krzyżackiego, dobrałem więc sobie lektury pod tym kątem: trzy habełki i jedną
powieść. Do tego doszła jeszcze jedna pozycja z rejonów bardzo od Prus
oddalonych.
15. Józef W. Dyskant, Ko Chang 1941, Warszawa 1999 (z serii Historyczne bitwy)
Krótki powrót do tematu II wojny światowej na
Dalekim Wschodzie. Do mniej znanych jej epizodów należała wojna francusko-syjamska
z 1941 r. Polskiemu czytelnikowi przybliżył ją w swoim habeku komandor
Dyskant.
Upadek Paryża w 1940 r. rozniósł się echem nie
tylko po Europie. Japończycy, dążąc do hihimonii w Azji Wschodniej, uznali to
za okazję do podporządkowania Indochin Francuskich. Wprowadzili więc – nie
całkiem bezkrwawo – wojska do Tonkinu pod pretekstem przecięcia szlaków
zaopatrzeniowych dla walczącej Republiki Chińskiej. Z okazji skorzystał Syjam
marszałka Pibulsonggrama, upominając się o kilka spornych prowincji na
pograniczu z protektoratami Laosu i Kambodży.
Połowę z ponad 200
stron książki zajmuje nakreślenie tła. Autor omówił więc warunki geograficzne,
a zwłaszcza hydrograficzne Indochin. Następnie przeszedł do ogólnej sytuacji
polityczno-wojskowej w Azji w latach poprzedzających wybuch konfliktu. Rozdział
trzeci zawiera krótki zarys historii stosunków tajsko-francuskich. Rozpoczęły
się jeszcze w XVII wieku, kiedy Syjamem rządził Grek Phaulkon, ale rozpędu
nabrały dopiero w XIX w., wraz z ingerencjami mocarstw europejskich w
sprawy chińskie. Omówione więc zostają trzy wojny opiumowe i wojna
francusko-chińska, po której Indochiny znalazły się ostatecznie w ręku
Marianny. Królestwa laotańskie oddały się wprawdzie pod zwierzchnictwo Francji
bez rozlewu krwi, ale nie spodobało się to Syjamowi, który sam uważał te ziemie
za swoje, i w 1893 r. doszło do krótkiej wojny francusko-tajskiej. Dalej autor
przedstawia XX-wieczną sytuację gospodarczą Syjamu (przemianowanego w 1939 r.
na Tajlandię) i jego wojskowość, ze szczególnym uwzględnieniem marynarki
wojennej. Tajowie zamawiali okręta zarówno w Japonii, jak i we Włoszech, a
wśród samolotów mieli nawet amerykańskie Corsairy (były to jednak dwupłatowce
Vought 93S, a nie słynne z walk na Pacyfiku F4U). Ciekawostką było występowanie
rodzimych maszyn typu Boripatra.
Dalej czytamy o początkach konfliktu i o jego
przebiegu. Siły, które Unia Indochińska mogła przeciwstawić Tajom, były
stosunkowo nieliczne. Za to na korzyść Francuzów działały warunki terenowe: atak
na Indochiny możliwy był z bardzo niewielu kierunków i mogli się przygotować. Działania
lądowe Dyskant w zasadzie pomija (z braku danych), za to sporo pisze o
powietrznych, a przede wszystkim, oczywista, o morskich.
Kulminację stanowi bitwa w pobliżu wyspy Ko
Chang. W porównaniu ze skalą pacyficznych bitew morskich pomiędzy USA a Japonią
było to starcie dość kameralne: po stronie francuskiej 5 okrętów (największy – flagowy
krążownik lekki „Lamotte Picquet”), po syjamskiej w porywach 6 (największe –
pancerniki obrony wybrzeża „Dhonburi” i „Sri Ayudhya”, przy czym nie ma stuprocentowej
pewności, czy ten drugi rzeczywiście tam był). Dowódca francuskiego zespołu, kmdr
Régis Bérenger, uderzył wyprzedzająco
na tajski zespół stojący na kotwicowisku i w około dwie godziny rozbił go w
puch. Choć było to jedyne samodzielne zwycięstwo marynarki francuskiej w czasie
II wojny światowej, nie wpłynęło pozytywnie na losy Unii Indochińskiej –
Japonia zmusiła obie strony do podpisania pokoju, na którego mocy Syjam
uzyskiwał sporne prowincje Laosu i Kawodrzy. Ostatni rozdział to zarys dalszych
wojennych losów Indochin Francuskich, które znalazły się w osobliwym położeniu
– formalnie neutralne, ale praktycznie w coraz większym uzależnieniu od
Japonii. Szkoda, że nie zostały analogicznie przedstawione dzieje Tajlandii
(np. udział w kampanii birmańskiej).
W kwestii źródłowej autor robił, co mógł, ale
widać, że stanął mu na drodze brak źródeł. Tajskich materiałów nie ma w ogóle –
bariera językowa. Z francuskimi ciut lepiej – m.in. wspomnienia Bérengera z „La revue maritime”
i wyciąg z jego teczki personalnej, udostępniony przez służbę historyczną
marynarki francuskiej. Poza tym w bibliografii jest trochę opracowań ogólnych i
nieco mniej szczegółowych (głównie artykuły), w tym wcześniejsza książka
Dyskanta o tej bitwie z 1971.
Jak to zwykle u tego autora, czyta się
sprawnie. Co prawda na Histerykach M.A. Piegzik pisał, że kmdr Dyskant dobrze
sobie radził, kiedy chodziło o sprawy wojenno-morskie, ale za to nasadził byków
w kwestiach polityki i dyplomacji. Autor Guadalcanalu miał te
byki przedstawić szczegółowo, ale odciągnęły go ważniejsze sprawy. Co
wychwyciłem ja? Widzę np. sformułowanie „Bangkok (obecnie Krung Thep)”. Otóż od
dawna stolica Tajlandii nazywa się po tajsku Krung Thep (i jest to wersja
bardzo skrócona pełnej nazwy, znacznie dłuższej niż
Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch), a przez cudzoziemców
nazywana jest Bangkokiem, co podobno wcześniej było jej kolokwialnym
przezwiskiem. Podobnie rzeka, nad którą miasto leży, określana jest jako Menam
„(właściwie Menam Chao Phraya)”, kiedy jej właściwa nazwa to Chao Phraya, a
przyjęta u nas nazwa Menam znaczy po prostu „rzeka”. Zaskoczyło mnie nieco, że najmniej
pięciu wyższych dowódców syjamskich miało jakoby na imię Luang – w tym
Pibulsonggram, o którym skądinąd wiedziałem, że Plaek mu było. Postanowiłem to
sprawdzić i okazuje się, że Luang był to tytuł szlachecki. Tam zaś, gdzie
pojawiają się nazwy chińskie, transkrypcje są w cały świat: Wade-Giles, polska
filologiczna, chyba pinyin i wynalazki rosyjskie typu „-cżou”.
Uzupełnienie tekstu głównego stanowi tabelka z
danymi technicznymi okrętów oraz tekst francusko-tajskiego układu pokojowego.
Co ciekawe, chociaż podpisali go upoważnieni pełnomocnicy stron, to
teoretycznie nic nie stało na przeszkodzie spotkaniu marszałka Pétaina z królem Anandą Mahidolem, który studiował
wówczas w Szwajcarii. W książce znalazły się trzy
wkładki z ilustracjami. Widzimy okręty wojenne obu stron, ale co do wizerunków
najwyższych dowódców, to mamy tylko Francuzów. Zresztą admirałowie Decoux i
Berenger są zdublowani, bo w pierwszej wkładce pojawiają się portrety każdego z
nich, a w drugiej – wspólne zdjęcie, z którego te portrety zostały wykadrowane.
Są jeszcze samoloty, piechota francuska oraz szkice akwenu bitwy, wykonane z
pokładu „Lamotte Picquet”. Dyskant miał zawsze bardzo porządne mapy jak na
standardy serii. Tym razem są trzy: ogólna mapa Indochin Francuskich i okolic,
działania wojenne w Kambodży i oczywiście bitwa pod Ko Chang, a wszystkie
kolorowe i rozkładane.
16. Andrzej Nadolski, Grunwald 1410, Warszawa 1993 (z serii Historyczne bitwy)
Jeśli miałbym wymienić wydarzenie historyczne, które
kojarzą w Polsce nawet osoby zupełnie olewające historię, to bez wątpienia
byłaby to bitwa pod Grunwaldem. Wydawało się więc trochę dziwne, że habełek
dotyczący tego ikonicznego starcia ukazał się dopiero po trzynastu latach
istnienia serii, jako jeden z pierwszych z kolorową okładką. Widać na niej
fragment obrazu Wojciecha Kossaka – przecie nie wzięliby Matejki, którego wizja
bitwy była mocno fantazyjna.
Zaczyna więc od załatwienia
recepcji bitwy i najważniejszej literatury przedmiotu (wymieniając sam siebie w
trzeciej osobie). Dalej następuje droga do bitwy – naprawdę zwięzły i na temat
zarys wcześniejszych wojen polsko-krzyżackich, początek wielkiej wojny
1409-1411 i przebieg działań przed Grunwaldem. Niezbyt znaną dziś postacią jest
arcybiskup Mikołaj Kurowski, a to jego misja dyplomatyczna do Malborku
skutecznie sprowokowała atak Krzyżaków na terytorium Polski. Godnym uwagi
epizodem kampanii 1410 r. była budowa mostu, po którym armia Jagiełły
przekroczyła Wisłę pod Czerwińskiem; wiele wskazuje na to, że należy tam
również szukać korzeni wojskowej służby regulacji ruchu na ziemiach polskich.
Po tym następuje klasyczna retardacja w stylu opisu tarczy Achillesa, czyli
charakterystyka wojsk walczących stron. Dopiero następnie autor przechodzi do
manewrów w rejonie Kurzętnika i Dąbrowna, a wreszcie samej bitwy grunwaldzkiej
i jej konsekwencji.
Na każdym kroku Nadolski
rozprawia się z rozmaitymi mitami na temat Grunwaldu w szczególe i wojskowości
średniowiecznej ogólnie – od rzekomego niesamowitego ciężaru zbrój rycerskich,
poprzez wspomnianą piechotę chłopską, po równie jak ona nieistniejące wilcze
doły (Krzyżacy spodziewali się przeciwnika z zupełnie innej strony, niż
faktycznie nadeszły wojska polsko-litewskie, zmienili front praktycznie w
ostatniej chwili i nie mieli czasu się okopać). Polemizuje również z hipotezami
wcześniejszych badaczów. Należy dodać, że Polacy i Litwini nie są przedstawieni
jako rycerze bez skazy i zmazy – wspomniane zostało spalenie Dąbrowna, wybicie
prawie wszystkich uczestniczących w bitwie braci zakonnych (rycerze świeccy w
służbie Krzyżaców trafili raczej do niewoli), a także likwidacja przez księcia
Witolda jeńca, który za dużo wiedział o jego wcześniejszych konszachtach z
Zakonem.
Ikonografię tworzy jedna
wkładka z wizerunkami wojsk i uzbrojenia – są to zarówno współczesne
rekonstrukcje, obrazy z epoki, jak i zdjęcia zachowanych artefaktów. Cztery
pierwsze rysunki są kolorowe – pierwszy taki przypadek, i na bardzo długo
ostatni, w dziejach serii. Pracę uzupełniają cztery rozkładane mapy, przy czym
na jednej wydawca zapomniał zrobić porządną legendę, przedrukowując zamiast
niej numerki użyte roboczo przez autora.
17. Piotr Derdej, Koronowo 1410, Warszawa 2008 (z serii Historyczne bitwy)
Dalszy ciąg wojny przedstawiony został przez autora,
który nie ma wśród fanów habełków najlepszej opinii. Piotr Derdej, autor m.in.
niesławnego Westerplatte-Oksywie-Hel 1939 o jednej z najbrzydszych
okładek w dziejach serii, nie zamierzał, na szczęście, opisywać historii konfliktu polsko-krzyżackiego od
Konrada Mazowieckiego, lecz uzupełnić białą plamę w percepcji wojny 1409-1411:
to, co się działo pomiędzy Grunwaldem a pokojem toruńskim, szczególnie kampanię
kujawsko-pomorską i drugą co do wielkości bitwę tej wojny: pod Koronowem.
Jak mu to wyszło? Nie za
bardzawo. Zacząć postanowił autor od nieudanego oblężenia Malborka i polega to
na tym, że przez dobre 40 stron międli: dlaczego, ach dlaczego Jagiełło i
Witold nie maszerowali spod Grunwaldu w równie szybkim tempie jak pod Grunwald,
co oni sobie myśleli, trzeba było jak najszybciej zdobyć Malbork. Dlaczego, ach
dlaczego, stanąwszy już pod Malborkiem, prowadzili oblężenie w sposób tak
nielusy – nieledwie słychać tu klasyczną frazę „ja bym to zrobił lepiej”.
Lamentacje swoje przerywa autor obszernymi (nawet na parę stron) wypisami z
Długosza, Kuczyńskiego, Nadolskiego, Jasienicy i innych, które czasem streszcza
własnymi słowami.
Faktem jest, że Jagiełło za
szybko uznał Krzyżaców za pobitych. Pod Grunwaldem Zakon stracił całą
wierchuszkę, a miasta i rycerstwo na wyścigi przyjmowały zwierzchnictwo króla
polskiego. Bronił się jeszcze Malbork i kilka innych zamków, ale generalnie
wyglądało na to, że wojna jest wygrana. Król rozpuścił więc wojsko do domu,
żeby mu się nie pobuntowało, najwyraźniej uznając, że Malbork nie ucieknie,
zdobędzie się go na wiosnę. Prawie wszyscy cytowani przez Derdeja autorzy nie
mogą wyjść ze zgrozy, co się z Jogajłą po Tannenbergu porobiło, Derdej podziela
to zdumienie, używa nawet kilka razy kombinacji interpunkcyjnej „?!!!”, ale sam
żadnych hipotez nie wysuwa.
Ledwo król odpuścił,
Krzyżacy pod wodzą tymczasowego p.o. wielkiego mistrza Henryka von Plauena wzięli
się szybko w garść i odzyskali prawie cały utracony teren. Wójt Nowej Marchii,
Michał von Küchmeister, prowadził z zachodu świeże siły, które mogły zagrozić
Kujawom, ale rycerstwo polskie stacjonujące w Koronowie stawiło im czoła i doprowadziło
do klęski. Autor załatwia opis bitwy w taki sposób, że cytuje Długosza,
następnie te same wydarzenia w wersji Stefana Kuczyńskiego i/lub Zdzisława
Spieralskiego oraz, o zgrozo, Henryka Sienkiewicza – czyli trzy razy to samo,
trochę innymi słowami, ale i tak wszystko sprowadza się do Długosza i jego interpretacji.
W ogóle widać sporo watowania – autor widocznie uważa, że czytelnicy nie
zapamiętają tego, co napisał parę stron wcześniej, tylko musi to ze szczegółami
powtórzyć, w cytacie z Długosza
uściślić, że król Władysław to był Jagiełło, i ogólnie stosować łopatologię.
Nie dowiadujemy się natomiast, kto właściwie dowodził stroną polską pod
Koronowem. Na pewno nie Janusz Brzozogłowy, bo ten siedział tymczasem w
obleganej Tucholi.
Autor stawia tezę, że w
bitwie mogli brać udział łucznicy tatarscy. Co prawda stawia ją pod sporym
znakiem zapytania – Tatarzy spod Grunwaldu służyli pod rozkazami Witolda i
razem z nim odeszli na Litwę – ale powtarza tyle razy, że od pewnego momentu
można odnieść wrażenie, jakby już miał pewność. Tymczasem dopiero co czytałem u
Nadolskiego – którego Derdej w trakcie pisania Koronowa znał i z którego
spisywał korzystał – że Długosz, pisząc „strzelcy”, miał na myśli
kuszników konnych, a tylko niektórzy dawniejsi tłumacze mechanicznie tłumaczyli
sagittarii na „łuczników”.
Finał pracy to ponownie
utyskiwania, że „gupi Jagiełło” nie zdobył Malborka, bo inaczej Polskolitwa by
dzisiaj sięgała aż do Chin.
Książka miała korektę, a
jednak wymienia takie miasto jak „Tibilisi”. Miała redakcję, a twierdzi, że
Kazimierz Jagiellończyk był wnukiem Jagiełły.
18. Piotr Szlanta, Tannenberg 1914, Warszawa 2005 (z serii Historyczne bitwy)
504 lata po bitwie pod Grunwaldem doszło do drugiej
wielkiej bitwy w tym samym rejonie. Niemcy wreszcie odpłacili Słowianom za
poniesioną klęskę. Tyle że – niczym w anegdocie o Kalinie Jędrusik i strażaku –
to już byli inni Słowianie. U progu I wojny światowej armia rosyjska, która
niedawno rozpoczęła gruntowne reformy, imponowała siłą liczebną. Wiele się
mówiło o „rosyjskim walcu parowym”, który zmiecie wszystko na swojej drodze.
Kiedy jednak ten walec w końcu ruszył, zaraz wjechał do rowu.
Autor Tannenbergu nie
bawi się we wstępy, w których by przedstawiał znaczenie bitwy, powód napisania
danej książki oraz przegląd dotychczasowej literatury. Od razu przechodzi do
wzrostu napięć europejskich, który doprowadził do wybuchu wojny światowej,
charakteryzuje pokrótce armię niemiecką i rosyjską, po czym rzuca się do opisu
działań w Prusach Wschodnich latem 1914 r. Pierwsze były bitwy pod Stołupianami
i Gubinem. Dowodzący tam gen. Prittwitz miał do czynienia z rosyjską 1. Armią
gen. Pawła Rennenkampfa, idącą od strony Litwy. Stawiał w miarę skuteczny opór,
ale gdy od strony Królestwa weszła do Prus 2. Armia pod dowództwem gen.
Samsonowa, wpadł w panikę, która przełożyła się na ogólny odwrót. Dowództwo niemieckie
zdymisjonowało zaraz Prittwitza i jego szefa sztabu, a na ich miejsce przybyli
„straszni bliźniacy” – Hindenburg i Ludendorff.
2. Armia pchała się na
Warmio-Mazury w sposób, który z perspektywy roku 2023 zdaje się wręcz rosyjską
tradycją: rozpoznanie, łączność, logistyka po prostu leżały. W dodatku Samsonow
był przekonany, że bitwa jest już w zasadzie wygrana, a oddziały niemieckie, z
którymi walczy, to tylko osłona panicznego odwrotu. Kiedy się zorientował, jaka
naprawdę jest sytuacja, było już za późno.
Wszystko to – a także
późniejsza jesienna bitwa nad jeziorami mazurskimi, w której Hindenburg z
Ludendorffem pobili jeszcze Rennenkampfa – opisane zostało w dość kompetentny,
„sztabowy” sposób, a cztery mapki ułatwiają orientację w terenie. Autor zdecydował
się używać polskich nazw miejscowości znajdujących się obecnie u nas (z przytoczeniem
nazwy niemieckiej za pierwszym razem), a niemieckich, gdy chodzi o te położone
w dzisiejszym obwodzie królewieckim. Nie jest jednak całkiem konsekwentny, na
czym szczególnie ucierpiała bliska mi ze względów rodzinnych wieś Budry, w
tekście występująca wyłącznie jako Buddern. W ostatnim rozdziale – a raczej
„Epilogu” – autor omawia dalsze losy najważniejszych dowódców (łącznie z
historią pochówku Samsonowa), przedstawia ogólną ocenę bitwy, jej późniejszą
recepcję, a także drugą bitwę nad jeziorami mazurskimi z lutego 1915 r.
Pod
względem korektorskim nie jest tragicznie, ale mogłoby być lepiej. Pojawiają
się literówki, których nie wychwyciłaby korekta Worda, tylko żywy korektor, np.
kiedy czytamy, że kawaleria „wyprała Niemców za rzekę”. Gdyby wyprała ich w
rzece albo po prostu ich sprała, wszystko byłoby jasne. Czasami trafiają się
niegramatyczne zdania takiego typu, jakby zmieniono jakiś wyraz na synonim, ale
zapomniano poprawić resztę zdania, żeby pasowała. Pozezdrze funkcjonuje
konsekwentnie jako „Pozedrze”, a Kruklanki raz są Kruklankami, a raz
Kruglankami, przy czym dopełniacz brzmi „Kruglanków” zamiast „Kruklanek”.
Bywają też niezgrabne powtórzenia: „Zaczęto masowo rzeźbić w drewnie jego
drewniane pomniki. (…) Ambicją władz miejskich każdego miasta w Niemczech było
posiadanie »własnego Hindenburga«”. Mackensen (książka nie może się zdecydować,
Paul czy August) nazwany został – i to dwukrotnie – „marszałkiem polowym”
zamiast polnym. Autor nie odróżnia też Turkmenistanu od Turkiestanu, a z
kozaków siemirieczeńskich (z rejonu Siedmiorzecza w dzisiejszym Kazachstanie)
robi „semiretyńskich”.
Uzupełnienie graficzne
stanowią dwie wkładki. W tej dziedzinie niczego mi nie brakuje: portrety
generałów, zdjęcia żołnierzy, parę fotografii z rejonu walk.
Cytat: „Archibald Wavell, późniejszy marszałek z okresu II
wojny światowej, (…) latem 1911 r. był świadkiem dyskusji dwóch rosyjskich
oficerów, czy wskazówka w kompasie wskazuje północ czy południe”
19. Zuzanna Morawska, Na zgliszczach Zakonu. Powieść dla
młodzieży, Olsztyn 1989
Konflikt polsko-krzyżacki w literaturze kojarzy się jednoznacznie z
Henrykiem Sienkiewiczem. Pan na Oblęgorku nie był jednak ani pierwszy, ani
jedyny. Prawie ćwierć wieku przed tym, jak historia Zbyszka z Pogaństwa
ujrzała szpalty gazet, swoich Krzyżaców napisał Józef Ignacy Kraszewski,
a już nawet nie ma co wymieniać jeszcze starszego Konrada Rottweilera. W
latach zaś przed I wojną światową popyt na tematykę krzyżacką napędzała z
jednej strony popularność Sienkiewicza, a z drugiej – pięćsetna rocznica
Grunwaldu. Powstało tego wystarczająco wiele, żeby w latach 80. olsztyńskie
wydawnictwo Zodiak wydało serię Grunwald w powieści dla młodzieży. W jej
skład weszły utwory Walerego Przyborowskiego, Jadwigi Papi, Edwarda Zoriana, a
także Na zgliszczach Zakonu.
Zuzanna Morawska urodziła się pod Ciechanowem,
siedziała w więzieniu w Płocku, a zmarła w Mławie, gdzie jej imię dotąd nosi szkoła
podstawowa. Związana więc była raczej z północnym Mazowszem niż z zaborem
pruskim. Zajmowała się działalnością oświatową, jak i literacką. Notka z tyłu
okładki informuje, że „wśród trzydziestu utworów dla młodzieży dominuje
tematyka napoleońska i krzyżacka”. Według tej samej notki Na zgliszczach
Zakonu miało powstać w roku 1902, ale słowo wstępne w środku oraz
informacje znalezione w internetach wskazują raczej na 1911, a więc już po
rocznicy bitwy. W każdym razie wydanie Zodiaku opiera się na edycji Gebethnera
i Wolffa z 1911 r.
Akcja rozpoczyna się w czerwcu 1410 r. i prostą
drogą zmierza do Grunwaldu, ale na nim się bynajmniej nie kończy. Wielka bitwa
przypada w około 40% tekstu, a potem mamy jeszcze oblężenie Malborka, pokój
toruński i unię w Horodle. Zdarzenia oglądamy zarówno z perspektywy postaci historycznych
(Jagiełło, Witold, Jungingen, Plauen), jak bohaterów wykreowanych przez autorkę.
Pojawia się więc młodociany Karol, książę Fryzji, który przybywa na dwór
wielkiego mistrza w Malborku licząc na zdobycie sławy w bojach z poganami. Poznajemy
też Jakuba i Salę, nastoletnie rodzeństwo, które doznało od Krzyżaków wielu
krzywd, a teraz ze swoją opiekunką, Żmudzinką Sienichą, wykonuje w Malborku ważne
zadanie. Gdzieś za połową pojawia się wątek Uagi, litewskiej branki, i jej
powrotu do rodzinnego domu. Trzeba jednak przyznać, że wątki tych ostatnich są
mało dopracowane, wręcz zaledwie zarysowane, i nikną trochę w ogólnym obrazie
historycznym.
Jest to cokolwiek ramotka, w zasadzie
fabularyzowany wykład historyczny, do którego dla uatrakcyjnienia dorzucono
wątki młodocianych bohaterów. Trąci myszką zarówno pod względem językowym (w
czasie lektury zwraca uwagę częste używanie słowa „snadź”), jak i realiów. Polacy
oczywiście są jeden w drugiego szlachetni i prawie wszystko im się udaje bez większego
trudu (nieudane oblężenie Malborka to wina krzyżackich machinacji); tu nie ma
nawet żadnych zwrotów akcji, które można by komuś zaspoilerować. Wśród
Krzyżaków spotykujemy pełnego pychy Jungingena, bezwzględnego Plauena oraz
gromadę przygłupich knechtów. Nieco bardziej pogłębione są portrety Jagiełły i
Witolda. Ten pierwszy wychodzi na rozsądnego władcę, zdolnego poskromić wrodzoną
porywczość, natomiast wielki książę to wprawdzie patentowany badass, ale tego
opanowania mu brakuje. Relacje braci stryjecznych są w powieści wyraźnie napięte,
ale nie wynika z tego żadna większa drama i wszystko dochodzi w Horodle do pomyślnego
rozwiązania.
Morawska opierała się na stanie wiedzy
historycznej z początku XX wieku, chociaż dołożyła starań – np. przytacza
autentyczną rotę przysięgi Zakonu. Dopuszcza się jednak anachronizmu, każąc
Jagielle pod Grunwaldem patrzeć przez nieistniejącą jeszcze lunetę. W związku z
bitwą czytamy też kilkakrotnie o księciu mazowieckim Ziemowicie (płockim), nie
pojawia się za to w ogóle znany z Sienkiewicza książę Janusz (warszawski), zamiast
którego występuje bliżej nieznany książę Kazimierz. Należy tu dodać, że
historycznie Ziemowit IV, w odróżnieniu od brata, prezentował niejednoznaczny stosunek
do wojny polsko-krzyżackiej i dopiero w ostatniej chwili wysłał do wojsk
królewskich chorągiew pod dowództwem syna, też Ziemowita. Dodajmy też, że 18
tysięcy krzyżackich zabitych i 40 tysięcy jeńców pod Grunwaldem to liczba dosyć
kosmiczna, bliższa łącznej liczebności obu stron w tej bitwie, a Koronowo z
pewnością nie leży w Nowej Marchii.
Edytorzy z Olsztyna poprawili ortografię
zgodnie ze współczesnymi standardami, trochę inaczej podzielili tekst na
akapity, ale mimo wszystko gdzieniegdzie straszą źle wyodrębnione dialogi. Treść
powieści ozdabia parę mało czytelnych ilustracji, które popełnił zapewne
Wiesław Bieńkuński, a w każdym razie to on odpowiada za „opracowanie
graficzne”.
Ta sama scena zilustrowana w wydaniu Gebethnera i w wydaniu Zodiaku |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz