środa, 28 czerwca 2023

Amerykanie, Szkoci i Nowozelandczyk, czyli płyty kwietniowe

Kolejna partia zdobyczy płytowych zawiera głównie (poza pierwszą pozycją) zdobycze z targu. Dwa razy powtarza się zespół Runrig, dwa albumy zostały wyprodukowane przez Rossa Robinsona. 


Machine Head, The Burning Red, 1999

Po Sepulturze i Panterze przyszła pora na trzeci z czołowych zespołów fali metalowej lat 90., reprezentujących stylistykę zwaną później groove metalem. Trzeci album Machine Head ukazał się w czasach, kiedy stylistyka ta osiągnęła kolejną mutację, prostszą i bardziej komercyjną. Na listach przebojów królowali wykonawcy typu Korn, Limp Bizkit, Slipknot czy Staind, nic więc dziwnego, że Robb Flynn i Adam Duce, prekursorzy podobnego grania, postanowili tu zebrać plony. Przy okazji doszło do istotnych zmian: od czasu poprzedniej płyty opuścił grupę gitarzysta Logan Mader, na jego miejsce przyszedł Ahrue Luster. Podpięciu się pod nurt numetalowy sprzyjała też zmiana producenta na Rossa Robinsona, którego można nazwać wujkiem chrzestnym tego podgatunku. Efekta były takie, że zespół zyskał wielu nowych fanów, ale stracił część starych, którzy zarzucili mu sprzedanie się.

Mamy tu rzecz dość jednorodną. Ciężkie, pancerne riffy, dość proste, ale uporczywie powtarzane (najlepszy przykład: The Blood, The Sweat, The Tears), nieco rozbujane rytmy, wokalny ryk lub groźny półszept, kontrasty dynamiczne wzmagające chorą atmosferę – klasyka gatunku. W czasach numetalu przebojem spokojnie mógł się stać From This Day z rapowaną zwrotką. Tego typu wokale słychać też w początkowym utworze pod tytułem, za przeproszeniem, Desire to Fire, albo w Nothing Left  (synonim „all right”?) czy I Defy. Z kolei takie kawałki jak Exhale the Vile kojarzą mi się z Kornem – duszna, niepokojąca atmosfera i jękliwy wokal. Spośród starszych inspiracji słychać Metallicę (choćby w postaci groźnych, patetycznych wstępów, zanim ruszy właściwa riffownia), a w momentach bardziej refleksyjnych – trudno powiedzieć, że spokojniejszych – odzywają się wpływy Alice In Chains. Przykładem jest Silver, łączący snujące się po staleyowsku zaśpiewy w zwrotce ze stosunkowo melodyjnym, numetalowym refrenem. Pełną balladę spotykamy na samym końcu, na wyspokojenie, i jest to utwór tytułowy. Trwa prawie siedem minut, chociaż dwie ostatnie to już stopniowo wygasające sprzężenie.

Poza wspomnianą balladą, najbardziej przystępnym momentem płyty jest przeróbka Message in the Bottle Policjantów, przy czym tytułowa butelka musiała być po czymś wysokooktanowym, bo w końcu Flynn zaczyna w swoim stylu ryczeć i gitary takoż. 


 

Runrig, The Big Wheel, 1991

Kolejna wizyta na targu, kolejna płyta tych Szkotów. Ukazała się ona przed albumem Mara i zdecydowanie bardziej przypomina jego niż np. Recovery. Innymi słowy, produkcja jest tu dość popowa, z dużą dozą syntezatorów. W solennym otwieraczu Headlights można się dopatrywać patentów stosowanych przez Phila Collinsa, przestrzenne brzmienie i spogłosowane gitary wiążą zaś Runrig z innymi zaangażowanymi Celtykami – U2 i Simple Minds. Basowe ostinato w Hearthammer i tytułowym An Cuibhle Mor niesie skojarzenia w stronę Bryana Ferry’ego, przy czym w tym drugim słychać inny patent charakterystyczny dla epoki – wsamplowanego rosyjskiego spikera. Na kanwie basu opiera się też Healer in Your Heart – motoryczny i melodyjny, ale miękki brzmieniowo, z rytmicznym biciem gitar akustycznych i wszechobecnymi powłóczystymi zaśpiewami.

Kto już trochę zna Runrig, tego The Big Wheel nie zaskoczy. Podniosła pieśń w majestatycznym tempie nosi tym razem tytuł Abhainn an t-Sluaigh. W postaci This Beautiful Pain mamy z kolei nastrojową balladę, podobnie I’ll Keep Coming Home, przy czym ta druga już ciut zbyt ckliwa. Always the Winner należy do tej samej, przebojowo-melancholijnej konwencji co mój ulubiony The Cutter, jednak ustępuje mu pod względem nośności. Do bardziej melodyjnych należy też Edge of the World. Na finał pojawia się oczywiście kolejna majestatyczna pieśń, ponad siedmiominutowa Flower of the West. 


 

Runrig, Transmitting Live, 1994

Przy okazji zgarnąłem i Runrig w wersji koncertowej. Nagrania pochodzą z kilku miejsc w Szkocji – w tym z Glasgowa i zamku Stirling – a także z Kolonii przy katedrze. Z The Big Wheel powtarzają się dwa utwory: Flower of the West i Edge of the World, z Recovery nie pojawia się nic, jednak styl zespołu pozostaje bez zmian i utwory dotąd mi nieznane nie odbiegają specjalnie od reszty.

Oczywiście, jak to na koncercie, mniej jest rozmaitych szczegółów aranżacyjnych, a więcej czadu. Mimo wszystko cały zestaw rozpoczynają dudy (Urlar). Najbardziej przypadł mi do gustu tandem podniosłych ballad: ­Precious Years i Every River. Donnie Munro śpiewał z tu samym fortepianem, a w drugiej z pieśni dołączyła do niego publiczność. W ogóle słuchacze są w miarę aktywni: słychać ich, ale nie przeszkadzają. Łatwo się domyślić, że publika szkocka reagowała bardziej żywiołowo niż niemiecka, zwłaszcza w ostatnich trzech utworach: zwiewnym Only the Brave, gdzie celtycka melodyka łączy się z „afrykańską” rytmiką, dynamicznym Alba i finałowej pieśni Pog Aon Oidche Earraich, gdzie gościnnie wystąpił glasgowski chór celtycki.

  

Crowded House, Recurring Dream – The Very Best of Crowded House.
Limited Edition Live Album, 1996

Ten australijski zespół z nowozelandzkim liderem (Neilem Finnem) nie odkrył Ameryki, udało mu się za to wprowadzić niejedną piosenkę na listy przebojów. Składanka Recurring Dream, wydana na pożegnanie grupy, która w 1996 postanowiła się rozwiązać, zawiera aż 19 najpopularniejszych jej utworów.

Pewne zamieszanie panuje co do składu zespołu. We wkładce zaprezentowany został jako trio Neil Finn – Nick Seymour – Mark Hart, chociaż ten ostatni grał tylko w kilku utworach. Za to nieżyjący już dziś perkusista Paul Hester występował w prawie wszystkich, ale w 1994 odszedł z grupy, więc zabrakło jego zdjęcia. W trzech piosenkach zagrał ponadto brat lidera, Tim Finn. Basista Nick Seymour, utalentowany również plastycznie, projektował zwykle okładki płyt i w przypadku tej kompilacji stało się nie inaczej – po raz kolejny z wykorzystaniem motywu czerwonego samochodu.

Mamy do czynienia z łagodnym pop rockiem, na tyle urozmaiconym, żeby płyta za szybko się nie znudziła. Refreny są na ogół atrakcyjne, nastrój pogodny i dość ciepły. W radiu do dziś można czasem natrafić na Weather with You i „piosenkę o hejnale”, czyli Don’t Dream, It’s Over. Znajoma wydaje mi się też akustyczna Pineapple Head. Zespół z pewnością lubił Beatlesów, o czym świadczy zarówno ogólne podejście do harmonii wokalnych, jak melodyka w Fall at Your Feet, Into Temptation, Four Seasons in One Day czy Not The Girl You Think You Are (jednym z trzech w tym zestawie utworów premierowych). Czasem bywa bardziej motorycznie: Locked Out, krzepkie Something So Strong z udziałem organów, urozmaicone pod względem dynamiki When You Come. W aranżacjach zjawiają się smyczki (World Where You Live, Pineapple Head), trąby (Mean to Me) albo coś jakby marimba (Instinct). Z ballad moją uwagę zwróciła Private Universe o niepokojącym nastroju i bulgoczącym brzmieniu perkusyjnym.

Moje wydanie zawiera drugą płytę z nagraniami koncertowymi. Niestety, wkładka nie zawiera szczegółów na temat ich pochodzenia, ale z konferansjerki Finna wynika, że pierwszy utwór pochodzi z australijskiego Newcastle, a ostatni – z Belgii. Słychać tu Crowded House w nieco surowszym brzmieniu, vide hałaśliwa gitara w Love You ‘til the Day I Die. Należy dodać, że jest to w większości inny repertuar niż na płycie składankowej – powtarzają się tylko cztery utwory. Trochę se czasem jamują, robią przerwy na jakieś gadki… Hole in the River podchodzi pod dziewięć minut, z breakami instrumentalnymi i finałowym cytatem z tradycyjnej pieśni irlandzkiej.


 

Jeff Buckley, Sketches for My Sweetheart The Drunk, 1998

19 maja 1997 roku Jeff Buckley utonął w rzece Missisipi – dosłownie w dniu, kiedy leciała już do niego reszta zespołu, żeby rozpocząć próby przed nagraniem drugiej płyty, My Sweetheart The Drunk. Artysta pozostawił jednak sporo nagrań roboczych – część realizował Tom Verlaine, zmarły niedawno były lider grupy Television. Matka Buckleya uzgodniła z wytwórnią płytową, że zostaną one opublikowane w takiej formie, do jakiej Jeff je doprowadził, bez żadnych dogrywek. Dwupłytowy album, który ostatecznie się ukazał, ma więc brzmienie surowsze niż dopracowana Grace – jest to w końcu brudnopis, oszlifowany tylko nieco na etapie miksu.  

Od samego otwieracza The Sky Is a Landfill Buckley porusza się w swoim dotychczasowym stylu, łącząc liryczny śpiew z brudną gitarą. Przesadą wydaje mi się nazywanie tej piosenki „Schodami do nieba lat dziewięćdziesiątych”, bo jednak melodię ma nie najłatwiejszą, a dynamika nie wzrasta jednolicie, tylko wznosi się i opada. Bardziej podoba mi się Nightmares by the Sea o „post-zeppelinowej” nerwowości, a też stopniowo nabierająca dynamiki. Musiała się zresztą spodobać wielu słuchaczom, bo przeglądając niedawno rocznik „Tylko Rocka” z 2000, aż dwukrotnie natknąłem się na wzmiankę o graniu jej przez innych wykonawców. Późnemu Zeppelinowi lub solowemu Plantowi zawdzięcza też co nieco orientalizująco-oniryczne New Year’s Prayer. Oba utwory powtarzają się zresztą na drugiej płycie, w innych miksach. Podobne klimata reprezentują Vancouver i zwłaszcza hałaśliwy Have You Heard.

Bliski falsetu głos Buckleya ma niesamowicie dużo sensu w soulowym Everybody Here Wants You. Najbardziej natomiast konwencjonalnie wypada przeróbka Yard of Blonde Girls o przyswajalnych harmoniach – klasyczne dla rocka alternatywnego ustawienie „wrażliwy wysoki głos + ciężkie i zgrzytliwe gitary”. Jest to przeróbka utworu Audrey Clark i Lori Kramer, ale drugą zwrotkę dopisała dziewczyna Buckleya, Inger Lorre. Wokalista śpiewał ją nieświadom, że to o nim. Dość przystępne jest Witches’ Rave, gdzie pojawia się wprost beachboysowski zaśpiew. Natomiast kończąca płytę lamentacja You & I trochę się dłuży.

Większość drugiej płyty wypełniają utwory jeszcze bardziej brudnopisowe, zarejestrowane w domu, na czterościeżkowym magnetofonie – Buckley solo, z przesterowaną gitarą elektryczną, z różnymi pogłosami, zakłóceniami i gadkami studyjnymi. Murder Suicide Meteor Slave już od początku jest dość dysonansowy, a potem rozpływa się w elektrycznym brzdąkaniu. Podobny charakter mają Gunshot Glitter, Demon John, nieco perwersyjny Your Flesh Is So Nice czy wersja Back in N.Y.C., jednego z moich ulubionych fragmentów Baranka na Broadwayu Genezy. Artysta chwycił jednak i za gitarę akustyczną. W Jewel Box zbliża się do konwencji bardów folkowych. Cały zestaw wieńczy pochodzące z 1992 radiowe wykonanie Satisfied Mind, piosenki jeszcze z lat 50. – nagranie to odtworzono również na pogrzebie Buckleya. 


 

At The Drive-In, Relationship of Command, 2000

Gitarzysta Omar Rodriguez-Lopez i wokalista Cedric Zavala dziś znani są głównie z turboartrockowej grupy The Mars Volta. Niespecjalnie ją dotąd uwielbiałem, bo to jak Yes na amfetaminie: tyle się w tej muzyce dzieje, że nie nadążam. Postanowiłem jednak sprawdzić ich wcześniejszy zespół na najlepszej i zarazem ostatniej płycie. At The Drive-In reprezentuje prostsze i bardziej zwarte formy – w których i tak się dużo dzieje, ale nie na tak rozbuchaną skalę.

Recenzent „Tylko/Teraz Rocka” jako główną inspirację tego wielokulturowego zespołu słyszał Fugazi, ale jest to drogowskaz nieco mylący. Zamiast prostego, konkretnego bębnienia na gitarach w stylu hardcore panowie Zavala, Rodriguez-Lopez, Hinojos, Hajjar i Ward sporo kombinują. Nawet najbardziej punkowy Mannequin Republic jest jednak punkiem z udziwnieniami. Pomimo Rossa Robinsona za konsoletą, muzyka nie wpisuje się też w modny wówczas nu-metal, a nawet wykazuje jakieś pokrewieństwo ze „zwykłym” rockiem alternatywnym.

Płyta pełna jest gwałtownych zwrotów, rytmy się łamią, kontrasty dynamiczne wyskakują jak filip z konopi. Melodyjne zagrywki współistnieją z silnym wygrzewem, wokalista czasem śpiewa normalnie, a czasem krzyczy. Tytuły za to brzmią jak wzięte z jakiegoś sajęs fikszyn: Sleepwalk Capsules, Cosmonaut, Non-Zero Possibility, Rolodex Propaganda... Styl zespołu w pigułce przedstawia One-Armed Scissor, który po trzech minutach przyprawiającej o zawrót głowy jazdy kończy się floydowatą kodą. Mniej szalony jest Invalid Litter Dept., chociaż też trudno go nazywać balladą. Wprawdzie ma najbardziej tu atrakcyjny refren, ale melorecytacja we zwrotce najwyraźniej nie mówi o niczym wesołym, a pod koniec pan wokalista już się konkretnie drzy (wprawdzie schowany w tle). Ciut uspokojenia przynosi początek Quarantined. Z kolei Enfilade wydaje mi się z początku męczące, z wokalistą śpiewającym „przez telefon” i partią perkusji brzmiącą jak sztuczna (co prawda parę sekund akordeonu trochę poprawia efekt).

Dziwne to wszystko, ale łatwiej za tym nadążyć niż za The Mars Volta.

  

The Offspring, Let The Bad Times Roll, 2021

W moich czasach licealnych The Offspring byli u szczytu popularności, wprowadzając na listy przebojów pełną specyficznego humoru odmianę kalifornijskiego punk rocka. Po 2006 gwiazda zespołu nieco przygasła i nie pojawia się już tak często w mediach, ale co jakiś czas wydaje coś nowego. W tym czasie The Offspring tworzyli właściwie tylko Dexter, Noodles i perkusista Pete Parada (który wkrótce później wyleciał za odmowę szczepienia na covid) – na temat basisty brak danych.

Największym atutem Let The Bad Times Roll jest utwór tytułowy: obłędnie melodyjny, przeplatający prostolinijną punkową jazdę a to brzmieniami akustycznymi z nieco latynoską rytmiką, a to niemal dansowym łupaniem, do tego tekst nasycony szlagwortami, a w tle pojawiają się nawet organy. Nawiasem mówiąc, na perkusji zagrał tu, w drodze wyjątku, znany muzyk sesyjny Josh Freese. Do piosenki powstał teledysk o czwórce młodych ludzi, którym odbija od siedzenia w domu na lockdownie.

Niestety, reszta albumu, zresztą krótkiego, nie stoi na równie wysokim poziomie. Można wprawdzie przyznać, że pop-punkowe czady zachowały typowy styl Offspringa: przyswajalne melodie, charakterystyczne zaśpiewy, politycznie zaangażowane teksty. Całkiem niezły jest otwieracz This Is Not Utopia, ale dopiero od refrenu. Silny refren pojawia się też w Coming For You (opartym na skocznym, „glamrockowym” beacie), chociaż to poniekąd uproszczona i przyspieszona wersja Gotta Get Away. Przynudza natomiast bardziej refleksyjne (lecz nie mniej hałaśliwe) oblicze zespołu w Behind Your Walls. Wybija się jeszcze swingujący We Never Have Sex Anymore z sekcją dętą (i solówką na trąbce), ale to już zdecydowanie nie punk, przypomina pastiszowe elementy u Green Day. Do hardcore’owych korzeni sięga zespół w Hassan Chop.

Płyta trwa nieco ponad pół godziny, a mimo to zawiera ewidentne wypełniacze. Na pomysł punkowej adaptacji W grocie króla gór Griega wpadł już Defekt Muzgó 30 lat przed Offspringiem. Jest jeszcze stary utwór grupy, Gone Away, przerobiony na patetyczną balladę z orkiestrą rodem ze współczesnych list przebojów – ale co to za parodia, która niczym się nie różni od obiektu parodiowanego?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz