Kolejna partia zdobyczy płytowych zawiera głównie (poza pierwszą pozycją) zdobycze z targu. Dwa razy powtarza się zespół Runrig, dwa albumy zostały wyprodukowane przez Rossa Robinsona.
Machine Head, The Burning Red, 1999
Po Sepulturze i Panterze
przyszła pora na trzeci z czołowych zespołów fali metalowej lat 90.,
reprezentujących stylistykę zwaną później groove metalem. Trzeci album Machine
Head ukazał się w czasach, kiedy stylistyka ta osiągnęła kolejną mutację,
prostszą i bardziej komercyjną. Na listach przebojów królowali wykonawcy typu
Korn, Limp Bizkit, Slipknot czy Staind, nic więc dziwnego, że Robb Flynn i Adam
Duce, prekursorzy podobnego grania, postanowili tu zebrać plony. Przy okazji
doszło do istotnych zmian: od czasu poprzedniej płyty opuścił grupę gitarzysta
Logan Mader, na jego miejsce przyszedł Ahrue Luster. Podpięciu się pod nurt
numetalowy sprzyjała też zmiana producenta na Rossa Robinsona, którego można
nazwać wujkiem chrzestnym tego podgatunku. Efekta były takie, że zespół zyskał
wielu nowych fanów, ale stracił część starych, którzy zarzucili mu sprzedanie
się.
Mamy tu rzecz dość
jednorodną. Ciężkie, pancerne riffy, dość proste, ale uporczywie powtarzane
(najlepszy przykład: The Blood, The Sweat, The Tears), nieco rozbujane
rytmy, wokalny ryk lub groźny półszept, kontrasty dynamiczne wzmagające chorą
atmosferę – klasyka gatunku. W czasach numetalu przebojem spokojnie mógł się
stać From This Day z rapowaną zwrotką. Tego typu wokale słychać też w
początkowym utworze pod tytułem, za przeproszeniem, Desire to Fire, albo
w Nothing Left (synonim „all
right”?) czy I Defy. Z kolei takie kawałki jak Exhale the Vile kojarzą
mi się z Kornem – duszna, niepokojąca atmosfera i jękliwy wokal. Spośród starszych
inspiracji słychać Metallicę (choćby w postaci groźnych, patetycznych wstępów,
zanim ruszy właściwa riffownia), a w momentach bardziej refleksyjnych – trudno
powiedzieć, że spokojniejszych – odzywają się wpływy Alice In Chains.
Przykładem jest Silver, łączący snujące się po staleyowsku zaśpiewy w
zwrotce ze stosunkowo melodyjnym, numetalowym refrenem. Pełną balladę spotykamy
na samym końcu, na wyspokojenie, i jest to utwór tytułowy. Trwa prawie siedem
minut, chociaż dwie ostatnie to już stopniowo wygasające sprzężenie.
Poza wspomnianą balladą, najbardziej przystępnym momentem płyty jest przeróbka Message in the Bottle Policjantów, przy czym tytułowa butelka musiała być po czymś wysokooktanowym, bo w końcu Flynn zaczyna w swoim stylu ryczeć i gitary takoż.
Runrig, The Big Wheel,
1991
Kolejna wizyta na targu,
kolejna płyta tych Szkotów. Ukazała się ona przed albumem Mara i
zdecydowanie bardziej przypomina jego niż np. Recovery. Innymi słowy,
produkcja jest tu dość popowa, z dużą dozą syntezatorów. W solennym otwieraczu Headlights
można się dopatrywać patentów stosowanych przez Phila Collinsa, przestrzenne
brzmienie i spogłosowane gitary wiążą zaś Runrig z innymi zaangażowanymi
Celtykami – U2 i Simple Minds. Basowe ostinato w Hearthammer i tytułowym
An Cuibhle Mor niesie skojarzenia w stronę Bryana Ferry’ego, przy czym w
tym drugim słychać inny patent charakterystyczny dla epoki – wsamplowanego
rosyjskiego spikera. Na kanwie basu opiera się też Healer in Your Heart
– motoryczny i melodyjny, ale miękki brzmieniowo, z rytmicznym biciem gitar
akustycznych i wszechobecnymi powłóczystymi zaśpiewami.
Kto już trochę zna Runrig, tego The Big Wheel nie zaskoczy. Podniosła pieśń w majestatycznym tempie nosi tym razem tytuł Abhainn an t-Sluaigh. W postaci This Beautiful Pain mamy z kolei nastrojową balladę, podobnie I’ll Keep Coming Home, przy czym ta druga już ciut zbyt ckliwa. Always the Winner należy do tej samej, przebojowo-melancholijnej konwencji co mój ulubiony The Cutter, jednak ustępuje mu pod względem nośności. Do bardziej melodyjnych należy też Edge of the World. Na finał pojawia się oczywiście kolejna majestatyczna pieśń, ponad siedmiominutowa Flower of the West.
Runrig, Transmitting Live,
1994
Przy okazji zgarnąłem i
Runrig w wersji koncertowej. Nagrania pochodzą z kilku miejsc w Szkocji – w tym
z Glasgowa i zamku Stirling – a także z Kolonii przy katedrze. Z The Big
Wheel powtarzają się dwa utwory: Flower of the West i Edge of the
World, z Recovery nie pojawia się nic, jednak styl zespołu pozostaje
bez zmian i utwory dotąd mi nieznane nie odbiegają specjalnie od reszty.
Oczywiście, jak to na
koncercie, mniej jest rozmaitych szczegółów aranżacyjnych, a więcej czadu. Mimo
wszystko cały zestaw rozpoczynają dudy (Urlar). Najbardziej przypadł mi
do gustu tandem podniosłych ballad: Precious Years i Every River.
Donnie Munro śpiewał z tu samym fortepianem, a w drugiej z pieśni dołączyła do
niego publiczność. W ogóle słuchacze są w miarę aktywni: słychać ich, ale nie
przeszkadzają. Łatwo się domyślić, że publika szkocka reagowała bardziej
żywiołowo niż niemiecka, zwłaszcza w ostatnich trzech utworach: zwiewnym Only
the Brave, gdzie celtycka melodyka łączy się z „afrykańską” rytmiką,
dynamicznym Alba i finałowej pieśni Pog Aon Oidche Earraich,
gdzie gościnnie wystąpił glasgowski chór celtycki.
Crowded House, Recurring Dream – The Very Best of Crowded House.
Limited
Edition Live Album, 1996
Ten australijski zespół z
nowozelandzkim liderem (Neilem Finnem) nie odkrył Ameryki, udało mu się za to
wprowadzić niejedną piosenkę na listy przebojów. Składanka Recurring Dream,
wydana na pożegnanie grupy, która w 1996 postanowiła się rozwiązać,
zawiera aż 19 najpopularniejszych jej utworów.
Pewne zamieszanie panuje co
do składu zespołu. We wkładce zaprezentowany został jako trio Neil Finn – Nick
Seymour – Mark Hart, chociaż ten ostatni grał tylko w kilku utworach. Za to
nieżyjący już dziś perkusista Paul Hester występował w prawie wszystkich, ale w
1994 odszedł z grupy, więc zabrakło jego zdjęcia. W trzech piosenkach zagrał ponadto
brat lidera, Tim Finn. Basista Nick Seymour, utalentowany również plastycznie,
projektował zwykle okładki płyt i w przypadku tej kompilacji stało się nie
inaczej – po raz kolejny z wykorzystaniem motywu czerwonego samochodu.
Mamy do czynienia z łagodnym
pop rockiem, na tyle urozmaiconym, żeby płyta za szybko się nie znudziła.
Refreny są na ogół atrakcyjne, nastrój pogodny i dość ciepły. W radiu do dziś
można czasem natrafić na Weather with You i „piosenkę o hejnale”, czyli Don’t
Dream, It’s Over. Znajoma wydaje mi się też akustyczna Pineapple Head.
Zespół z pewnością lubił Beatlesów, o czym świadczy zarówno ogólne podejście do
harmonii wokalnych, jak melodyka w Fall at Your Feet, Into Temptation,
Four Seasons in One Day czy Not The Girl You Think You Are (jednym
z trzech w tym zestawie utworów premierowych). Czasem bywa bardziej
motorycznie: Locked Out, krzepkie Something So Strong z udziałem
organów, urozmaicone pod względem dynamiki When You Come. W aranżacjach
zjawiają się smyczki (World Where You Live, Pineapple Head),
trąby (Mean to Me) albo coś jakby marimba (Instinct). Z ballad
moją uwagę zwróciła Private Universe o niepokojącym nastroju i
bulgoczącym brzmieniu perkusyjnym.
Moje wydanie zawiera drugą
płytę z nagraniami koncertowymi. Niestety, wkładka nie zawiera szczegółów na
temat ich pochodzenia, ale z konferansjerki Finna wynika, że pierwszy utwór
pochodzi z australijskiego Newcastle, a ostatni – z Belgii. Słychać tu Crowded
House w nieco surowszym brzmieniu, vide hałaśliwa gitara w Love You ‘til the
Day I Die. Należy dodać, że jest to w większości inny repertuar niż na
płycie składankowej – powtarzają się tylko cztery utwory. Trochę se czasem
jamują, robią przerwy na jakieś gadki… Hole in the River podchodzi pod
dziewięć minut, z breakami instrumentalnymi i finałowym cytatem z tradycyjnej
pieśni irlandzkiej.
Jeff Buckley, Sketches for My Sweetheart The Drunk, 1998
19 maja 1997 roku Jeff
Buckley utonął w rzece Missisipi – dosłownie w dniu, kiedy leciała już do niego
reszta zespołu, żeby rozpocząć próby przed nagraniem drugiej płyty, My
Sweetheart The Drunk. Artysta pozostawił jednak sporo nagrań roboczych –
część realizował Tom Verlaine, zmarły niedawno były lider grupy Television. Matka
Buckleya uzgodniła z wytwórnią płytową, że zostaną one opublikowane w
takiej formie, do jakiej Jeff je doprowadził, bez żadnych dogrywek. Dwupłytowy
album, który ostatecznie się ukazał, ma więc brzmienie surowsze niż dopracowana
Grace – jest to w końcu
brudnopis, oszlifowany tylko nieco na etapie miksu.
Od samego otwieracza The
Sky Is a Landfill Buckley porusza się w swoim dotychczasowym stylu, łącząc
liryczny śpiew z brudną gitarą. Przesadą wydaje mi się nazywanie tej piosenki „Schodami
do nieba lat dziewięćdziesiątych”, bo jednak melodię ma nie najłatwiejszą,
a dynamika nie wzrasta jednolicie, tylko wznosi się i opada. Bardziej podoba mi
się Nightmares by the Sea o „post-zeppelinowej” nerwowości, a też
stopniowo nabierająca dynamiki. Musiała się zresztą spodobać wielu słuchaczom,
bo przeglądając niedawno rocznik „Tylko Rocka” z 2000, aż dwukrotnie natknąłem
się na wzmiankę o graniu jej przez innych wykonawców. Późnemu Zeppelinowi lub solowemu
Plantowi zawdzięcza też co nieco orientalizująco-oniryczne New Year’s
Prayer. Oba utwory powtarzają się zresztą na drugiej płycie, w innych
miksach. Podobne klimata reprezentują Vancouver i zwłaszcza hałaśliwy Have
You Heard.
Bliski falsetu głos Buckleya
ma niesamowicie dużo sensu w soulowym Everybody Here Wants You.
Najbardziej natomiast konwencjonalnie wypada przeróbka Yard of Blonde Girls o
przyswajalnych harmoniach – klasyczne dla rocka alternatywnego ustawienie
„wrażliwy wysoki głos + ciężkie i zgrzytliwe gitary”. Jest to przeróbka utworu
Audrey Clark i Lori Kramer, ale drugą zwrotkę dopisała dziewczyna Buckleya,
Inger Lorre. Wokalista śpiewał ją nieświadom, że to o nim. Dość przystępne jest
Witches’ Rave, gdzie pojawia się wprost beachboysowski zaśpiew.
Natomiast kończąca płytę lamentacja You & I trochę się dłuży.
Większość drugiej płyty wypełniają utwory jeszcze bardziej brudnopisowe, zarejestrowane w domu, na czterościeżkowym magnetofonie – Buckley solo, z przesterowaną gitarą elektryczną, z różnymi pogłosami, zakłóceniami i gadkami studyjnymi. Murder Suicide Meteor Slave już od początku jest dość dysonansowy, a potem rozpływa się w elektrycznym brzdąkaniu. Podobny charakter mają Gunshot Glitter, Demon John, nieco perwersyjny Your Flesh Is So Nice czy wersja Back in N.Y.C., jednego z moich ulubionych fragmentów Baranka na Broadwayu Genezy. Artysta chwycił jednak i za gitarę akustyczną. W Jewel Box zbliża się do konwencji bardów folkowych. Cały zestaw wieńczy pochodzące z 1992 radiowe wykonanie Satisfied Mind, piosenki jeszcze z lat 50. – nagranie to odtworzono również na pogrzebie Buckleya.
At The Drive-In, Relationship of Command, 2000
Gitarzysta Omar
Rodriguez-Lopez i wokalista Cedric Zavala dziś znani są głównie z turboartrockowej
grupy The Mars Volta. Niespecjalnie ją dotąd uwielbiałem, bo to jak Yes na
amfetaminie: tyle się w tej muzyce dzieje, że nie nadążam. Postanowiłem jednak
sprawdzić ich wcześniejszy zespół na najlepszej i zarazem ostatniej płycie. At
The Drive-In reprezentuje prostsze i bardziej zwarte formy – w których i tak
się dużo dzieje, ale nie na tak rozbuchaną skalę.
Recenzent „Tylko/Teraz
Rocka” jako główną inspirację tego wielokulturowego zespołu słyszał Fugazi, ale
jest to drogowskaz nieco mylący. Zamiast prostego, konkretnego bębnienia na
gitarach w stylu hardcore panowie Zavala, Rodriguez-Lopez, Hinojos, Hajjar i
Ward sporo kombinują. Nawet najbardziej punkowy Mannequin Republic jest
jednak punkiem z udziwnieniami. Pomimo Rossa Robinsona za konsoletą,
muzyka nie wpisuje się też w modny wówczas nu-metal, a nawet wykazuje jakieś
pokrewieństwo ze „zwykłym” rockiem alternatywnym.
Płyta pełna jest gwałtownych zwrotów, rytmy się łamią, kontrasty dynamiczne wyskakują jak filip z konopi. Melodyjne zagrywki współistnieją z silnym wygrzewem, wokalista czasem śpiewa normalnie, a czasem krzyczy. Tytuły za to brzmią jak wzięte z jakiegoś sajęs fikszyn: Sleepwalk Capsules, Cosmonaut, Non-Zero Possibility, Rolodex Propaganda... Styl zespołu w pigułce przedstawia One-Armed Scissor, który po trzech minutach przyprawiającej o zawrót głowy jazdy kończy się floydowatą kodą. Mniej szalony jest Invalid Litter Dept., chociaż też trudno go nazywać balladą. Wprawdzie ma najbardziej tu atrakcyjny refren, ale melorecytacja we zwrotce najwyraźniej nie mówi o niczym wesołym, a pod koniec pan wokalista już się konkretnie drzy (wprawdzie schowany w tle). Ciut uspokojenia przynosi początek Quarantined. Z kolei Enfilade wydaje mi się z początku męczące, z wokalistą śpiewającym „przez telefon” i partią perkusji brzmiącą jak sztuczna (co prawda parę sekund akordeonu trochę poprawia efekt).
Dziwne to wszystko, ale
łatwiej za tym nadążyć niż za The Mars Volta.
The Offspring, Let The Bad Times Roll, 2021
W moich czasach licealnych
The Offspring byli u szczytu popularności, wprowadzając na listy przebojów pełną
specyficznego humoru odmianę kalifornijskiego punk rocka. Po 2006 gwiazda
zespołu nieco przygasła i nie pojawia się już tak często w mediach, ale co
jakiś czas wydaje coś nowego. W tym czasie The Offspring tworzyli właściwie
tylko Dexter, Noodles i perkusista Pete Parada (który wkrótce później wyleciał za odmowę szczepienia na covid) – na temat basisty brak danych.
Największym atutem Let
The Bad Times Roll jest utwór tytułowy: obłędnie melodyjny, przeplatający
prostolinijną punkową jazdę a to brzmieniami akustycznymi z nieco latynoską
rytmiką, a to niemal dansowym łupaniem, do tego tekst nasycony szlagwortami, a
w tle pojawiają się nawet organy. Nawiasem mówiąc, na perkusji zagrał tu, w
drodze wyjątku, znany muzyk sesyjny Josh Freese. Do piosenki powstał teledysk o
czwórce młodych ludzi, którym odbija od siedzenia w domu na lockdownie.
Niestety, reszta albumu,
zresztą krótkiego, nie stoi na równie wysokim poziomie. Można wprawdzie
przyznać, że pop-punkowe czady zachowały typowy styl Offspringa: przyswajalne
melodie, charakterystyczne zaśpiewy, politycznie zaangażowane teksty. Całkiem
niezły jest otwieracz This Is Not Utopia, ale dopiero od refrenu. Silny
refren pojawia się też w Coming For You (opartym na skocznym,
„glamrockowym” beacie), chociaż to poniekąd uproszczona i przyspieszona wersja
Gotta Get Away. Przynudza natomiast bardziej refleksyjne (lecz nie mniej
hałaśliwe) oblicze zespołu w Behind Your Walls. Wybija się jeszcze
swingujący We Never Have Sex Anymore z sekcją dętą (i solówką na
trąbce), ale to już zdecydowanie nie punk, przypomina pastiszowe elementy u
Green Day. Do hardcore’owych korzeni sięga zespół w Hassan Chop.
Płyta trwa nieco ponad pół
godziny, a mimo to zawiera ewidentne wypełniacze. Na pomysł punkowej adaptacji W
grocie króla gór Griega wpadł już Defekt Muzgó 30 lat przed
Offspringiem. Jest jeszcze stary utwór grupy, Gone Away, przerobiony na
patetyczną balladę z orkiestrą rodem ze współczesnych list przebojów –
ale co to za parodia, która niczym się nie różni od obiektu parodiowanego?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz