Zgodnie z nową świecką tradycją, po wakacyjnych
wojażach zaopatrzyłem się w płyty zespołów pochodzących z odwiedzonych rejonów Polski.
Ziyo, Tetris, 1993
Po Mazurach byłem jeszcze w Tarnowie. Z tamtejszych zespołów kojarzę tylko Ziyo, nazywany – sporo na wyrost – „polskim U2” (złośliwi mówili, że chyba ze względu na fryzurę Jerzego Durała). Tetris był jego trzecią płytą. Oryginalne wydanie łapie się do absolutnego topu najgorszych okładek w dziejach polskiego rocka. Na łamach „Teraz Rocka” Durał wspominał, jak dał grafikowi szczegółowe wytyczne, co ma być na okładce, a ten zrobił wszystko po swojemu. W późniejszym wydaniu artysta sam zaprojektował okładkę i efekta były niewiele lepsze. Obecna reedycja (z 2018) ma za to projekt całkiem nijaki.
Na szczęście lepiej jest pod względem muzycznym: połączenie rocka nowofalowego z elektronicznymi brzmieniami. Otwierający Nr 4 to np. dawka syntetyki inspirowana jakby Kraftwerkiem, a może Kombi naśladującym Kraftwerk. Instrumentalny utwór tytułowy też może się kojarzyć z Kombi, zwłaszcza ze względu na zestawienie syntezatorów z klangowanym basem. Faktycznie momentami słychać wpływy U2 (maniera wokalna Durała, przestrzenne, spogłosowane brzmienie), ale zamiast tekstów zaangażowanych społecznie mamy dość banalne wyznania miłosne (Isabelle). Z drugiej strony takie utwory jak Niech płonie Rzym czy pokotłowany rytmicznie Ethos kojarzą się z przeżywającymi w tamtych latach szczyt popularności Wilkami. Finałem płyty jest leniwa, mglista Dwa słońca z przewijającym się orientalnym motywem, który brzmi trochę jak z Wilków, a trochę jakby z The Cure.
Na Tetrisie znalazła się najpopularniejsza piosenka Ziyo (i zupełnie niereprezentatywna dla stylu grupy ) – Magiczne słowa (potocznie zwana Wszystko to, co mam), która trafiła wręcz potem do repertuaru kapel weselnych, ale trzeba przyznać, że w tej nieskomplikowanej balladzie miłosnej całkiem nieźle grasuje bas. W ogóle basista jest dobrze słyszalny (Noc i dzień). Z kolei gitarzysta wywija spektakularne, sfuzzowane solo w Teraz albo nigdy, gdzie konwencja U2 spotyka się z syntetyczną orkiestrą i jazzującym fortepianem.
Płyta – najwyraźniej już od pierwszego wydania – zawiera trzy bonusy. Dwa z nich to wersje Isabelle i Teraz albo nigdy z podtytułem France Mix, zmiksowane w Blois. Trzecim jest Hush, czyli – o czym ani słowa w opisie – przeróbka znanego utworu Joe Southa, kojarzonego przede wszystkim jako pierwszy przebój Deep Purple.
Vader, De profundis, 1995
Specjalnym
fanem śmierćmetalu nie jestem, ale jeśli już mam mieć jakąś jedną płytę z tego
gatunku – oczywistym wyborem się wydaje coś z dyskografii najsłynniejszego na
świecie zespołu z Olsztyna (chociaż moja koleżanka z liceum, słuchając Vadera,
nie wiedziała nawet, że to polska grupa).
De
Profundis jest
drugi album Petera i spółki. Nie znam się na tyle, żeby wiedzieć, do jakich
wcześniejszych reprezentantów stylu Vader tu nawiązuje, więc ograniczę się do
stwierdzenia, że czaduje bezlitośnie, ale w jakiś sposób przystępnie. Podczas
gdy wiele kapel deathmetalowych gra tak szybko, że praktycznie stoi w miejscu,
bo błyskawiczne młócenie w gitary i perkusję zlewa się w jeden przeciągły
dźwięk, to Vader ewidentnie pędzi przed siebie, aż się chce równocześnie klepać
w klawiaturę (nadaje się więc jako soundtrack do roboty biurkowej). Zresztą
występują tu zmiany tempa: Sothis, jeden ze sztandarowych utworów grupy,
w ogóle jest utrzymany na ogół w średniej szybkości, przełamywanej
przyspieszeniem. W odróżnieniu też od stereotypowych deathowców, Peter nie
brzmi jak niedźwiedź, lecz jak ekstremalnie wściekły, ale jednak człowiek,
tylko niekiedy nienaturalnie modulując głos (chyba jedynie pod koniec Of
Moon, Blood, Dream and Me się mu to zdarza). Jego wokal pada nawet nie tak
daleko od Arayi ze Slayera. Warto też wspomnieć o śp. Docencie (Krzysztofie
Raczkowskim), którego tytułowano ongiś najszybszym i zarazem najdokładniejszym
perkusistą na świecie – naprawdę wykonuje tu solidną robotę.
Trudno
jest mi konkretnie analizować poszczególne utwory, bo są tak jednorodne, że
album sprawia wrażenie jednej długiej suity (czemu sprzyja brak przerw). W
tekstach jak zwykle dawka ezoteryzmu: tu Sumerowie (Blood of Kingu –
grupa Therion miała później utwór pod identycznym tytułem, ale całkiem inny),
tam nefilimowie (Incarnation), a gdzie indziej Egipcjanie (Sothis),
Crowley, Lovecraft i jakieś enochianizmy. Otwierający całą płytę Silent
Empire nawiązuje zaś do teorii spiskowej o rządzącej światem firmie
pocztowej Trystero, wymyślonej przez Thomasa Pynchona w powieści 49 idzie
pod młotek.
Ważne,
że płyta trwa tylko 34 minuty, więc kończy się, zanim zdąży zmęczyć.
Big Day, Iluminacja, 1997
W
roku 1997 sporym przebojem była piosenka W dzień gorącego lata.
Pamiętam, jak skłoniła mnie do rozmyślań o rzemiośle piosenkoróbczym. Skąd taki
artysta muzyk wie, że w tym miejscu piosenki ma wstawić powtarzalną frazę, a w
tamtym, dajmy na to, motyw sekcji dętej? Frapowało mnie też znaczenie
dwuwiersza „Powietrze pachnie takim samym nonsensem / Jak wtedy, kiedy poznałem
ciebie” – to dobrze czy źle?
Dopiero
później dowiedziałem się czegoś o olsztyńskiej grupie Big Day. Debiutancką
płytę już tu kiedyś opisywałem. Iluminacja była już czwarta. Grupa
wzbogaciła się o drugiego gitarzystę, Piotra Szymańskiego, ale małżeństwo
Ciurapińskich, prostopadle do wszelkich aktualnych mód, w dalszym ciągu grało
piosenki inspirowane psychodelią lat 60., chwaląc się w książeczce płyty, że
wszystko zostało nagrane w systemie analogowym. Jaki podział obowiązków
wokalnych, wariacie? Czasem solo śpiewa Anna Zalewska-Ciurapińska (Ocsid),
czasem Marcin Ciurapiński (W jego stroju), czasem występuje dwugłos
(A ty tylko…) albo też Marcin śpiewa partię pierwszoplanową, a Ania
dośpiewuje (W dzień gorącego lata).
Do
dynamiczniejszej części repertuaru należą Ocsid i Jak to jest,
choć zarazem brzmią one bardzo przestrzennie. Oddalam się ma aranżację
pod Rolling Stonesów – łącznie z ognistą solówką – a rytm podkreśla bezczelny
cowbell. Nowocześniej brzmi Indy-Rave o tanecznym rytmie a la
Madchester. Z ballad zwraca uwagę Dzień, w którym przyszła miłość, a
jeszcze bardziej Zapach ognia oparty na hendrixowskim pasażu. Nieco beatlesowskie
dęciaki (opis mówi tylko o trąbce, gra na niej producent Tomasz Bonarowski)
występują jeszcze w utworze tytułowym, który najbardziej z całego albumu zbliża
się do britpopu. Gdzieniegdzie pojawiają się brzmienia quasi-orkiestrowe (na
pewno z syntezatora). Dwie piosenki, zaśpiewane przez Ciurapińskiego, brzmią
dość groteskowo: W jego stroju z osobliwym przeciąganiem słów oraz niby-bigbitowy
Królowie dnia, we kierym artysta wyzłośliwia się nad krytykami (a
ostatnia zwrotka to jakiś bełkot, składa się z czterech wzajemnie sprzecznych
dwuwierszy).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz