W
pierwszym miesiącu wakacyjnym wzbogaciłem się o trzy płyty na wyjeździe w
stolicy Warmiomazur, a jeszcze dwie przywlokłem tradycyjnie z Faradaguła.
Mainhorse, Mainhorse,
1971
W czasie wędrówek po Olsztynie natknąłem się na
sklep „Vinyl 31”, w którym, wbrew nazwie sprzedaje się także kompakty. Tak w
moje ręce wpadła jedyna płyta zespołu Mainhorse. Dziś pozostaje on znany głównie
wtajemniczonym, ale jeden z jego członków zrobił później szerszą karierę.
Grupa
powstała pod koniec lat 60. w Szwajcarii, a od pewnego momentu działała w Londynie.
Nazwiska muzyków – Moraz, Lockett, Ristori, Graham – sugerują parytet etniczny.
Zespół wykonywał rocka progresywnego z elementami hardrockowymi, inspirując się
grupą The Nice. Kompozytorem prawie całego materiału był organista Patrick
Moraz, a większość tekstów napisał gitarzysta Peter Lockett.
Pierwszy
na płycie Introduction nie jest li tylko uwerturą, bo to pełnowymiarowy
utwór, i to wręcz hardrockowy: w odróżnieniu od Keitha Emersona, Moraz dał pograć
gitarzyście. Sam wyciął barokowe interludium na organach. Zróżnicowany dynamicznie
jest Such A Beautiful Day z harmoniami wokalnymi, motywem wiodącym jakby
wyprowadzonym ze Still I’m Sad Yardbirdsów i fragmentem nawiązującym do
muzyki dawnej.
Uspokojenie przynosi
balladowy Passing Years, który jednak wznosi się crescendem. Dziesięciominutowy
Pale Sky, jedyna kompozycja basisty Jeana Ristoriego, ma podniosły
nastrój rodem z nagrań Procol Harum, przy czym partie gitarowe sugerują wpływy Pink
Floyd. Perkusista też ma okazję się popisać, a od pewnego momentu utwór
przeradza się w orientalizujący jam oparty na motorycznej partii basu, z
udziałem skrzypiec (na których gra Lockett).
Do najbardziej udanych
fragmentów należy Basia, gdzie zespół wpuszcza więcej jazz-rocka. Za to
w instrumentalnym More Tea Vicar przeplatają się i elementy jazzowe, i
barokowe, a całość sprawia wrażenie „muzyki z francuskiego filmu”, także dzięki
wykorzystaniu dzwonków chromatycznych. W finałowym God – znowu
dziesięciominutowym – rockową strukturę poprzedza amorficzny klawiszowy wstęp,
a Moraz sięga po syntezator.
Album zrobił klapę komercyjną, co doprowadziło do rozpadu Mainhorse. Patrick Moraz odnalazł się jednak na scenie artrockowej: najpierw współtworzył z byłymi członkami The Nice zespół Refugee, równie efemeryczny, ale tym razem przynajmniej doceniony. Później zastąpił Ricka Wakemana w Yes, a jeszcze później zaczepił się na paręnaście lat w The Moody Blues. Nagrywał także płyty solowe.
Mastodon, Blood Mountain,
2006
W latach dwutysięcznych zespół z Atlanty wymieniano
jako nową nadzieję metalu. Jego najbardziej cenioną płytę – Crack the Skye
– kupiłem ongiś w Gdańsku-Wrzeszczu, ale mimo wielu przesłuchań jeszcze nie w
pełni doceniłem. Poprzednia wpadła mi w ręce przy zrujnowanym stadionie Warmii
Olsztyn, na tradycyjnym pchlim targu, zwanym z niemiecka Flumarkiem. Blood
Mountain jest to concept album o gościu, który wspina się na górę, a po
drodze napotyka rozmaite dziwne istoty.
Dwa
pierwsze utwory jadą brutalnie do przodu na thrashmetalową modłę, z rykiem
wokalistów i kanonadą perkusji, jednak w pewnej chwili dociera do słuchacza, że
zespół kombinuje, aranżacje są gęste, pojawiają się zmiany tempa, dynamiki i
tematów. W The Wolf Is Loose wrzask w zwrotce kontrastuje ze stosunkowo
melodyjnym refrenem (śpiewało wówczas dwóch członków zespołu, na kolejnych
płytach dołączył jeszcze perkusista Brann Dailor). W Crystal Skull słychać
unisona gitarowe w stylu klasycznego heavy metalu z lat 80. Ostrą jazdę
reprezentuje też Circle of Cysquatch (chodzi o krzyżówkę Wielkiej Stopy
z cyklopem). Szczególne wrażenie robi Bladecatcher. Rozbrzmiewa tam
zniekształcony elektronicznie ryk mrożący krew w żyłach, a przy tym całkiem
niezrozumiały. Jak się okazuje, utwór jest instrumentalny – ten ryk to nie
śpiew, tylko odpowiednio spreparowana gitara.
Dość
reprezentatywnym przypadkiem jest Capillarian Crest: połamane
rytmy, zmiany tempa, zakręcona zagrywka gitarowa – można odnieść wrażenie, że
to The Mars Volta. Jednak wokalista tej grupy, Cedric Bixler-Zavala, pojawia
się w utworze zupełnie innym, a mianowicie Siberian Divide.
Gościnnie dają też głos niesławny Scott Kelly z grupy Neurosis (Crystal
Skull) oraz koryfeusz stoner rocka, Josh Homme (singlowy, w miarę melodyjny
Colony of Birchmen). Ten ostatni dla żartu nagrał się zespołowi na
sekretarkę, odgrywając niezbyt rozgarniętego fana; jego nagranie zostało
zamieszczone na płycie jako ukryta ścieżka, po kilkunastu minutach ciszy od zakończenia
ostatniego utworu.
Mastodon nie galopuje cały
czas na oślep do przodu. Sleeping Giant jest zgodnie z tytułem wolny,
ciężki i dramatyczny, przełamany brzmieniami gitary akustycznej; w nim odzywają
się progresywne inklinacje kapeli. Zdradza je też łagodny, akustyczny początek This
Mortal Soil (ktoś tu chyba lubił 4AD), przechodzący w nieco cięższą
riffownię a la Dream Theater. Finałem płyty jest Pendulous Skin, w
którym już całkiem do głosu dochodzą pinkfloydowe inspiracje.
Na kolejnych płytach Mastodon nieco złagodził brzmienie, ale i w cięższej wersji brzmi dość stylowo. Poza tym doceniam bogatą szatę graficzną albumu.
Monster
Magnet, Dopes to Infinity, 1995
O Monster Magnet już kiedyś pisałem, wspomnę więc
tylko, że od lat 90. zespół Dave’a Wyndorfa łączył hard rocka nie z typowymi
dla grundżu weltszmercami, jeno z hedonistycznym nastrojem i sporą dawką kosmicznej
psychodelii a la Hawkwind. Na olsztyńskim Flumarku dopadłem jego trzecią płytę,
która wprowadziła go na listy przebojów.
Już
same tytuły zdradzają lubianą przez Monster Magnet konwencję kiczowatego sajęs
fikszyn. Kto się zna na komiksowym uniwersum Marvela, z pewnością
skojarzy tytuł Ego, the Living Planet (niemilca tego grał Kurt Russell w
Strażnikach Galaktyki II). Inspiracja biegła też jednak w przeciwnym
kierunku: od pierwszego hitu grupy, Negasonic Teenage Warhead, imię
wzięła komiksowa bohaterka.
Płyta
zaczyna się od utworu tytułowego z ciężkim riffem w tradycji Black Sabbath. W
ogóle riffowców jest na niej sporo, jak wspomniany Ego, The Living Planet
z potępieńczymi wyciami w tle albo Third Alternative, pełznący jak magma
przez osiem i pół minuty. Bardziej motoryczny jest I Control, I Fly,
oparty na natrętnie powtarzanej zagrywce – bliżej stoner rocka (czy w 1995 to
określenie już funkcjonowało?).
Drugi łatwy do wyodrębnienia
nurt to utwory bardziej „kosmiczne”. Look to Your Orb for the Warning też
sunie wolno i ciężko, ale niepokojącego nastroju dodają mu pseudosmyczkowe
akordy melotronu w tle. Z czasem utwór rozciąga się do postaci spacerockowego
jamu. W All Friends and Kingdom Come splatają się melotron, lejące się
gitary i chyba sitar, partia basu też nieźle buduje atmosferę. Blow ‘Em Off
opiera się na folkowatym motywie gitary akustycznej, który kotłuje się nerwowo.
„Kosmiczny” jest też finałowy Vertigo i prawdę mówiąc, trochę nużący w
tej prawie sześciominutowej transowości. Lepszym zakończeniem byłby Theme
from „Masterburner”, epicki utwór instrumentalny z wykorzystaniem
hinduskiej tabli.
Wytchnienie przynoszą utwory w średnim tempie: melodyjny King of Mars oraz wydany na singlu Dead Christmas – ten radził sobie jednak gorzej niż Negasonic. Na końcu płyta zawiera amorficzny, instrumentalny utwór ukryty.
Genesis,
Live – The Way We Walk. Volume Two: The Longs, 1992
I znowu widzimy się z Mikiem Rutherfordem, którego
drugi zespół przyniosłem z Faradaguła w poprzednim miesiącu. The Longs jest
to druga część zestawu koncertowego, którego pierwszą połowę omawiałem jakiś
czas temu. Na The Shorts były piosenki krótsze i bardziej przebojowe, a
tu znalazły się utwory dłuższe i ambitniejsze.
Na
początek Genesis zaprezentował dwudziestominutową wiązankę z lat 70.: od
najlepszego możliwego otwieracza ze swojego dorobku, czyli Dance on a
Volcano, do kilku fragmentów z czasów Petera Gabriela – m.in. Owieczkę,
Firth of Fifth oraz I Know What I Like. Końcówkę tego ostatniego
zespół nieco przeciągnął, pozwalając Philowi Collinsowi zaintonować fragmenty późniejszych
przebojów, nawet całkiem niedawnego Fading Lights, który na tym
koncercie znalazł się też zresztą w całości. Prócz niego płytę We Can’t
Dance reprezentuje druga dłuższa forma – Driving the Last Spike,
epicka opowieść o budowniczych kolei.
W
latach osiemdziesiątych Geneza zeszła na drogę wiodącą ku listom przebojów, ale
mimo wszystko czasami nagrywała bardziej epickie utwory. Na The Way We Walk trafiły
dwa najważniejsze: Domino oraz dwuczęściowy Home By The Sea. Na
koniec zaś płyty Collins przypomina słuchaczom, że jest również perkusistą, i
wdaje się w sześciominutowy duet z obsługującym przez większość czasu bębny
Chesterem Thompsonem.
Chociaż utwory zostały odegrane bez większych niespodzianek, a Collins nie popisuje się specjalnie konferansjerką, płyta ma jednak atmosferę koncertu.
Led Zeppelin, Presence,
1976
Ten album,
który dawniej miałem na kasecie, rzadko zalicza się najwybitniejszych dokonań
Zeppelina. W roku 1976 muzyka rockowa przeżywała ogólny kryzys, zespół miał do
tego własne problemy. Jimmy Page wpadł w heroinowy nałóg, Robert Plant z całą
rodziną przeżył groźny wypadek samochodowy i w czasie sesji nagraniowej śpiewał na wózku inwalidzkim, z
nogą w gipsie. John Bonham oczywiście pił, a w dodatku młode pokolenie
słuchaczy widziało w Led Zeppelin dinozaury, część skostniałego establishmentu,
i skłaniało się powoli ku odmiennej, prostszej muzyce.
Presence
powstało w pośpiechu, ale mimo wszystko zawiera parę utworów godnych uwagi.
Płytę otwiera Achilles Last Stand – dziesięciominutowa dawka
rozpędzonego, epickiego heavy metalu ze zmianami dynamiki i fenomenalnym
podkładem perkusyjnym; dla mnie niewątpliwie pierwsza dziesiątka utworów Led
Zeppelin. Na koniec albumu trafiła forma niemal równie długa, ale krańcowo
odmienna – powolna i pełna bólu bluesowa ballada Tea For One, zmyłkowo
rozpoczęta ciężkimi riffami. Wprawdzie robiłaby większe wrażenie, gdyby kilka
lat wcześniej nie powstało Since I’ve Been Loving You, a tak może się
wydawać, jakby zespół kopiował swoje stare pomysły. Na środek albumu
przypadło Nobody’s Fault But Mine – wariacja na temat starego bluesa
jeszcze z lat 20., zrobiona na hardrockowo, z budzącym orientalne
skojarzenia riffem i krótką solówką na harmonijce. Jakiś czas wcześniej
Page i Plant spędzili wakacje w Maroku (w 1975, akurat kiedy królestwo
anektowało Saharę Zachodnią) i inspiracje muzyczne biegły tam podobno
obustronnie. Jimmy Page polubił tymczasem sitaropodobne brzmienie, które
generował na gitarze o dwóch gryfach: grał na dolnym, nie wyłączając
przetworników z górnego, którego dwanaście strun dawało burdonowy rezonans.
Pozostałe
utwory są, niestety, dość nierówne. Na singlu wyszedł zabiegany Candy Store
Rock, najmniej ciekawy z płyty. Na stronę B wybrany został Royal
Orleans – kolejne podejście Zeppelinów do funku, całkiem nieźle bujające i
wyluzowane, ale nie zapadające specjalnie w pamięć. Spokojny Hots On for Nowhere
jest taki sobie, jeśli odnieść go do wcześniejszych osiągnięć zespołu. Ciekawie
za to wypada For Your Life ze sprężystym, akcentowanym pauzami riffem,
choć mówi, jak się zdaje, o konsekwencjach rockandrollowego stylu życia
Na Presence
Led Zeppelin już właściwie nie poszerzał granic swojej formuły, ale
poruszał się z lepszym lub gorszym skutkiem w jej obrębie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz