niedziela, 1 września 2024

Czesi z bonusami, a Słowacy bez, czyli zdobycze muzyczne z Ostrawy

 

Do głównych celów mojej podróży ostrawskiej, opisanej w poprzedniej notce, należał sklep płytowy TNT, o którego istnieniu podczas swojej poprzedniej wizyty, 15 lat temu, jeszcze nie wiedziałem. Zresztą nie miałem też wtedy większego pojęcia na temat czeskiego (czechosłowackiego) rocka. Wyprawa zakończyła się pełnym sukcesem: z czterech planowanych płyt kupiłem trzy, do tego jeszcze jedną, której się tam nie spodziewałem.

  

Flamengo, Kuře v hodinkách, 1972

Po raz pierwszy przeczytałem o tej płycie na łamach „Tylko Rocka” w 1999 roku. Funkcjonowało wtedy Wydawnictwo 21, które wypuszczało reedycje różnych mało znanych albumów rockowych z lat 70., w tym wykonawców z bloku wschodniego, jak rumuński Phoenix czy enerdowski Bayon. Była też i klasyczna czeska pozycja – Kuře v hodinkách, z okładką zmienioną w stosunku do oryginału. Długo się zastanawiałem, jak mógł brzmieć czechosłowacki jazzrock z wczesnych lat 70., ale nie było gdzie posłuchać. Latoś zdobyłem reedycję jubileuszową wytwórni Supraphon z roku 2012, wydaną jako digipack. Z okładką, oczywiście, oryginalną

            Z saksofonistą-alcistą Janem Kubíkiem i gitarzystą Pavlem Fořtem miałem styczność parę lat temu, przywiózłszy z Pragi płytę zespołu Marsyas, na której gościnnie akompaniowali akustycznemu triu folkrockowemu. Tutaj widzimy ich w wcieleniu, które przyniosło im renomę. Solidne jazzrockowo-progresywne granie, kojarzące się z Colosseum, z wężowatymi riffami granymi unisono przez gitarę i saksofon (albo i całą sekcję dętą, bo w pierwszych trzech utworach występują gościnnie jeszcze dwa saksy – tenorowy i barytonowy). Kiedy natomiast Kubík sięga po flet, robi się – nie od razu – odrobinę jethrotullowo (Já a dým). Całkiem ładnie dudni też na basie Vladimír „Guma” Kulhánek, uwypuklony w miksie zgodnie z najlepszymi środkowoeuropejskimi wzorcami (por. wczesne albumy Omegi).

            Za najmocniejszy punkt uważam nastrojowy Chvíle chvil: przypomina z grubsza połączenie Uriah Heep ze sceną kanterberyjską, przy czym saksofon wciąż odgrywa istotną rolę. W kulminacyjnym momencie cichnie wszystko z wyjątkiem ostrej gitary, dołączają organy i następuje monumentalny finał z wokalistą Vladimírem Mišíkiem świdrującym w wysokich rejestrach (i znów Omega przychodzi do głowy). Wypocząć po tym daje nastrojowy Pár století z wibrafonem – jedyny utwór, w którym zamiast Mišíka zaśpiewał organista Ivan Khunt. Drugim moim ulubionym utworem jest Jenom laska ví kam ze świdrującymi dęciakami i wpadającą do głowy pierwszą zwrotką: Člověk má jedno srdce / Jednu cestu tež / Když se té cesty bojiš/ Nedojdeš, nenajdeš.

            Pięcioipółminutowy utwór tytułowy jest finałem albumu i zawiera jakby podsumowanie wszystkich jego wątków. Należy dodać, że uwertura płyty, również pod tytułem Kuře v hodinkách, oparta jest na zupełnie innej melodii.

            Płyta zawiera trzy bonusy: dynamiczny singiel Každou chvíli, jego stronę B Týden v elektrickém městě (oba z udziałem żeńskiej grupy wokalnej) oraz singlową, czyli skróconą wersję Kurzęcia w zegarze. 

Wykonanie po latach 

 

Blue Effect, Nová synteza, 1971 + Nová synteza 2, 1974

Zbiorcza reedycja dwóch albumów innego czeskiego zespołu jazzrockowego, który funkcjonował pod różnymi nazwami. Pierwsza Nová synteza ukazała się pod firmą Modrý Efekt, jej kontynuacja z 1974 r. – jako M. Efekt, a reedycja sygnowana jest już wersją pierwotną – Blue Effect. Zmiana nazwy z angielskiej na czeską została w epoce „normalizacji” wymuszona przez cenzurę. Sama w sobie też nie była obojętna politycznie: pochodziła od posiadanej przez większość członków grupy „niebieskiej książeczki”, czyli zaświadczenia o niezdolności do służby wojskowej.

Na przestrzeni lat zespół przeszedł metamorfozę od blues rocka, przez jazz rock, po rocka progresywnego. We wczesnym składzie grali zresztą i muzycy znani z Flamengo. Jedynym stałym członkiem był gitarzysta Radim Hladík, a skład w okresie pierwszej Novej syntezy uzupełniali: Lešek Semelka (klawisze), Jiří Kozel (bas) i Vladimír Čech (perkusja). Album nagrany został wspólnie z Orkiestrą Jazzową Radia Czechosłowackiego (JOČR), którą dyrygował jazzman starszego pokolenia, Kamil Hála. Jego starszy brat, Vlastimil, pełnił funkcję producenta nagrania.

            Prażanie grzeją nie gorzej od Chicago, Chase czy Blood, Sweat & Tears, a orkiestra nadała całemu przedsięwzięciu bigbandowego i, za przeproszeniem, epickiego rozmachu. Sztandarowym utworem jest rozpoczynający płytę Má hra – prawie 9 minut dynamicznego, epickiego grania, napędzanego przez sekcję dętą, z gitarowym dopalaczem; mniej więcej od połowy skład rockowy przejmuje prowadzenie, Hladík popisuje się solówkami. Wysamplowana melodia z początku tej kompozycji posłużyła w 2003 r. jako kanwa przeboju The Magic Key projektu One-T.

Nie gorsze, a za to krótsze są dwa kolejne utwory: Smer jihovýchod (kompozycja Semelki) i Popinavý břečťan: zespół i orkiestra współpracują wprost bezszwowo, wdają się w call-and-response, gitarzysta stosuje m.in. technikę slide, chwilę dla siebie ma również basista.

Spokojniej robi się na dawnej drugiej stronie winyla, w dwóch utworach skomponowanych przez braci Hála. Wszystko mówiący tytuł Blues Modrého efektu kryje muzykę budzącą skojarzenia z God Bless the Child BS&T. Płytę kończy kolejna większa forma – tytułowa Nová synteza: z początku kawał sążnistego swingu, który przechodzi w solo perkusji, a po nim m.in. popisy gitarowe bez akompaniamentu i inne historie amorficzno-freejazzowe, aż wreszcie gitara budzi całe towarzystwo, które jeszcze na parę minut bierze się do roboty.

      Jako bonus dorzucono dwudziestominutowe wariacje na temat muzyki baletowej Arama Chaczaturiana, nagrane przez JOČR z gościnnym udziałem Hladíka oraz drugiego koryfeusza czeskiego jazzrocka, pianisty Martina Kratochvila z grupy Jazz Q. Nie zabrakło (i to już na samym początku) Tańca z szablami, a dalej pojawia się nawet fragment przypominający standard Afro-Blue.

Nová synteza 2 powstała trzy lata później (w międzyczasie Modry Efekt nagrał jeszcze inną płytę). Czym się różni? Po pierwsze, pojawia się śpiew. Po drugie, całość jest bliższa rocka niż pierwsza część, a orkiestra schodzi na dalszy plan. Z inspiracji można rozpoznać Yes, Floydów czy Procol Harum. Po trzecie, Semelka sięga po syntezator. Po czwarte, nie występował tu już Kozel (wyemigrował do Szwajcarii), zastąpił go Josef Kůstka, grający też czasem na skrzypcach elektrycznych.

Największa jest kompozycja tytułowa. Początkowo ma charakter podniosłej pieśni-ballady, która stopniowo rozwija się do monumentalnego crescenda z chórem, jakiego nie powstydziłaby się Omega czy Skaldowie… i wtedy okazuje się, że to nie jest wielki finał, tylko dopiero połowa. Dalej następuje dynamiczny fragment zacytowany z Mé hry, ale z partią wokalną, a potem leci już szybka jazda zdecydowanie swingowa, z solówkami gitary, trąbki (gościnnie Laco Déczi), saksofonu (Petr Král) i organów (Karel Růžička). Całość trwa 22 minuty – a zaśpiew z wielkiego finału istotnie wraca na koniec.

„Zaledwie” dziesięciominutowy Je třeba obout boty a pak dlouho jít oparty jest na złowieszczym riffie instrumentów dętych, a śpiewają razem Semelka i Kůstka. W połowie robi się nawet trochę santanowsko, a potem muzyka ponownie przybiera na sile. Jako bonus, pod tytułem Boty, dodana została wersja wcześniejsza, instrumentalna i całkiem inaczej zaaranżowana – bez orkiestry, z gitarą grającą to, co później stało się linią wokalną, z solówką na flecie i gilmourowskimi glissandami w spokojniejszej partii, a kiedy muzyka przyspiesza, to ma w sobie nawet coś z szybszych utworów Yes.

Klíště – najkrótszy fragment – to znowu dramatyczna pieśń Semelki na tle dęciaków i orkiestry smyczkowej. Zasadniczy repertuar kończy motoryczny Jedenáctého října z dość hałaśliwym refrenem.

Bonusy do tego dysku stanowią utwory z owej wcześniejszej o rok sesji, choć pierwotnie wydane dopiero w 1975 – na przeznaczonym na rynek zachodni albumie Modry Efekt & Radim Hladík. Oprócz Botów są to dwa kawałki o niemal karmazynowej dziwności dźwiękowej: Skládanka, oparta na ostinatowych partiach fortepianu i basu, oraz Ztráty a nálezy z udziałem skrzypiec elektrycznych.

Reedycji towarzyszy książeczka z szeregiem zdjęć oraz przedrukiem tekstów dr. Oskara Jelinka z kopert pierwotnych wydań obydwu płyt.

  

Citron, Plni energie, 1986

Teraz dla odmiany pierwszy czechosłowacki album heavymetalowy, nagrany przez zespół z samej Ostrawy. Na czele grupy stał, zmarły przed trzema laty, perkusista Radim Pařízek (urodzony w Czeskim Cieszynie). Plni energie było już drugą płytą Citrona, ale na pierwszej grali jeszcze raczej blues rocka.

Począwszy od okładki – z kanciastym logiem i zdjęciem członków zespołu w obcisłych pasiastych gaciach – album wpisuje się w standardy ciężkiego grania swojej epoki. Mamy do czynienia ze speed metalem – chociaż w wypowiedziach muzyków w książeczce powtarzają się nazwy Iron Maiden i Judas Priest, to z inspiracji słychać przede wszystkim Accept. Standa Hranický wprawdzie nie robi z gardła cykliniarki jak Udo Dirkschneider, ale pomysł zmyłkowego rozpoczęcia płyty sentymentalną melodyjką na akordeonie – aż tu nagle rozbrzmiewa wrzask wokalisty, a cały zespół rusza z kopyta – kojarzy się z chórem chłopięcym na początku płyty Restless and Wild. Akordeonowy motyw powraca w utworze tytułowym, przywodząc na myśl podobne patenty u Accept. Na płycie jest nawet piosenka Ocelové srdce – a Niemcy rok wcześniej wydali Metal Heart (z cytatem z Dla Elizy). Citron nagrał swoją płytę wkrótce później, ale przez rok leżała na półce. Bardzo „acceptowo” brzmi np. rozpędzony Už víme svý z charakterystycznie podniosłym zaśpiewem w mostku albo Dej mi s tím pokoj w kroczącym tempie, choć tekst, w którym podmiot liryczny narzeka, że panna za bardzo wyciąga od niego kasę, obniża trochę wartość utworu.

Na płycie nie brakuje wygrzewu, ale atrakcyjnych melodii mogłoby być więcej. Najbardziej podobały mi się Rock, rock, rock z riffem w tradycji NWOBHM oraz Věčný cizinec. Trafił się też stały fragment heavymetalowej gry w postaci ballady Vzpomínky, gdzie Hranický jednak zaczyna skrzypieć jak Udo. Chóralny refren, brzmiący także dość acceptowo, słyszymy w Zahradní slavnost – tu z kolei mamy tekst „zaangażowany społecznie”, wymierzony w osobników bogacących się w socjalistycznym społeczeństwie na prywaciarstwie (rzeźnik, hydraulik, sprzedawca spod lady). Całkiem sprężysty jest finałowy Všední, nevšední.

W 1987 r. płyta ukazała się także w wersji anglojęzycznej, jako Full of Energy. W reedycji z 2012 natomiast dodany został bonus Půlnocní město, w epoce zatrzymany przez cenzurę i zresztą mniej ciekawy niż reszta. Książeczka, oprócz wszystkich tekstów i garści zdjęć, zawiera wspominkowe wypowiedzi członków zespołu – można się dowiedzieć, że płytę ceni Michael Weikath z Helloween.

  

Tublatanka, Skúsime to cez vesmír, 1987

A teraz coś z zupełnie innej beczki: zespół słowacki. Trio, którego nazwa łączy imię jednego z bohaterów Tarzana z sufiksem typowym dla zespołów pieśni i tańca, rozpoczęło działalność w latach osiemdziesiątych, a jego przebój Pravda vyťazi stał się jednym z hymnów aksamitnej rewolucji. Całkiem udatnie też mu wyszły w latach 90. hardrockowe opracowania tradycyjnych słowackich kolęd.

Skúsime to cez vesmír była drugą płytą zespołu i właściwie już można zakwalifikować jego muzykę jako heavy metal. Brzmienie jest pełniejsze i cięższe niż na debiucie, którego produkcja miała w sobie wiele z nowej fali. Maťo Ďurinda i koledzy nie tylko mocno bębnią na gitarach, ale sporo tu dobrych melodii. Od początku doceniłem otwierający, żywiołowy Vo veľkej škole dní. W ucho wpadają też Neváham i som váš, natomiast druga część cyklu Šlabikár, który przewija się przez wszystkie płyty Tublatanki, wydaje się mniej udana od tej z debiutu. Co się zaś tyczy utworu tytułowego, to grzeją ostro, łącznie ze świdrującymi wokalizami Ďurindy.

Ballady są dwie. Moja ulubiona Dnes rozpoczyna się od fortepianowych akordów, a potem przechodzi w czadowe rozwinięcie. Zasłużenie stała się hitem – na Spotifach ma dziś najwięcej odtworzeń ze wszystkich piosenek Tublatanki. Z drugiej, Dotyk rúžom na pohár, wrażenie robią przejścia perkusyjne Ďuro Černego. Mniej ciekawe są człapiące w wolniejszym tempie Veľké nádeje.

Mocny finał, znów niewątpliwie heavymetalowy, przynosi Tuláčik s dobrou povesťou. Pierwotny tytuł utworu brzmiał Judáš, ale cenzura kazała zmienić – jednak imię to występuje w samym tekście.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz