Wybrałem się latoś do Olsztyna
(nie tego pod Częstochową), który pobieżnie już obejrzałem sobie przed rokiem. O
7:20 wsiadłem więc w pociąg z miasta Ratsibooge. Był dość wypełniony i wielu
pasażerów podróżowało bez gwarancji miejsca. Droga wiodła przez Radomsko,
Warszawę, Działdowo i miasto, które według pani sztucznej, wyczytującej
poszczególne stacje, nazywało się „Muława”. Po drodze trafił się planowy postój
techniczny na stacji Gągławki.
Jak i w zeszłym roku, znaleźliśmy
kwaterę w Hotelu Kopernik. Teraz nazywa się on inaczej, ale kogo to obchodzi,
nie mówi się przecież „X” na Twittera, a „Stalinogród” na Katowice. Po
przyjeździe okazało się, że trzeba jeszcze czekać ponad godzinę, bo pokój
dostępny od 14. Pomieszczenie było obszerne, z dogodnym widokiem z okna na
szpitalną bramę. Pewne rozczarowanie stanowił repertuar telewizji – tylko kilka
najpopularniejszych programów (w tym Trwam), nic lokalnego.
Olsztyn ma rozbudowaną bazę noclegową
Śniadania jedliśmy w hotelowej
restauracji, bardzo obfite (na zasadzie szewskiego stołu). Przy śniadaniu z
głośników leciała muzyka z lat 80. Raz była to np. Cher oraz Sledgehammer Petera
Gabriela, kiedy indziej Sztywny Pal Azji, Mike Oldfield, Madness, Bajm albo dla
odmiany erefeńskie disco typu Blue System, Bad Boys Blue czy Sabrina. Jednego dnia zestaw był nad wyraz wdały: Tacy sami
– Pour Some Sugar on Me – Hounds of Love – Kayleigh – Total Eclipse of the Heart
– Tesla Girls – Livin’ on a Prayer – The Unforgettable Fire – More Than This –
Tell It to My Heart – Za ostatni grosz –
Never Never Comes.
Obiady jedzono na mieście. Główną
placówką gastronomiczną była pierogarnia „Bruner” w Rynku – co prawda w
Olsztynie kręcili Stawkę większą niż życie, ale wydaje się, że lokal
nosi po prostu nazwisko właścicielki. W porze deseru chodziliśmy na lody – w
lodziarni grali znane przeboje z kolei (Shut Up, Wonderful Tonight, I Wanna Know
What Love Is, Love Hurts, Knockin' on Heaven's Door) w przerobieniu
na reggae. Alternatywą były naleśniki w „Pomarańczy”, która jednak miała wadę w
postaci niezbyt czystej toalety. Raz byliśmy też na lodach u Grycanego w
Galerii Warmińskiej, ale tuż po naszym zamówieniu maszyna do lodów się zepsuła.
Z hotelu było stosunkowo blisko do
centrum miasta – ulicą noszącą kolejno imię Alojzego Śliwy, Feliksa Szrajbera i
Seweryna Pieniężnego. Po drodze mijaliśmy m.in. Wydział Sztuki
Uniwersytu Warmińsko-Mazurskiego, most św. Jakuba na Łynie czy Centrum też św.
Jakuba (jest to ogólnie patron miasta, obecny w herbie).
Po drugiej stronie ulicy zwraca uwagę remiza straży pożarnej z ciekawymi płaksorzeźbami oraz pomnikiem strażaków poległych w czasie różnych akcji ratowniczych (11 września, Czarnobyl, Czechowice-Dziedzice 1971, Kuźnia Raciborska 1992).
Opodal stoi szkoła im.
Władysława Broniewskiego z tegoż popiersiem stylizowanym na babę pruską.
Jeśli odejść jeszcze w bok, można zajść do Central Parku, gdzie znalazłem fontannę wyobrażającą Układ Słoneczny, a także Muzeum Nowoczesności, do którego jednak nie weszliśmy.
Do dworca jest już trochę dalej –
w takim przypadku przydaje się komunikacja miejska. Po Olsztynie jeżdżą zarówno
autobusy (z których korzystaliśmy przeważnie), jak i tramwaje. Te ostatnie mają
końcowy przystanek pod Wysoką Bramą, czyli w samym centrum – od czasu naszej
zeszłorocznej wizyty udało się zakończyć remont na tej ulicy, notabene koło
sporej księgarni. Bilety można kupić w automatach na przystankach, a także
czasem w autobusach.
Chyba że ktoś ma samochód |
Jeśli chodzi o dworce, to autobusowy jest w zasadzie w ruinie (wisi na nim plakat, że to wszystko przez knowania PKP), a ostrokątna bryła nowego dworca kolejowego dopiero w budowie.
W tle, z prawej, sobór grekokatolicki |
Podróżni muszą korzystać z dworca tymczasowego, zbudowanego z kontenerów – na
szczęście znacznie porządniej niż w Raciborzu, nie ma też problemu z kupowaniem
biletów. Oddano też do użytku przejścia podziemne i nie trzeba robić slalomu
pomiędzy peronami.
Spod tymczasowego dworca trudno
złapać taksówkę, bo parking mały, a jeśli nawet coś podjeżdża, to zwykle już
zamówione. W takim razie trzeba skorzystać z jednej z wielu linii autobusowych
czy tramwajowych albo iść piechotą. Vis-a-vis dworców znajdują się bar szybkiej
obsługi, sobór grekokatolicki oraz rzymska parafia św. Maksymiliana Colbe.
Warto jednak wybrać się na spacer z dworca do miasta jedną z kilku z grubsza
równoległych tras, napotykając na różne ciekawe budynki.
Niedaleko dworca, koło urzędu powiatowego,
urządzono w kątku Zaułek Bocianiczny Mikołaja Kopernika z roślinami (w tym
palmą) nazwanymi na jego cześć. Konwalia – z którą go portretowano, jako
słynnego lekarza – oczywiście też jest przewidziana, ale nie o tej porze roku.
Spośród trzech uczęszczanych przez
nas tras między dworcem a centrum najbardziej wysunięta na wschód jest trasa
wzdłuż ul. Kościuszki, ale to również droga najszersza, co nie musi się
podobać przy 30 stopniach. Po drodze można zobaczyć szkołę muzyczną, przed
którą stoi metalowa rzeźba przestrzenna, a naprzeciwko niej – centrum handlowe
„Manhattan”.
Z kolei kierując się ul. Partyzantów,
napotykamy Dom Polski, dwie komendy policji oraz liceum plastyczne, również z rzeźbami.
Droga pośrednia wiedzie węższymi
uliczkami, w tym Kopernika, jest więc najbardziej zacieniona, ale też najmniej
prosta. Może się zdarzyć, że wyjdziemy na Plac Konsulatu Polskiego: z jednego
boku stoi ZUS, z drugiej zaś budynek-patron, gdzie za Niemca mieścił się
konsulat RP, a dziś Towarzystwo Miłośników Olsztyna.
W
piwnicy jednego z domów przy Kopernika znalazłem sklep płytowy „Vinyl
34”. Wbrew nazwie, były tam również kompakty, więc wynorałem sobie jedyną płytę
grupy Mainhorse za jedyne 30 zł (dla porównania, Fuzzy Duck z tej samej epoki był
koło stówy). Po drodze znalazłem też antykwariat w rozlatującym się PRL-owskim
pawilonie na Kołobrzeskiej. Zdobyłem tam Mao Jung Chang za 24 zł.
Nieopodal wypatrzyłem poniemiecką
płaskorzeźbę z cieciem.
Mniej więcej w tej samej dzielnicy
napotkaliśmy kościół Najświętszego Serca z bogatą muzajką Jezusa w portalu. Po
przeciwnej stronie ulicy była jeszcze inna mozaika – na murze przedszkola.
Pod kantorem na Dąbrowszczaków wylegiwały
się aż dwa czarne kiziaki z białymi krawatkami, co prawda niemiziaste.
Pewien problem polegał na tym, że
trwała właśnie naprawa nawierzchni. Musieliśmy przejść przez świeżo asfaltowaną
jezdnię i długo nie mogliśmy się pozbyć z podeszw butów smoły, która powodowała
nadmierny poślizg.
Tak czy inaczej, dochodzimy do ul.
1 Maja. Mieści się tam Teatr im. Stefana Jaracza, jego patron spogląda z
drugiej strony ulicy, a obok stoi wieżowiec byłego Spółdzielczego Banku
Ludowego, o bocznych murach wyłożonych od góry do dołu tłuczonymi talerzami.
Obok teatru było kiedyś kino „Kopernik”, ale kilka lat temu zostało zburzone i na jego miejscu wybudowano nowe osiedle.
Centrum Olsztyna zamyka się zasadniczo
pomiędzy ul. Pieniężnego, Nowowiejskiego a bulwarami nad Łyną. Kręci się tu
mnóstwo turystów, między innymi Niemcy, ale widziałem też wycieczkę litewskich
szaulisów. Pod Starym Ratuszem pani z lokalnej organizacji mniejszości
niemieckiej sprzedaje pamiątki, a wśród nich drewniane repliki bab pruskich –
lakierowane lub kolorowe, z tradycyjnym rogiem, nowoczesnym kuflem piwa czy jeszcze
nowocześniejszym liściem konopnym, a także baby-Koperników z astrolabium, dwa
razy droższych od normalnych. W czasie zakupu porozumiewałem się trzęsionką
polsko-niemiecką.
Ważna arteria to również al. Piłsudskiego, biegnąca prostopadle do Pieniężnego, w stronę omówionego już w zeszłym roku pomnika Armii Czerwonej. Stoją przy niej różne wielkie gmachy i galerie handlowe, a także więzienie. Przede wszystkim rzucają się w oczy dwie kopuły: Planetarium i Hala Uranii.
Przy pierwszym znajduje się biblioteka oraz BWA, do którego
wchodzi się przez podwórze z Kompozycją astronomiczną Stefana Knappa
oraz chodnikiem rozsadzonym przez korzenie drzewa.
Pod drugą, gdzie odbywają się rozmaite zawody, koncerty i inne imprezy masowe, stoi wielki posąg gimnastyków.
Między obiema kopułami odnotowałem SP 8 z tablicą ku pamięci
Kornela Makuszyńskiego.
Ponownie odwiedziliśmy Zamek
Katapulty Warmińskiej. Wystawy stałe są te same co poprzednio, natomiast
zamiast zeszłorocznych zegarów pojawiła się ekspozycja wizerunków Jezusa –
najbardziej, jak praktycznie wszędzie, podobały mi się krzywe gęby biczowników
w scenach Męki Pańskiej.
- Darwin? Nie słyszałem |
Oddziałem Muzeum Warmii i Mazut
jest również Dom Gazety Olsztyńskiej. Mieści się tam ekspozycja stała – trochę
o dziejach Olsztyna i ważnych postaciach związanych z miastem (np. pisarz
Panas, architekt Mendelssohn), a przede wszystkim o samej „Gazecie Olsztyńskiej”
– ważnym nośniku polskościotragarstwa – i szerzej prasie polskiej na Warmii i
Mazurach za Niemca, z ekspozycją szeregu numerów. Na parterze była wystawa
czasowa o szkołach polskich na Warmii, a w piwnicy – o obyczaju ślubnym w
regionie. Przed sąsiednią kamienicą ktoś oparł hulajnogę o klimatyzator i chyba
od podmuchów powietrza z tej maszyny ciągle uruchamiał się w niej alarm.
W sobotę wybrałem się autobusem
107 na pchli targ (Flumark) przy ul. Sybiraków na Zatorzu, na placu koło
stadionu Warmii Olsztyn. Jedni mieli starocie, inni różne badziewie, inni
normalnie ciuchy albo warzywa i owoce. Był np. facet demonstrujący szatkowanie
kapusty z oldschoolowym zachwalaniem towaru. Padały przelotne deszcze,
sprzedawcy na przemian przykrywali i odkrywali towar plandekami. U jednego
przedawcy płytowego zanabyłem albumy Mastodona i Monster Magnet, które już tu
omówiłem.
Nie chciało mi się czekać na
autobus, więc mimo deszczu poszedłem z Flumarku w stronę dworca piechotą.
Po drodze widziałem pomnik sybiraków, III Liceum im. Kopernika oraz
postmodernistyczną kwiaciarnię na kątach ostrych.
Trwał ciąg imprez kulturalnych
zwany Letnią Odyseją, więc w różnych miejscach starego miasta znajdowały się manekiny
kosmonautów z kępą kwiatów zamiast twarzy: pod Ośrodkiem Kultury, przy pomniku
Kopernika, na murze koło amfiteatru, czy też siedzący po turecku wewnątrz
Wysokiej Bramy.
W ramach tych imprez natknęliśmy
się w amfiteatrze na koncert „Fest Muza”, finał Ogólnopolskiego Konkursu
Młodych Zespołów. Grała akurat łódzka kapela Black Radio (już nie taka młoda,
bo debiutowała w 2014) – całkiem nieźle przycinali rock alternatywny, ale
przydałoby im się więcej polskich tekstów, bo po angielsku brzmią dość
generycznie.
Kilka razy wstapiliśmy do kociej
kawiarni, która już się zwijała, bo zyski nie równoważyły kosztów. Za pierwszym
razem było tam 10 kotów. Najbardziej podobała mi się Wiga, potężna rudo-bura kizia
o wysokiej miziastości – prężyła się, mruczała, ocierała, mało nie spadła z
drapaka. W składzie załogi znajdowali się też jej dwaj pręgowani synowie, Wirek
i Wrotek. Niestety, za trzecim razem już jej nie było, koty poszły do adopcji i
zostało tylko pięć.
Tylko bracia bengalscy w podeszłym
wieku – Dinesh i Grivi – mieli wrócić do właścicielki kawiarni. Dinesh był
młodszy i bardziej łaskawy, Grivi już mniej, a wręcz wyglądał całkiem groźnie –
wychudzony, bezzębny, o bandyckim spojrzeniu, ale i jego udało mi się skłonić
do mruczenia. Widziałem też, jak pił wodę z wielkiej szklanej misy, trzymając w
niej łapę. Natomiast czarny Ozi w ogóle był mało ufny i mnie drapnął.
Ostróda
Do mazurskiej Ostródy można
dojechać z Olsztyna pociągiem.
Większość dnia spędziliśmy, łażąc po bulwarach nad Jez. Drwęckim (nie mylić z komisarzem Jerzym Drwęckim).
W
okolicy był też park, rzeźby drewniane, molo itp. Szczególną uwagę zwraca fontanna
z rybakiem ściskającym rybę.
W miejscowym zamku krzyżackim urządzono
muzeum. W jednej sali historia miasta ogólnie (od paleolitu do I wojny
światowej), druga, po przeciwnej stronie dziedzińca, zawierała eksponaty
związane z pobytem na zamku Napoleona w czasie kampanii pruskiej 1807 r. –
dlatego też Ostróda nosi od 2023 r. tytuł „Miasta Cesarskiego”. Deszcz
mocno lał, zwłaszcza na dziedzińcu.
Obiad zjedliśmy w restauracji nad
jeziorem, przeczekując największą ulewę. Zamówiłem zupę rybną z krewetkami. Na
piętrze znajdowała się druga sala, gdzie z zaskoczeniem zastałem monstrualną
kobitę podtrzymującą strop.
Księgarnie w miastach warmińsko-mazurskich
należą głownie do sieci Książnica Polska, a regionalia są drogie jak
nieszczęście. Za ratuszem znajduje się Fontanna Trzech Cesarzy (Wilhelma I, Fryderyka
III oraz Wilhelma II).
Wypatrzyłem także dwa kościoły: modernistyczną cerkiew
gr.-kat. Ofiarowania NMP i neoromański rzymskokatolicki św. Dominika Savio.
Do Olsztyna wróciliśmy busem przez
Gietrzwałd.
Konstrukcja upamiętniająca dawną bramę miejską |
Szczytno
Kolej do Szczytna wiedzie przez
Klewki i Pasym. Na miejscu nie było czynnej kasy dworcowej.
Wiele miast polskich naśladuje
trend zainicjowany przez wrocławskie krasnale, stawiając w rozmaitych miejscach
mniejsze lub większe metalowe rzeźby. W Szczytnie są to pofajdoki, czy tam bejdoki
– o sporo mniejszym wdzięku, wykonane zresztą przez różnych miejscowych artystów.
Ten np. ucieka z więzienia |
Główna arteria miasta – ul. Polska/Odrodzenia
– przypomina mi Warszawską w Giżycku. Schodząc w bok, wyhaczyliśmy kościół
wangelicki, ZUS, a także Plac Lecha Kaczyńskiego z orzełem.
Szczytno kojarzy się przede wszystkim z trzema sprawami. Pierwszą jest Akademia Policji (nie mylić z Akademią Policyjną), do której od centrum trzeba podejść kawałek.
Po drodze mija się poniemiecki cmentarz zaadaptowany na park, w którym z rzadka wystają pojedyncze
nagrobki.
ruga rzecz to męka Juranda ze
Spychowa na krzyżackim zamku. Sienkiewiczowskiego bohatera upamiętnia m.in.
nazwa tutejszej galerii handlowej. Co do zamku, to z jego ważniejszej,
zachodniej części zostały ruiny, udostępnione do zwiedzania, z porozstawianymi
rzeźbami drewnianymi, planszami zdjęciowymi itp.
Część wschodnią, wyremontowaną za III Rzeszy – monumentalna i bez polotu – zaadaptowano na ratusz.
W jednym
skrzydle znajduje się muzeum: pradziejowe skorupy, średniowiecze, czasy
niemieckie, ruch polski na Mazurach.
Jest oczywiście mazurska kultura ludowa, przedmioty gospodarstwa domowego,
meble itp., także niestety wystawa przyrodnicza z wypchanymi zwierzętami. Jedną
salę poświęcono lokalnemu grafikowi Robertowi Budzinskiemu. Szczególnie
interesująca jest kolekcja kafli piecowych – sztuka ludowa prymitywna.
Na ganku muzeum można zresztą
schować się przed deszczem.
Trzecim powodem sławy miasta jest Krzysztof
Klenczon. Tragicznie zmarły współlider Czerwonych Gitar i twórca zespołu Trzy Korony ma dwa pomniki: jeden
przed Miejskim Domem Kultury, a drugi, w formie fontanny, przy zamku. Poza tym
jest w mieście Skwer Klenczona, przez który przebiega Aleja Czesława Niemena. Na
domu rodzinnym artysty znajduje się tablica pamiątkowa, ufundowana zresztą
przez częstochowian.
Kwiaty we włosach potargał wiatrz... |
Sam Klenczon pochowany jest na
cmentarzu komunalnym na peryferiach. Złapaliśmy pod sądem autobus w stronę
cmentarza, ale przegapiłem właściwy przystanek. Trzeba było dojechać do pętli w
jakiejś peryferyjnej wsi i poczekać na powrotny kurs (na szczęście
szczycieńskie autobusy miejskie są darmowe). Na cmentarzu łatwo znalazłem grób
Klenczona – przy głównej alei, tyle że z drugiego końca. Poza tym groby nie
starsze niż z lat 60., niewiele interesujących portretów. Znalazła się mogiła utrwalaczy władzy ludowej oraz grób
pastora i jego żony – coś z cyklu „ostatni Niemcy w mieście”.
Szczytno leży na przesmyku między dwoma jeziorami. Większe nazywa się, bez zaskoczenia, Jezioro Wielkie. Znajduje się przy nim plaża miejska i molo – tego dnia nieco oblężone ze względu na gorącą temperaturę.
W pobliżu znajduje się też stara wieża ciśnień, obudowywana jakąś betonową szkaradą.
Drugie z jezior nosi jakże odpowiednią nazwę Jez. Domowe Małe. Przy nadbrzeżnym bulwarze stoi rzeźba bejdoka jadącego na proścu (tzw. rycerza).
Busem do Olsztyna odjechać można zresztą z przystanku przed Zespołem Szkół nr 2 im. Jędrzeja Śniadeckiego. Stoją pod nią rozmaite ustrojstwa służące do wykonywania ciekawych doświadczeń fizycznych, jednak zdemolowane do tego stopnia, że to w zasadzie niemożliwe.
W Pasymiu widziałem dom z pisuarami służącymi za doniczki na ścianach, ale niestety nie zrobiłem zdjęcia.
"Brody ich długie, wąsione kręciska, wzrok dziki i pluga sukniawa" |
Lidzbark Warmiński
Do miasta tego nie kursują pociągi, więc trzeba jechać busem via Dobre Miasto, kierującym się zwykle na Bartoszyce. Dworzec autobusowy został częściowo zaadaptowany na ośrodek pomocy psychologicznej, a częściowo na izbę pamiątek z niemieckiego Lidzbarka.
Dochodząc stamtąd do centrum, mija się m.in. pocztę z ostrołukowym wejściem.
Można też wysiąść wcześniej, koło
Oranżerii, obok której stoi popiersie pana biskupa Ignaca Krasickiego, jednego
z najzacniejszych jej użytkowników.
Głównym zabytkiem Lidzbarka W. (bo istnieje i Lidzbark bezprzymiotnikowy) jest gotycki zamek biskupów warmińskich w widłach Łyny i Symsarny – ongiś rezydencja takich osobistości, jak Watzenrode, Dantyszek, Hozjusz, Krasicki czy Glemp. Za Watzenrodego mieszkał tu Kopernik, ale wyprowadził się do Fromborka, gdzie mu mniej ludzi zawracało głowę.
Bilet był najdroższy ze wszystkich imprez
muzealnych na tym wyjeździe, ale nie bez powodu – zwiedzania było na bite 3
godziny. Konsultowałem się z książką wyd. Arkady, którą miałem w kieszeniu –
tyle że od czasów, gdy powstawała, co nieco się zmieniło, np. odrestaurowano
niewidoczne wówczas freski na krużgankach.
Najpierw byliśmy w zbrojowni
(drodzy autorzy opisów do eksponatów, jakim cudem „kindżał pulemiotczykow” mógł istnieć w XVII wieku?!), potem w
rozległych, dwupoziomowych piwnicach – ekspozycja o spiżarniach, ogrzewaniu,
oblężeniach, a także historii budowlanej zamku.
Straż zamków biskupich miała mundury czerwone, a kapitulnych niebieskie |
Najciekawsze było piętro – pomieszczenia mieszkalne zamku, w tym sypialnia biskupia, kapitularz, kaplica i refektarze. Wystawione rozmaite meble, sztuka użytkowa, rzeźby itp.
W wielkim
refektarzu wystawa starej sztuki sakralnej, m.in. groteskowy Samson z lwem czy
św. Andrzej z brodą w gustowne loczki.
Na poddaszu zorganizowano wystawę malarstwa – m.in. Stryjeńska, Axentowicz, Malczewski, Ludomir Siendziński, Tymon Niesiołowski, Zbylut Grzywacz, Kiejstut Bereźnicki. Z nowszych – Duda-Gracz, Beksiński, Anna Güntner, Jadwiga Sawicka, Dwurnik, nawet jeden Hasior.
Do tego jeszcze wystawa fotografa przyrody mazurskiej. Za wykupieniem
dodatkowego biletu wszedłem na wieżę i po pokonaniu 8 kondygnacji po stromych
schodach mogłem spojrzeć na miasto przez 7 z 8 okien w poszczególnych ścianach,
otworzywszy okiennicę (za ósmą gniazdowały ptaki i nie można było otwierać).
Po zwiedzeniu zamku, jeśli ma się
piniędze, można iść na obiad do wypasionego hotelu „Krasicki” w piwnicy przedzamcza.
Po obiedzie poszliśmy jeszcze – w cenie biletu – obejrzeć ogrody zamkowe,
jednak nic szczególnego tam nie kwitło.
Pomiędzy Łyną a fosą zamkową znajduje
się Alejka Feliksa Kaczyńskiego, czyli groblobulwar, gdzie wpuszczone w chodnik
są płytki upamiętniające laureatów tutejszego festiwalu kabaretów.
Poza zamkiem jest w Lidzbarku W. jeszcze jeden potężny gotycki zabytek – Wysoka Brama.
Nieopodal wznosi się
wysoka, drewniana cerkiew św. Apostołów Piotra i Pawła, o architekturze zgoła
niecerkiewnej – był to kiedyś kościół ewangelicki.
Bulwary nad Łyną to relaksujące tereny zielone.
Po drodze można spotkać Kopernika, Krasickiego i Napoleona,
punkt postojowy Green Velo, mały amfiteatr, a przy nim metalowe drzewo, na
którego gałęziach wiszą nuty z nazwiskami różnych muzyków – w większości tak
zardzewiałe, że mało co da się odczytać.
Uwaga, as serwisowy |
Centrum miasta skupia się wokół deptaku
– ul. Powstańców Warszawy. W mieście są dwie księgarnie, obie równocześnie
funkcjonują jako sklepy papiernicze, a druga ponadto jako sklep z wyposażeniem
dla plastyków.
Na Placu Wolności zobaczyłem nadchodzącego z naprzeciwka czarnego kiziaka z białą plamą na pyszczku, ale unikał mnie i schował się w klombach. Dwa inne koty (pręgowanego i pingwina) spostrzegłem leżące na daszku przy jednej z kamienic, na który miały swobodne wyjście z okna na parterze.
Dobre Miasto
Po drodze do Lidzbarka leży mała
mieścina z wielką kolegiatą. Pojechaliśmy tam głównie dlatego, żeby mieć
porównanie ze słowami Jana Pawła II:
„Częstochowa to Dobre Miasto”.
Kolegiata jest gotycka,
wyoglądaliśmy z zewnątrz i z wewnątrz. Szczególne wrażenie robi barokowa ambona
z rzeźbami ojców i doktorów Kościoła wyrytymi w balustradzie.
Poza tym jest w mieście Baszta
Bociania, pozostałość dawnych murów obronnych, a przy niej rzeźby rycerza i
jelenia oraz najbardziej niskobudżetowa fontanna, jaką widziałem.
Obok, w ciągu odrestaurowanych
kamieniczek, urządzono skansen miejski, ale akurat był zamknięty.
Poza tym przeszliśmy się ogólnie
po miasteczku, docierając do parku miejskiego. Wyłapałem kilka ciekawych will i sklep księgarsko-wędkarsko-obuwniczy.
Nidzica
Na dworcu kolejowym w Nidzicy mieści
się biblioteka publiczna. Po wyjściu zobaczyłem pomnik polskich lotników,
którzy zbombardowali stację w 1939 r. (Karasiami, jak się potem dowiedzieliśmy
od przewodnika na zamku). Miasto nazywało się wówczas Neidenburg.
Naprzeciwko dworca zwraca uwagę MOPS ze spiralnymi ceglanymi półkolumnami.
Ulicą Kościuszki poszliśmy do
centrum, mijając m.in. nieczynne kino „Wenus” w parterowym budynku ze
spadzistym dachem oraz prokuraturę rejonową z kratami w oknach z liściastym
motywem.
Rynek to jedna wielka betonowa
patelnia. Przed ratuszem tryska dość prosta fontanna i stoi rzeźba
chłopca-latarnika. Zachodnią pierzeję pokrywają PRL-owskie sgraffita, na
wschodniej jest jeden pawilon z elewacją z tłuczonych talerzy (dentysta?).
W pobliżu można znaleźć kościół św.
Wojciecha i postmodernistyczne neokamieniczki z różnymi sklepami, m.in. „Warmiakiem".
Ogólnie Nidzica jest najbardziej
prowincjonalnym i najmniej zabytkowym z odwiedzonych latoś miast – w większości
została zrównana z ziemią przez chłopców Rokossowskiego i odbudowała się
dopiero po wojnie.
Kto by się domyślił, że to Władysław Jagiełło? |
Największa atrakcja to oczywiście
zamek krzyżacki. Jedno skrzydło zostało zaadaptowane na hotel, na piętrze
mieści się miejsko-źminna bibloteka publiczna i Nidzicki Ośrodek Kultury. W
podwórzu stoi wielki drewniany Herkus Monte.
Przewodnik oprowadził nas po dość
rudymentarnej ekspozycji: trochę pradziejów miasta, jedna sala o Tannenbergu,
jedna z dość powierzchowną izbą tortur i jedna z dawnymi sprzętami domowymi – w
porównaniu z poprzednimi muzeami nic wielkiego. Zaprowadził nas też do tzw.
sali rycerskiej, czyli dawnego refektarza, ze sklepieniem krzyżowym, obecnie
wynajmowanej na różne imprezy. W sali na poddaszu wystawia się sztukę, a przez okna
można zobaczyć panoramę miasta.
Na pociąg powrotny przyszliśmy
godzinę przed czasem, po czym okazało się, że pociąg ma pół godziny opóźnienia,
a potem 40 minut. Na peronie petelnia, w budynku tylko trochę chłodniej. Jakoś
to jednak przeżyliśmy.
Szkoda, że miasto z dzikim mężem w herbie jest tak zabetonowane |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz