wtorek, 1 października 2024

Zuza, Krzysztof i Jim, czyli płyty na koniec lata


Pod koniec wakacji moja kolekcja wzbogaciła się o trzy kolejne płyty, z czego jedną należy traktować jako odroczoną pamiątkę z podróży.

  

Sen Zu, Stajlisz & Romantik, 2010

W sierpniu zdarzyło mi się być na koncercie grupy Akurat, ale gdy postanowiłem na pamiątkę poszukać w internetach ich płyt, okazało się, że są dostępne w cenach zaporowych. Za to przy okazji wypatrzyłem debiutancką płytę warszawskiej grupy Sen Zu za jedyne 10 zł. Zespół miał to szczęście, że wydał album w SP Records, firmie dbającej o reedycje.

            Nazwa pochodzi z animca Dragon Ball, ale automatycznie kojarzy się z wokalistką Zuzą Pytlińską, obdarzoną nie tylko rudymi dredami, ale ekspresyjnym głosem. Grupa wykonuje tzw. niezależnego rocka według norm pierwszej dekady XXI wieku: mocny bas, dość zgrzytliwa gitara, tempa na ogół motoryczne, choć akurat Fed Up with Reality wali mocarnymi, monumentalnymi riffami – jakieś Skunk Anansie było na tapecie? Usta oraz Let’s Dance zdradzają wpływy dancepunkowe, a Romantyczna piosenka to całkiem szybki utwór, wprawdzie z regałowym interludium. Wyróżnia się też nastrojowy Spell z basowym smutkiem a la Joy Division czy wręcz Bielizna (ale po angielsku).

Brzmi to wszystko całkiem stylowo, ale mogliby zadbać o bardziej atrakcyjne melodie, bo na dobrą sprawę jedynym potencjalnym hitem jest tu – zresztą wybrany do promocji – Co mamy, pomimo rymów częstochowskich; Zu channeluje w niej bardziej rockową wersję Maryli Rodowicz. Szkoda też, że większość utworów została wykonana po angielsku, bo chociaż polskie teksty bywają ciut grafomańskie, to jednak brzmią mniej generycznie.

            

Krzysztof Klenczon, Krzysztof Klenczon i Trzy Korony, 1971

Jest to pamiątka z wyjazdu do Szczytna, rodzinnego miasta Krzysztofa Klenczona. Po odejściu z Czerwonych Gitar artysta postanowił grać repertuar bardziej rockowy i powołał nowy skład. W Trzech Koronach znalazł się jego kuzyn, gitarzysta Ryszard Klenczon, najwyraźniej odpowiedzialny za glissanda na gitarze hawajskiej.

Z całą pewnością więcej tu ostrzejszych brzmień gitarowych niż na płytach Czerwonych Gitar. Klenczonowi spodobał się efekt fuzz i brzmienia hendrixopodobne. Fajnie też brzmi bas, według porządnych środkowoeuropejskich standardów wysunięty do przodu. Zagrał na nim Grzegorz Andrian, któremu zdarzyło się też zaśpiewać jeden utwór (z deka folkrockowy Już nie czas).

Największym hitem stał się oczywiście otwieracz – 10 w skali Beauforta, rozpoczęty sfuzzowaną solówką. Tematyka marynistyczna tworzy zresztą klamrę: płytę kończy mniej szaleńczy, ale też chwytliwy Port z prostym riffem a la Creedence Clearwater Revival. Klenczon podjął się ponadto stworzenia rockowego hymnu – Nie przejdziemy do historii ma podniosłą, po hendrixowsku hałaśliwą zwrotkę. Cały jednak efekt psuje harcerski refren z groteskową partią gitary hawajskiej, pasujący do zwrotki jak wół do nosa.

Ostrzejsze gitary i riffową strukturę mamy ponadto w Jestem do przodu, gdzie sporą rolę odgrywa rockandrollowy fortepian Andrzeja Ibeka (współzałożyciela grupy Bemibek wraz z rodzeństwem Bemów). Jeszcze lepiej sprawdza się pianista w dynamicznym Bierz życie jakie jest, nadając mu jazzrockowego charakteru. Do riffowców należy ponadto Piosenka o niczym i może nawet słychać w niej wpływy Breakoutu. Tekst J. Domaradzkiego to garść niepowiązanych zdań a la strumień świadomości i wydaje się zwiastować późniejszą technikę „zlewu” spopularyzowaną przez Kazimierza Staszewskiego.

Krytycy lubią pisać, że Klenczon pozostawał w tym okresie pod wpływem np. Black Sabbath, ale bez przesady. Jeśli już, to wpływ ten słychać w odgłosach burzy rozpoczynających Spotkanie z diabłem, a sam utwór wprawdzie dynamiczny i dramatyczny, ale nie ma nic wspólnego z wczesnym heavy metalem; już prędzej widziałbym tu wpływ Kridensiaków.

Nastrojową część repertuaru stanowią ballady z orkiestrą: Wiosenna miłość i Coś. Ducha staromodnej muzyki rozrywkowej ewokuje Stary walc przypomni ci. Bardzo udaną „normalną” piosenką jest Raz na tysiąc nocy – bez przesady mogłaby być nie gorszym hitem niż najbardziej znane utwory Czerwonych Gitar (a gitara hawajska jak najbardziej tu pasuje). Swego czasu, co prawda, miałem jej dość, bo musiałem całymi dniami słuchać odtwarzanej w zapętleniu. Zachowawczo wypada za to Świecą gwiazdy, świecą – quasi-folklorystyczna estrada bigbitowa z trąbami, która pasowałaby już nie tylko do Czerwonych Gitar, ale wprost do Trubadurów. W podobnej konwencji utrzymane jest Sprawię sobie niespodziankę, ale to tylko niespełna minutowy żart kończący stronę A.

Wydanie z roku 2024, w podwójnym formacie (CD/SACD), wyposażone jest w trzy bonusy. Kronika podróży jest bardziej żartobliwa, Czyjaś dziewczyna to sentymentalna ballada, a Twój czas (Daleka droga) brzmi bardziej refleksyjnie.

Muzyka nagrana z Trzema Koronami zdecydowanie brzmi bardziej ambitnie niż twórczość Czerwonych Gitar. Jednakże w roku 1971 Breakout grał już blues rocka, Czesław Niemen dokonał „rewolucji enigmatycznej”, a Skaldowie też ruszyli szlakiem ku własnej odmianie rocka progresywnego. W efekcie płyta Trzech Koron była „wielkim skokiem dla Klenczona, a małym krokiem dla polskiej muzyki”.


 

The Doors, L.A. Woman, 1970

Ponownie w tym roku spotykam Jima Morrisona i jego kolegów. Ostatni ich album miałem dawniej na kasecie. Na okładkowym zdjęciu Jimbo jest już opuchnięty i brodaty, ale muzyka nie brzmi jak dzieło zmęczonego zespołu – wręcz przeciwnie.

Z początku nic nie zapowiadało tak dobrego efektu. Sesja nagraniowa zaczęła się koszmarnie, a zespół nie miał już gotowych piosenek i musiał komponować na bieżąco. Producent Paul Rothchild stwierdził, wreszcie że on już tak nie może. Wszystko nabrało wiatru w żagle, kiedy obowiązki produkcyjne przejął inżynier dźwięku Bruce Botnick, a zespół przeniósł się z korporacyjnego studia do swojej sali prób, by nagrywać na sprzęcie ograniczonym do minimum. Podobno Morrison nawet nie pił, pomijając sporadyczne piwo.

Trafiła mi się reedycja z 2006 na jubileusz zespołu, zawierająca miks odmienny od oryginalnego wydania, a zbliżony do tego, co oni rzeczywiście grali w studiu. Bardzo fajnie słychać bas – Doorsi jak zwykle nie mieli własnego basisty, lecz wynajęli Jerry’ego Scheffa, grającego z Elvisem. W sesji wziął też udział gitarzysta rytmiczny Marc Benno.

Dopiero po dłuższej przerwie zdałem sobie sprawę, jak dużo na tej płycie bluesa. Zaczyna ją The Changeling o rhythmandbluesowym charakterze (Robbie Krieger inspirował się tu Jamesem Brownem i próbował na gitarze odtworzyć brzmienie jego trąb). Później słyszymy grubo rąbany Been Down So Long (Krieger gra techniką slide) i zaraz po nim spokojniejszy Cars Hiss By My Window. Na stronie B pojawia się przeróbka Crawling King Snake Johna Lee Hookera oraz własny The WASP (Texas Radio and the Big Beat) z melorecytacją nawiązującą do stylistyki tzw. talking blues.

Interludium pomiędzy bluesami stanowi Love Her Madly – kolejna z szeregu dynamicznych, melodyjnych piosenek przyniesionych przez Kriegera (ale ostatecznie pod repertuarem podpisywał się cały zespół). Dynamiczny rockowy charakter ma utwór tytułowy, w sam raz do jazdy samochodem po szosie nad wybrzeżem Pacyfiku – ale w pewnym momencie następuje ponure spowolnienie, z Jimem zawodzącym coraz bardziej złowrogo: „Mr. Mojo Risin’!” (anagram „Jim Morrison”, którym artysta określał swoją mroczną stronę).

Niepokój nie ustaje w rozpoczynającym stronę B L’America, opartym na mrocznym motywie gitarowym, chociaż w refrenie muzyka przyspiesza, a Morrison podpuszcza słuchacza, że użyje brzydkiego słowa. Hyacinth House przynosi po nim uspokojenie, ale też podszyte jakimś lękiem, Ray Manzarek cytuje zaś Poloneza As-dur Fryderyka Szopienia.

Finałem płyty jest jeden z najsłynniejszych utworów The Doors: niepokojący Riders on the Storm. Odgłosy burzy, jazzujący fortepian elektryczny, motyw autostopowicza-zabójcy… Pod tym wszystkim da się odkryć bluesowy szkielet, ale efektem była już nowa jakość, która odbiła się szerokim echem (por. Strzeż się tych miejsc Klausa Mitffocha).

Reedycja zawiera utwory bonusowe. Nastrojowe Orange Country Suite już się ukazało około 1998 r. w ramach przekrojowego boksu i wzbudziło drobną sensację jako „nieznane dotąd nagranie The Doors”. Drugi bonus, (You Need Meat) Don’t Go No Further, to kolejne blusiszcze. W książeczce, oprócz zdjęć, znaleźć można wspomnienie Bruce’a Botnicka oraz artykuł człowieka z zewnątrz.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz