Pod koniec wakacji moja kolekcja wzbogaciła się o
trzy kolejne płyty, z czego jedną należy traktować jako odroczoną pamiątkę z
podróży.
Sen Zu, Stajlisz &
Romantik, 2010
W sierpniu zdarzyło mi się być na koncercie grupy
Akurat, ale gdy postanowiłem na pamiątkę poszukać w internetach ich płyt,
okazało się, że są dostępne w cenach zaporowych. Za to przy okazji wypatrzyłem
debiutancką płytę warszawskiej grupy Sen Zu za jedyne 10 zł. Zespół miał to
szczęście, że wydał album w SP Records, firmie dbającej o reedycje.
Nazwa
pochodzi z animca Dragon Ball, ale automatycznie kojarzy się z
wokalistką Zuzą Pytlińską, obdarzoną nie tylko rudymi dredami, ale ekspresyjnym
głosem. Grupa wykonuje tzw. niezależnego rocka według norm pierwszej dekady XXI
wieku: mocny bas, dość zgrzytliwa gitara, tempa na ogół motoryczne, choć akurat
Fed Up with Reality wali mocarnymi, monumentalnymi riffami – jakieś
Skunk Anansie było na tapecie? Usta oraz Let’s Dance zdradzają
wpływy dancepunkowe, a Romantyczna piosenka to całkiem szybki utwór,
wprawdzie z regałowym interludium. Wyróżnia się też nastrojowy Spell z
basowym smutkiem a la Joy Division czy wręcz Bielizna (ale po angielsku).
Brzmi to wszystko całkiem
stylowo, ale mogliby zadbać o bardziej atrakcyjne melodie, bo na dobrą sprawę
jedynym potencjalnym hitem jest tu – zresztą wybrany do promocji – Co mamy,
pomimo rymów częstochowskich; Zu channeluje w niej bardziej rockową wersję
Maryli Rodowicz. Szkoda też, że większość utworów została wykonana po angielsku,
bo chociaż polskie teksty bywają ciut grafomańskie, to jednak brzmią mniej
generycznie.
Krzysztof Klenczon, Krzysztof
Klenczon i Trzy Korony, 1971
Jest to pamiątka z wyjazdu
do Szczytna, rodzinnego miasta Krzysztofa Klenczona. Po odejściu z Czerwonych
Gitar artysta postanowił grać repertuar bardziej rockowy i powołał nowy skład. W
Trzech Koronach znalazł się jego kuzyn, gitarzysta Ryszard Klenczon, najwyraźniej
odpowiedzialny za glissanda na gitarze hawajskiej.
Z całą pewnością więcej tu
ostrzejszych brzmień gitarowych niż na płytach Czerwonych Gitar. Klenczonowi
spodobał się efekt fuzz i brzmienia hendrixopodobne. Fajnie też brzmi bas,
według porządnych środkowoeuropejskich standardów wysunięty do przodu. Zagrał
na nim Grzegorz Andrian, któremu zdarzyło się też zaśpiewać jeden utwór (z deka
folkrockowy Już nie czas).
Największym hitem stał się
oczywiście otwieracz – 10 w skali Beauforta, rozpoczęty sfuzzowaną
solówką. Tematyka marynistyczna tworzy zresztą klamrę: płytę kończy mniej
szaleńczy, ale też chwytliwy Port z prostym riffem a la Creedence
Clearwater Revival. Klenczon podjął się ponadto stworzenia rockowego hymnu – Nie
przejdziemy do historii ma podniosłą, po hendrixowsku hałaśliwą zwrotkę.
Cały jednak efekt psuje harcerski refren z groteskową partią gitary hawajskiej,
pasujący do zwrotki jak wół do nosa.
Ostrzejsze gitary i riffową
strukturę mamy ponadto w Jestem do przodu, gdzie sporą rolę odgrywa
rockandrollowy fortepian Andrzeja Ibeka (współzałożyciela grupy Bemibek wraz z
rodzeństwem Bemów). Jeszcze lepiej sprawdza się pianista w dynamicznym Bierz
życie jakie jest, nadając mu jazzrockowego charakteru. Do riffowców należy
ponadto Piosenka o niczym i może nawet słychać w niej wpływy Breakoutu.
Tekst J. Domaradzkiego to garść niepowiązanych zdań a la strumień świadomości i
wydaje się zwiastować późniejszą technikę „zlewu” spopularyzowaną przez
Kazimierza Staszewskiego.
Krytycy lubią pisać, że
Klenczon pozostawał w tym okresie pod wpływem np. Black Sabbath, ale bez
przesady. Jeśli już, to wpływ ten słychać w odgłosach burzy rozpoczynających Spotkanie
z diabłem, a sam utwór wprawdzie dynamiczny i dramatyczny, ale nie ma nic
wspólnego z wczesnym heavy metalem; już prędzej widziałbym tu wpływ
Kridensiaków.
Nastrojową część repertuaru
stanowią ballady z orkiestrą: Wiosenna miłość i Coś. Ducha
staromodnej muzyki rozrywkowej ewokuje Stary walc przypomni ci. Bardzo
udaną „normalną” piosenką jest Raz na tysiąc nocy – bez przesady mogłaby
być nie gorszym hitem niż najbardziej znane utwory Czerwonych Gitar (a gitara
hawajska jak najbardziej tu pasuje). Swego czasu, co prawda, miałem jej dość,
bo musiałem całymi dniami słuchać odtwarzanej w zapętleniu. Zachowawczo wypada za
to Świecą gwiazdy, świecą – quasi-folklorystyczna estrada bigbitowa z
trąbami, która pasowałaby już nie tylko do Czerwonych Gitar, ale wprost do
Trubadurów. W podobnej konwencji utrzymane jest Sprawię sobie niespodziankę,
ale to tylko niespełna minutowy żart kończący stronę A.
Wydanie z roku 2024, w
podwójnym formacie (CD/SACD), wyposażone jest w trzy bonusy. Kronika podróży
jest bardziej żartobliwa, Czyjaś dziewczyna to sentymentalna
ballada, a Twój czas (Daleka droga) brzmi bardziej refleksyjnie.
Muzyka nagrana z Trzema
Koronami zdecydowanie brzmi bardziej ambitnie niż twórczość Czerwonych Gitar.
Jednakże w roku 1971 Breakout grał już blues rocka, Czesław Niemen dokonał „rewolucji
enigmatycznej”, a Skaldowie też ruszyli szlakiem ku własnej odmianie rocka
progresywnego. W efekcie płyta Trzech Koron była „wielkim skokiem dla
Klenczona, a małym krokiem dla polskiej muzyki”.
The
Doors, L.A. Woman, 1970
Ponownie w tym roku spotykam
Jima Morrisona i jego kolegów. Ostatni ich album miałem dawniej na kasecie. Na
okładkowym zdjęciu Jimbo jest już opuchnięty i brodaty, ale muzyka nie brzmi
jak dzieło zmęczonego zespołu – wręcz przeciwnie.
Z początku nic nie
zapowiadało tak dobrego efektu. Sesja nagraniowa zaczęła się koszmarnie, a
zespół nie miał już gotowych piosenek i musiał komponować na bieżąco. Producent
Paul Rothchild stwierdził, wreszcie że on już tak nie może. Wszystko nabrało
wiatru w żagle, kiedy obowiązki produkcyjne przejął inżynier dźwięku Bruce
Botnick, a zespół przeniósł się z korporacyjnego studia do swojej sali
prób, by nagrywać na sprzęcie ograniczonym do minimum. Podobno Morrison nawet
nie pił, pomijając sporadyczne piwo.
Trafiła mi się reedycja z
2006 na jubileusz zespołu, zawierająca miks odmienny od oryginalnego wydania, a
zbliżony do tego, co oni rzeczywiście grali w studiu. Bardzo fajnie słychać bas
– Doorsi jak zwykle nie mieli własnego basisty, lecz wynajęli Jerry’ego
Scheffa, grającego z Elvisem. W sesji wziął też udział gitarzysta rytmiczny
Marc Benno.
Dopiero po dłuższej przerwie
zdałem sobie sprawę, jak dużo na tej płycie bluesa. Zaczyna ją The
Changeling o rhythmandbluesowym charakterze (Robbie Krieger inspirował się
tu Jamesem Brownem i próbował na gitarze odtworzyć brzmienie jego trąb).
Później słyszymy grubo rąbany Been Down So Long (Krieger gra techniką
slide) i zaraz po nim spokojniejszy Cars Hiss By My Window. Na stronie B
pojawia się przeróbka Crawling King Snake Johna Lee Hookera oraz własny The
WASP (Texas Radio and the Big Beat) z melorecytacją nawiązującą do stylistyki
tzw. talking blues.
Interludium pomiędzy
bluesami stanowi Love Her Madly – kolejna z szeregu dynamicznych, melodyjnych
piosenek przyniesionych przez Kriegera (ale ostatecznie pod repertuarem
podpisywał się cały zespół). Dynamiczny rockowy charakter ma utwór tytułowy, w
sam raz do jazdy samochodem po szosie nad wybrzeżem Pacyfiku – ale w pewnym
momencie następuje ponure spowolnienie, z Jimem zawodzącym coraz bardziej
złowrogo: „Mr. Mojo Risin’!” (anagram „Jim Morrison”, którym artysta określał
swoją mroczną stronę).
Niepokój nie ustaje w
rozpoczynającym stronę B L’America, opartym na mrocznym motywie
gitarowym, chociaż w refrenie muzyka przyspiesza, a Morrison podpuszcza
słuchacza, że użyje brzydkiego słowa. Hyacinth House przynosi po nim
uspokojenie, ale też podszyte jakimś lękiem, Ray Manzarek cytuje zaś Poloneza
As-dur Fryderyka Szopienia.
Finałem płyty jest jeden z
najsłynniejszych utworów The Doors: niepokojący Riders on the Storm. Odgłosy
burzy, jazzujący fortepian elektryczny, motyw autostopowicza-zabójcy… Pod tym
wszystkim da się odkryć bluesowy szkielet, ale efektem była już nowa jakość,
która odbiła się szerokim echem (por. Strzeż się tych miejsc Klausa
Mitffocha).
Reedycja zawiera utwory
bonusowe. Nastrojowe Orange Country Suite już się ukazało około 1998 r.
w ramach przekrojowego boksu i wzbudziło drobną sensację jako „nieznane dotąd
nagranie The Doors”. Drugi bonus, (You Need
Meat) Don’t Go No Further, to kolejne blusiszcze. W książeczce, oprócz zdjęć,
znaleźć można wspomnienie Bruce’a Botnicka oraz artykuł człowieka z zewnątrz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz