W czerwcu i pierwszej połowie lipca zdobytki płytowe
okazały się całkiem zróżnicowane. Objęły zarówno amerykańską klasykę lat
sześćdziesiątych, jak i polskiego punk rocka.
KSU, 21, 1999
Nieco
przypadkowo wpadła w moje ręce płyta najsłynniejszego zespołu z Ustrzyk
Dolnych. Grupą, której nazwę rozmaicie rozwijano, a po latach okazała się
pochodzić od rejestracji samochodowej z ówczesnego województwa krośnieńskiego
(dziś jest to dla odmiany oznaczenie powiatu Sucha Beskidzka), kieruje od
zawsze Siczka vel Eugeniusz Olejarczyk.
Płyta
21 zawiera, jak się łatwo domyślić, 21 utworów na 21. rocznicę
działalności zespołu. Znalazł się tu prawie cały (z wyjątkiem Dna)
repertuar debiutanckiego albumu Pod prąd oraz kilka piosenek z płyt
późniejszych, a wszystko nagrane na nowo, przez zespół znacznie bardziej
doświadczony (chociaż z tamtego składu pozostał tylko Siczka). Słucha się tego
jak „greatest hits”: trudno nie czuć satysfakcji, gdy po melodyjnym Po
drugiej stronie drzwi wjeżdża antywojenny 1944 z cytatem z Deszczów
niespokojnych, a zaraz potem złowieszcze Nocne kroki, albo kiedy po Jabol
punku pojawia się zaraz Liban.
Punk
jest punk: ostre gitary, turpistyczny śpiew, tematyka tekstów też typowa – antywojenna
(1944, Liban), alkoholizm (Jabolowe ofiary, Po drugiej
stronie drzwi, Pijany gówniarz, Jabol punk), (anty)patriotyzm
lokalny (Ustrzyki i dwie części Moich Bieszczad) i ogólny rozpad
wszystkiego (Ewolucja, Umarłe drzewa).
Na
początku pojawia się niespełna minutowe Hej, to znowu my – wielokrotne
wykrzykiwanie w szybkim tempie „spójrz wstecz!” byłoby wyzwaniem dykcyjnym
nawet dla Panasewicza, ale Siczka poradził sobie całkiem przyzwoicie. Najbardziej
podobają mi się te fragmenty, w których punk wzbogacony został elementami
klasycznego rock and rolla, z melodyjnymi zagrywkami i solówkami (Pościg,
Po drugiej stronie drzwi), a także utwory w średnim tempie, jak Na
krawędzi snu. Gdzieniegdzie pojawiają się elementa metalowe: unisona
gitarowe (Moja nienawiść, Martwy rok) czy ogólna aranżacja Nocnych
kroków. Urozmaiceniem jest też melorecytacja przez słuchawkę telefoniczną w
utworze Ewolucja (w ścieku) (oczywiście, że zrozumiałem „Ewolucja
wścieku”). Ze stricte punkowych galopad mało przypadły mi do gustu Pijany
gówniarz czy Wielki koniec, za to najciekawsze wydają się
najbardziej melodyjne – Liban i Pod prąd, oraz niemal hymniczny Jabol
punk o kilku zmianach dynamiki. Jabolowe ofiary mają dość prymitywną
zwrotkę, ale rewanżują się w refrenie, a Ustrzyki to de facto adaptacja Submission
Sex Pistolsów.
Finał
albumu jest spokojniejszy: najpierw zbliżony do ballady metalowej Za mgłą,
a potem akustyczny dyptyk Moje Bieszczady, który wpisuje się w
ogólne standardy polskich ballad rockowych lat 90. i słychać nawet brzmienia
klawiszowe. Trudno jednak powiedzieć, że przynosi wytchnienie, bo w tych trzech
utworach, mimo deklarowania miłości (nawet krytycznej) do ojczystej krainy,
kryje się sporo smutku.
Talk
Talk, It’s My Life, 1984
Zespół zmarłego kilka la temu Marka Hollisa znałem
do tej pory wyłącznie z płyty The Colour of Spring, zawierającej muzykę stonowaną
i ambitną, dość daleką od syntezatorowego rocka kojarzonego zwykle z terminem „new
romantic”. Na targu staroci wychwyciłem jednak wcześniejszy album zespołu.
It’s
My Life jest płytą przejściową. Talk Talk jeszcze nie osiągnął późniejszego
wyrafinowania, ale już widać, że stać go na więcej niż na debiucie. Są tu
utwory o bezsprzecznie przebojowym walorze, jak sam otwierający Dum Dum Girl.
Najbardziej, ze względu na refren, podoba mi się Such a Shame, zaś utwór
tytułowy o wyraźnej linii basu można do dziś jeszcze usłyszeć w zwykłym radiu.
Refleksyjny śpiew Hollisa czyni jednak ten materiał odległym od beztroski, raczej
zdatnym do „tańca ze łzami w oczach”, że zacytuję innego artystę z tego nurtu.
Najbardziej pogodne wydają się The Last Time oraz Call in the Night Boy (w tym drugim przypadku z dysonansową solówką fortepianu), i prawidłowo, skoro następują po szczególnie smutnej Tomorrow Started. Podobnie jak jeszcze bardziej wyciszona Renée (obie zresztą sześciominutowe), zapowiada ona już dalszą ewolucję zespołu.
The
Byrds, Mr. Tambourine Man, 1965
Zespół jest to w Ameryce ogromnie istotny, a nas mało znany. Kiedy więc zobaczyłem na
targu jego płyty w zremasteryzowanym wydaniu z bonusami, po 20 zł sztuka, bez
większego namysłu wziąłem dwie.
The
Byrds zasłynęli z łączenia rocka na beatlesowską modłę z amerykańskim folkiem.
Znakiem rozpoznawczym zespołu stało się wykorzystanie przez lidera, Jima
McGuinna (później zmienił imię na Roger), dwunastostrunowej gitary elektrycznej
o charakterystycznym, dźwięcznym i rozedrganym brzmieniu, które naśladowało
potem wielu, z Peterem Buckiem i Johnny Marrem włącznie. Muzykę taką zaczęto
określać mianem „jangle pop”. Grupa nie zapominała też o efektownych harmoniach
wokalnych. Na gitarze rytmicznej grał David Crosby, znany później z innych
przedsięwzięć.
Prawie
połowę repertuaru stanowią przeróbki. Przede wszystkim tytułowy Mr.
Tambourine Man, który w wykonaniu The Byrds stał się jeszcze popularniejszy
niż w oryginale Boba Dylana. Na drugim singlu wyszła piosenka All I Really
Want to Do – sam przyszły noblista był pod wielkim wrażeniem interpretacji
zespołu. Z Dylanowskiego śpiewnika pochodzą też Spanish Harlem
Incident oraz Chimes of Freedom. Poza tym grupa przerobiła utwory
Pete’a Seegera (The Bells of Rhymney), Jackie DeShannon (Don’t Doubt
Yourself, Babe z wykorzystaniem diddleyowskiego rytmu) oraz finałowe odczytanie
We’ll Meet Again, śpiewanego w czasie wojny przez Verę Lynn.
Utwory
autorskie to głównie kompozycje wokalisty Gene’a Clarke’a (grającego też na
tamburynie), czasem ze współudziałem McGuinna. Beatlesowskie inspiracje widać nie
tylko w aranżacjach śpiewu, ale w melodyce takich utworów jak You Won’t Have
to Cry. Zwraca uwagę „antymiłosna” I’ll Feel a Whole Lot Better. Z
kolei Here Without You oraz I Knew I’d Want You wykorzystują bardziej
folkowe, wręcz ponure harmonie. Najbardziej motoryczna jest It’s No Use,
bliska już rocka psychodelicznego, z krótką, ale zadziorną solówką.
Reedycja z 1996 r. zawiera sześć bonusów, w tym cztery wersje alternatywne utworów albumowych (All I Really Want to Do singlowa, pozostałe niepublikowane) oraz odrzut z sesji She Has a Way i podkład instrumentalny You and Me. W książeczce przedrukowany został oryginalny tekst z koperty winylu, obok przedstawiającego kontekst historyczny artykułu z 1996 oraz uwag o poszczególnych utworach.
The
Byrds, Sweetheart of the Rodeo, 1968
Sprzedawca nie miał ani klasycznej
drugiej płyty Byrdsów Turn! Turn! Turn!, ani trzeciej Fifth Dimension. Miał za to szóstą, której tytuł mówi sam za
siebie: Roger McGuinn i koledzy stworzyli, jak się przyjmuje, pierwszą płytę
country-rockową z prawdziwego zdarzenia. Zamiary mieli zresztą znacznie bardziej
ambitne – stworzenie wielkiej syntezy muzyki amerykańskiej – ale zostało z nich
to, co się ukazało.
W grupie zabrakło już Davida
Crosby’ego, a na jego miejsce przybył countrowiec Gram Parsons (zmarł pięć lat
później, a przyjaciel wykradł go z domu pogrzebowego i po amatorsku skremował na
pustyni). Wzbudziło to pewne kontrowersje: poprzednia wytwórnia Parsonsa twierdziła,
że jest on nadal związany kontraktem. Wobec tego trzy piosenki przez niego
zaśpiewane trzeba było nagrać na nowo, z wokalem McGuinna. Głos Parsonsa ocalał
tylko w jego autorskim Hickory Wind i standardzie You’re Still on My
Mind. W jego drugiej kompozycji, One Hundred Years from Now, słychać
już lidera zespołu; jest to zresztą najbardziej na całej płycie udana fuzja
rocka i country.
Dużą część albumu stanowią
standardy: tradycyjna pieśń I Am a Pilgrim wypadła jak stylowy
bluegrass z banjo i skrzypcami, całkiem pozbawiony elementów rockowych. Dobrze
pasuje do takich countrówek jak The Christian Life braci Louvinów, Life
in Prison Merle Haggarda albo Blue Canadian Rockies Cindy Walker – w
tym ostatnim śpiewa basista Chris Hillman. W aranżacjach pojawiają się tak
typowe elementy jak gitara pedałowo-stalowa, skrzypce, banjo czy pianino w
stylu honky-tonk. Podobnie przearanżowany został You Don’t Miss Your
Water z repertuaru soulowca Williama Bella. Pretty Boy Floyd,
portret słynnego gangstera napisany przez Woody’ego Guthriego, to znowu czysty
akustyczny bluegrass.
Mimo wszystko nie
zrezygnowali z piosenek Dylana: płytę otwiera You Ain’t Going Nowhere,
także przerobione na countrową modłę, kończy zaś Nothing Was Delivered,
kolejna fuzja country z rockiem. Bob Dylan był pod takim wrażeniem, że wkrótce
sam zaczął grać country.
W ramach bonusów do reedycji dorzucono „brakujące ogniwo”, czyli zarejestrowane na próbach wersje czterech piosenek zaśpiewane przez Parsonsa. Poza tym w ramach sesji powstały dwa utwory, które chyba dlatego się nie zmieściły, że były za bardzo rockowe: Lazy Days (wzięta potem jeszcze przez Parsonsa na warsztat z zespołem The Flying Burrito Brothers) i przeróbka Tima Hardina You’ve Got a Reputation. Do tego dochodzi tradycyjna pieśń Pretty Polly oraz instrumentalny All I Have Is Memories. Ostatni bonus stanowi, niewymieniona w opisie radiowa reklama płyty, w której pan i pani nie mogą dojść do porozumienia, czy to są The Byrds, czy nie oni.
The Analogs, Miejskie
opowieści, 2008
W Szczecinie postanowiłem
zaopatrzyć się w album miejscowego zespołu. Ponieważ ani Pogodno, ani Quo Vadis
nie należą do moich faworytów, a Hey się wyprowadził do Warszawy, poszedłem do
sklepu prowadzonego przez niezależną firmę płytową Jimmy Jazz Records i
zanabyłem płytę szczecińskich klasyków street punku/oi! Sprzedawca, a zarazem
producent nagrań Analogsów, polecił mi Miejskie opowieści jako udaną pod
względem brzmieniowym.
Nie bardzo jest się nad czym
rozwodzić: muzyka na Miejskich opowieściach to przeważnie ostra punkowa
jazda do przodu, z nieco jednowymiarowym, zachrypniętym głosem Dominika Pyrzyny
(vel Harry alias Harcerz). Oczywiście nie mogło zabraknąć okrzyków „oi! oi!
oi!” Czasem pojawiają się elementy klasycznego rock and rolla (finałowy Nasz
rock’n’roll z tekstem o życiu w trasie i największą ilością przekleństw), a
sporadycznie nawet solówki.
Teksty poruszają tematy bliskie ludziom ulicy: trudne koleje życiowe, konflikty z prawem, alkohol, kobiety, ciężka praca, lojalność grupowa, nonkonformizm, także muzyczny. Tekstowo wyróżnia się antyfaszystowski Fridman, natomiast muzycznie – Dziewczyny, ze względu na żeński głos niejakiej Marty Wiśniewskiej (ówczesny recenzent „Teraz Rocka” czuł się w obowiązku sprecyzować, że nie chodzi o Mandarynę). Do bardziej melodyjnych należą Przegrany (mimo dołujących słów), Zemsta oraz mój ulubiony utwór Analogsów w ogóle – hymniczna Latarnia (chociaż bardziej podoba mi się wersja nagrana później na rocznicowy album).
Banda i Wanda, Banda i
Wanda, 1984
Parę lat temu kupiłem drugą
płytę zespołu Wandy Kwietniewskiej. Jeden ze znajomych stwierdził wówczas, że
najwyższy czas, aby ukazała się wreszcie reedycja debiutu. Doszło do tego
właśnie w tym roku.
Wiele z tego, co napisałem
na temat albumu Mamy czas, można by powtórzyć w przypadku pierwszej
płyty. Kwietniewska prezentuje się jako zadziorna, nieco cyniczna rockowa
dziewczyna, zaś akompaniatorzy o nazwiskach renomowanych z perspektywy czasu
(Raduli, Krzaklewski, Baran, Tylec) prezentują lekkiego hard rocka z elementami
nowej fali. Co prawda Bandę i Wandę należałoby zaliczyć raczej do drugiej ligi
polskiego rocka lat osiemdziesiątych, ale na debiucie trafiło się parę
poważnych hitów. Należy tu wymienić Nie będę Julią, deklarację niezależnej
kobiety na riffie przypominającym AC/DC, oraz kończący płytę obrazek z
dyskoteki w Hi-Fi. Oba były kompozycjami autora spoza zespołu – zmarłego
w tym roku Wojciecha Trzcińskiego. W pamięć zapada mi też Bilet na dno –
nie dlatego, że podmiot liryczny „spada w dół”, ale ze względu na melodyjną partię
dwóch gitar. W ogóle gitarzyści nieźle tu szyją, już od pierwszej, rozbudowanej
solówki w otwieraczu Fabryka Marzeń.
Większość repertuaru jest motoryczna,
hardrockowa. Wytchnienie przynoszą ballady, takie jak Stylowe ramy z
knopflerowatymi zagrywkami gitarowymi czy bluesująca Chcę zapomnieć,
gdzie gitarzyści grają nawet pod koniec partię unisono niczym Wishbone Ash. Do
bluesa nawiązuje też refleksyjna Zgrywa.
Płyta zawiera dwa bonusy: jeden z epoki (Muchołapki), a drugi tegoroczny (Pod wiatr). Ten ostatni zaaranżowany jest już na sposób współczesny, ze sporą dawką elektroniki, a specyficzna melancholia kojarzy mi się z niedawnymi piosenkami grupy DDT.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz