piątek, 22 sierpnia 2025

Roger będący Jimem oraz punk z dwóch krańców Polski, czyli płyty wczesnego lata

  

W czerwcu i pierwszej połowie lipca zdobytki płytowe okazały się całkiem zróżnicowane. Objęły zarówno amerykańską klasykę lat sześćdziesiątych, jak i polskiego punk rocka.

  

KSU, 21, 1999

            Nieco przypadkowo wpadła w moje ręce płyta najsłynniejszego zespołu z Ustrzyk Dolnych. Grupą, której nazwę rozmaicie rozwijano, a po latach okazała się pochodzić od rejestracji samochodowej z ówczesnego województwa krośnieńskiego (dziś jest to dla odmiany oznaczenie powiatu Sucha Beskidzka), kieruje od zawsze Siczka vel Eugeniusz Olejarczyk.

            Płyta 21 zawiera, jak się łatwo domyślić, 21 utworów na 21. rocznicę działalności zespołu. Znalazł się tu prawie cały (z wyjątkiem Dna) repertuar debiutanckiego albumu Pod prąd oraz kilka piosenek z płyt późniejszych, a wszystko nagrane na nowo, przez zespół znacznie bardziej doświadczony (chociaż z tamtego składu pozostał tylko Siczka). Słucha się tego jak „greatest hits”: trudno nie czuć satysfakcji, gdy po melodyjnym Po drugiej stronie drzwi wjeżdża antywojenny 1944 z cytatem z Deszczów niespokojnych, a zaraz potem złowieszcze Nocne kroki, albo kiedy po Jabol punku pojawia się zaraz Liban.

            Punk jest punk: ostre gitary, turpistyczny śpiew, tematyka tekstów też typowa – antywojenna (1944, Liban), alkoholizm (Jabolowe ofiary, Po drugiej stronie drzwi, Pijany gówniarz, Jabol punk), (anty)patriotyzm lokalny (Ustrzyki i dwie części Moich Bieszczad) i ogólny rozpad wszystkiego (Ewolucja, Umarłe drzewa).

            Na początku pojawia się niespełna minutowe Hej, to znowu my – wielokrotne wykrzykiwanie w szybkim tempie „spójrz wstecz!” byłoby wyzwaniem dykcyjnym nawet dla Panasewicza, ale Siczka poradził sobie całkiem przyzwoicie. Najbardziej podobają mi się te fragmenty, w których punk wzbogacony został elementami klasycznego rock and rolla, z melodyjnymi zagrywkami i solówkami (Pościg, Po drugiej stronie drzwi), a także utwory w średnim tempie, jak Na krawędzi snu. Gdzieniegdzie pojawiają się elementa metalowe: unisona gitarowe (Moja nienawiść, Martwy rok) czy ogólna aranżacja Nocnych kroków. Urozmaiceniem jest też melorecytacja przez słuchawkę telefoniczną w utworze Ewolucja (w ścieku) (oczywiście, że zrozumiałem „Ewolucja wścieku”). Ze stricte punkowych galopad mało przypadły mi do gustu Pijany gówniarz czy Wielki koniec, za to najciekawsze wydają się najbardziej melodyjne – Liban i Pod prąd, oraz niemal hymniczny Jabol punk o kilku zmianach dynamiki. Jabolowe ofiary mają dość prymitywną zwrotkę, ale rewanżują się w refrenie, a Ustrzyki to de facto adaptacja Submission Sex Pistolsów.

            Finał albumu jest spokojniejszy: najpierw zbliżony do ballady metalowej Za mgłą, a potem akustyczny dyptyk Moje Bieszczady, który wpisuje się w ogólne standardy polskich ballad rockowych lat 90. i słychać nawet brzmienia klawiszowe. Trudno jednak powiedzieć, że przynosi wytchnienie, bo w tych trzech utworach, mimo deklarowania miłości (nawet krytycznej) do ojczystej krainy, kryje się sporo smutku.


 

Talk Talk, It’s My Life, 1984

            Zespół zmarłego kilka la temu Marka Hollisa znałem do tej pory wyłącznie z płyty The Colour of Spring, zawierającej muzykę stonowaną i ambitną, dość daleką od syntezatorowego rocka kojarzonego zwykle z terminem „new romantic”. Na targu staroci wychwyciłem jednak wcześniejszy album zespołu.

            It’s My Life jest płytą przejściową. Talk Talk jeszcze nie osiągnął późniejszego wyrafinowania, ale już widać, że stać go na więcej niż na debiucie. Są tu utwory o bezsprzecznie przebojowym walorze, jak sam otwierający Dum Dum Girl. Najbardziej, ze względu na refren, podoba mi się Such a Shame, zaś utwór tytułowy o wyraźnej linii basu można do dziś jeszcze usłyszeć w zwykłym radiu. Refleksyjny śpiew Hollisa czyni jednak ten materiał odległym od beztroski, raczej zdatnym do „tańca ze łzami w oczach”, że zacytuję innego artystę z tego nurtu.

Najbardziej pogodne wydają się The Last Time oraz Call in the Night Boy (w tym drugim przypadku z dysonansową solówką fortepianu), i prawidłowo, skoro następują po szczególnie smutnej Tomorrow Started. Podobnie jak jeszcze bardziej wyciszona Renée (obie zresztą sześciominutowe), zapowiada ona już dalszą ewolucję zespołu.    



The Byrds, Mr. Tambourine Man, 1965

            Zespół jest to w Ameryce ogromnie istotny, a  nas mało znany. Kiedy więc zobaczyłem na targu jego płyty w zremasteryzowanym wydaniu z bonusami, po 20 zł sztuka, bez większego namysłu wziąłem dwie.

            The Byrds zasłynęli z łączenia rocka na beatlesowską modłę z amerykańskim folkiem. Znakiem rozpoznawczym zespołu stało się wykorzystanie przez lidera, Jima McGuinna (później zmienił imię na Roger), dwunastostrunowej gitary elektrycznej o charakterystycznym, dźwięcznym i rozedrganym brzmieniu, które naśladowało potem wielu, z Peterem Buckiem i Johnny Marrem włącznie. Muzykę taką zaczęto określać mianem „jangle pop”. Grupa nie zapominała też o efektownych harmoniach wokalnych. Na gitarze rytmicznej grał David Crosby, znany później z innych przedsięwzięć.

            Prawie połowę repertuaru stanowią przeróbki. Przede wszystkim tytułowy Mr. Tambourine Man, który w wykonaniu The Byrds stał się jeszcze popularniejszy niż w oryginale Boba Dylana. Na drugim singlu wyszła piosenka All I Really Want to Do – sam przyszły noblista był pod wielkim wrażeniem interpretacji zespołu. Z Dylanowskiego śpiewnika pochodzą też Spanish Harlem Incident oraz Chimes of Freedom. Poza tym grupa przerobiła utwory Pete’a Seegera (The Bells of Rhymney), Jackie DeShannon (Don’t Doubt Yourself, Babe z wykorzystaniem diddleyowskiego rytmu) oraz finałowe odczytanie We’ll Meet Again, śpiewanego w czasie wojny przez Verę Lynn.

            Utwory autorskie to głównie kompozycje wokalisty Gene’a Clarke’a (grającego też na tamburynie), czasem ze współudziałem McGuinna. Beatlesowskie inspiracje widać nie tylko w aranżacjach śpiewu, ale w melodyce takich utworów jak You Won’t Have to Cry. Zwraca uwagę „antymiłosna” I’ll Feel a Whole Lot Better. Z kolei Here Without You oraz I Knew I’d Want You wykorzystują bardziej folkowe, wręcz ponure harmonie. Najbardziej motoryczna jest It’s No Use, bliska już rocka psychodelicznego, z krótką, ale zadziorną solówką.

            Reedycja z 1996 r. zawiera sześć bonusów, w tym cztery wersje alternatywne utworów albumowych (All I Really Want to Do singlowa, pozostałe niepublikowane) oraz odrzut z sesji She Has a Way i podkład instrumentalny You and Me. W książeczce przedrukowany został oryginalny tekst z koperty winylu, obok przedstawiającego kontekst historyczny artykułu z 1996 oraz uwag o poszczególnych utworach. 


 

The Byrds, Sweetheart of the Rodeo, 1968

Sprzedawca nie miał ani klasycznej drugiej płyty Byrdsów Turn! Turn! Turn!, ani trzeciej Fifth Dimension. Miał za to szóstą, której tytuł mówi sam za siebie: Roger McGuinn i koledzy stworzyli, jak się przyjmuje, pierwszą płytę country-rockową z prawdziwego zdarzenia. Zamiary mieli zresztą znacznie bardziej ambitne – stworzenie wielkiej syntezy muzyki amerykańskiej – ale zostało z nich to, co się ukazało.

W grupie zabrakło już Davida Crosby’ego, a na jego miejsce przybył countrowiec Gram Parsons (zmarł pięć lat później, a przyjaciel wykradł go z domu pogrzebowego i po amatorsku skremował na pustyni). Wzbudziło to pewne kontrowersje: poprzednia wytwórnia Parsonsa twierdziła, że jest on nadal związany kontraktem. Wobec tego trzy piosenki przez niego zaśpiewane trzeba było nagrać na nowo, z wokalem McGuinna. Głos Parsonsa ocalał tylko w jego autorskim Hickory Wind i standardzie You’re Still on My Mind. W jego drugiej kompozycji, One Hundred Years from Now, słychać już lidera zespołu; jest to zresztą najbardziej na całej płycie udana fuzja rocka i country.

Dużą część albumu stanowią standardy: tradycyjna pieśń I Am a Pilgrim wypadła jak stylowy bluegrass z banjo i skrzypcami, całkiem pozbawiony elementów rockowych. Dobrze pasuje do takich countrówek jak The Christian Life braci Louvinów, Life in Prison Merle Haggarda albo Blue Canadian Rockies Cindy Walker – w tym ostatnim śpiewa basista Chris Hillman. W aranżacjach pojawiają się tak typowe elementy jak gitara pedałowo-stalowa, skrzypce, banjo czy pianino w stylu honky-tonk. Podobnie przearanżowany został You Don’t Miss Your Water z repertuaru soulowca Williama Bella. Pretty Boy Floyd, portret słynnego gangstera napisany przez Woody’ego Guthriego, to znowu czysty akustyczny bluegrass.

Mimo wszystko nie zrezygnowali z piosenek Dylana: płytę otwiera You Ain’t Going Nowhere, także przerobione na countrową modłę, kończy zaś Nothing Was Delivered, kolejna fuzja country z rockiem. Bob Dylan był pod takim wrażeniem, że wkrótce sam zaczął grać country.

W ramach bonusów do reedycji dorzucono „brakujące ogniwo”, czyli zarejestrowane na próbach wersje czterech piosenek zaśpiewane przez Parsonsa. Poza tym w ramach sesji powstały dwa utwory, które chyba dlatego się nie zmieściły, że były za bardzo rockowe: Lazy Days (wzięta potem jeszcze przez Parsonsa na warsztat z zespołem The Flying Burrito Brothers) i przeróbka Tima Hardina You’ve Got a Reputation. Do tego dochodzi tradycyjna pieśń Pretty Polly oraz instrumentalny All I Have Is Memories. Ostatni bonus stanowi, niewymieniona w opisie radiowa reklama płyty, w której pan i pani nie mogą dojść do porozumienia, czy to są The Byrds, czy nie oni. 


 

The Analogs, Miejskie opowieści, 2008

W Szczecinie postanowiłem zaopatrzyć się w album miejscowego zespołu. Ponieważ ani Pogodno, ani Quo Vadis nie należą do moich faworytów, a Hey się wyprowadził do Warszawy, poszedłem do sklepu prowadzonego przez niezależną firmę płytową Jimmy Jazz Records i zanabyłem płytę szczecińskich klasyków street punku/oi! Sprzedawca, a zarazem producent nagrań Analogsów, polecił mi Miejskie opowieści jako udaną pod względem brzmieniowym.

Nie bardzo jest się nad czym rozwodzić: muzyka na Miejskich opowieściach to przeważnie ostra punkowa jazda do przodu, z nieco jednowymiarowym, zachrypniętym głosem Dominika Pyrzyny (vel Harry alias Harcerz). Oczywiście nie mogło zabraknąć okrzyków „oi! oi! oi!” Czasem pojawiają się elementy klasycznego rock and rolla (finałowy Nasz rock’n’roll z tekstem o życiu w trasie i największą ilością przekleństw), a sporadycznie nawet solówki.

Teksty poruszają tematy bliskie ludziom ulicy: trudne koleje życiowe, konflikty z prawem, alkohol, kobiety, ciężka praca, lojalność grupowa, nonkonformizm, także muzyczny. Tekstowo wyróżnia się antyfaszystowski Fridman, natomiast muzycznie – Dziewczyny, ze względu na żeński głos niejakiej Marty Wiśniewskiej (ówczesny recenzent „Teraz Rocka” czuł się w obowiązku sprecyzować, że nie chodzi o Mandarynę). Do bardziej melodyjnych należą Przegrany (mimo dołujących słów), Zemsta oraz mój ulubiony utwór Analogsów w ogóle – hymniczna Latarnia (chociaż bardziej podoba mi się wersja nagrana później na rocznicowy album). 


 

Banda i Wanda, Banda i Wanda, 1984

Parę lat temu kupiłem drugą płytę zespołu Wandy Kwietniewskiej. Jeden ze znajomych stwierdził wówczas, że najwyższy czas, aby ukazała się wreszcie reedycja debiutu. Doszło do tego właśnie w tym roku.

Wiele z tego, co napisałem na temat albumu Mamy czas, można by powtórzyć w przypadku pierwszej płyty. Kwietniewska prezentuje się jako zadziorna, nieco cyniczna rockowa dziewczyna, zaś akompaniatorzy o nazwiskach renomowanych z perspektywy czasu (Raduli, Krzaklewski, Baran, Tylec) prezentują lekkiego hard rocka z elementami nowej fali. Co prawda Bandę i Wandę należałoby zaliczyć raczej do drugiej ligi polskiego rocka lat osiemdziesiątych, ale na debiucie trafiło się parę poważnych hitów. Należy tu wymienić Nie będę Julią, deklarację niezależnej kobiety na riffie przypominającym AC/DC, oraz kończący płytę obrazek z dyskoteki w Hi-Fi. Oba były kompozycjami autora spoza zespołu – zmarłego w tym roku Wojciecha Trzcińskiego. W pamięć zapada mi też Bilet na dno – nie dlatego, że podmiot liryczny „spada w dół”, ale ze względu na melodyjną partię dwóch gitar. W ogóle gitarzyści nieźle tu szyją, już od pierwszej, rozbudowanej solówki w otwieraczu Fabryka Marzeń.

Większość repertuaru jest motoryczna, hardrockowa. Wytchnienie przynoszą ballady, takie jak Stylowe ramy z knopflerowatymi zagrywkami gitarowymi czy bluesująca Chcę zapomnieć, gdzie gitarzyści grają nawet pod koniec partię unisono niczym Wishbone Ash. Do bluesa nawiązuje też refleksyjna Zgrywa.

Płyta zawiera dwa bonusy: jeden z epoki (Muchołapki), a drugi tegoroczny (Pod wiatr). Ten ostatni zaaranżowany jest już na sposób współczesny, ze sporą dawką elektroniki, a specyficzna melancholia kojarzy mi się z niedawnymi piosenkami grupy DDT. 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz