Jesienny plon płytowy był całkiem spory. Na Faradaguła znów pojawiły się – po kilku
miesiącach przerwy – ciekawe płyty za pięć złotych. Byłem też na giełdzie
płytowej w supermarkecie, gdzie m.in. zdobyłem trójpak Journey w okładkach typu
mini-LP.
Journey, Departure,
1980
Pisząc jakiś czas temu o
płytach Carlosa Santany z lat 80., kilka razy nawiązywałem do grupy Journey.
Założona przez byłych współpracowników Devadipa – gitarzystę Neala Schona i
organistę Grega Roliego – zaczynała na gruncie jazzrockowym, ale
prawdziwy sukces nadszedł, gdy dołączył wokalista Steve Perry, a Journey rozpoczął
podróż ku listom przebojów.
Departure była piątą płytą ogólnie, a
drugą za kadencji Perry’ego. Rozpoczyna ją wielki przebój Any
Way You Want It – szybki, porywający, pełen pozytywnej energii. Poza nim
album jest jednak raczej spokojny. Bluesowo-swingujący Walk Like a Lady wydaje
się w porównaniu wyciszony i staromodny, stanowi zasadniczo okazję dla popisów
gitarzysty. Później Schonowi trafia się króciutka miniaturka instrumentalna Departure.
Większość materiału stanowią
ballady. Najbardziej dramatycznie wypada I’m Cryin’, a w Good Morning
Girl zaangażowano orkiestrę smyczkową. Stay Awhile brzmi bardziej
retro, głos Perry’ego zaczyna szybować w soulowych regionach (i po raz drugi
odzywają się smyczki). W podniosłej Someday Soon śpiewa Rolie, zaś Schon
daje głos w spokojniejszym People and Places, które za sprawą solennych
organów kojarzy mi się nieco z Uriah Heep. Precious Time także brzmi
łagodnie, ale opiera się na szybkim biciu nieprzesterowanej gitary, słychać też
harmonijkę; potem dochodzi do zagęszczenia dynamiki i aranżacji.
Utwory dynamiczne są w
mniejszości. Kąśliwe riffy (podbite rytmicznym fortepianem) słychać w Where
Were You, a gonitwą bardziej rockandrollową jest Line of Fire. Na
koniec przejażdżki zespół proponuje Homemade Love – dawkę zeppelinowego
ciężaru dla obudzenia słuchacza.
Reedycja wzbogacona została o bonusy: fortepianowo-softrockową balladę Natural Thing (strona B singla) oraz Little Girl, który ukazał się na kolejnym, soundtrackowym albumie grupy.
Journey, Escape, 1981
Kolejna regularna płyta
Journey ukazała się po wspomnianym soundtracku i po płycie koncertowej. Gregg
Rolie poczuł się tymczasem zmęczony komercyjnym zwrotem zespołu i na Escape miejsce
przy klawiszach zajmuje już Jonathan Cain.
Otwiera ją mój ulubiony
przebój zespołu, który, mimo dawki melancholii, zawsze podnosi mnie na duchu.
Podobnie jak Any Way You Want It zastosowano w ostatniej scenie Doktora
Housego, tak podniosła power-ballada Don’t Stop Believin’ pojawiła
się w kontrowersyjnym zakończeniu Rodziny Soprano. Co prawda tekst
krytykowano za wzmiankę o „południowym Detroit” – nie ma czegoś takiego, na
południowym brzegu rzeki leży już Windsor w Kanadzie. Charakterystyczne i
nietypowe jest też to, że refren pojawia się dopiero pod sam koniec utworu.
Niestetyż, zwyczaj wrzucania
najlepszego utworu na sam początek płyty sprawia, że dalszy ciąg robi już
mniejsze wrażenie. Nie znaczy to, że z Escape nie wykrojono więcej
singli. Do promocji trafiła też ballada Who’s Crying Now, nieco bardziej
konfekcyjna i bardziej soulowa. Trójcy dopełnia finałowa pościelówa Open
Arms – one jednak bledną w porównaniu z Don’t Stop Believin’. Na singlu nie zmieściła
się Still They Ride, ale to również ballada zgodna z wszelkimi
standardami AOR. Jest też bardziej patetyczna i hałaśliwsza Mother, Father.
Przy całej komercjalności tej grupy warto zwrócić uwagę, że Neal Schon to
jednak fachowiec sześciu strun, Santana nie brał byle kogo do zespołu.
Parę dynamicznych rockerów
też się zmieściło, osobliwie na stronie B, chociaż wysoki i dość słodki głos
Perry’ego kontrastuje z riffami, zmiękczając efekt końcowy. Można tu zaliczyć,
zgodnie z tytułem, Keep on Runnin’, a także tytułowy Escape. W
tej kategorii najbardziej podoba mi się Stone in Love w średnim tempie,
z ciekawą partią basu i solówką oraz epickim finałem.
Na bonus – funkujący La Raza del Sol, wydany pierwotnie na stronie B, oraz wszystkie trzy utwory singlowe w wersjach koncertowych z Houston.
Journey, Frontiers,
1983
Po raz trzeci mamy tu największy
przebój na początku, ale już nie tak optymistyczny jak tamte dwa: dynamiczny i
dramatyczny Separate Ways (Worlds Apart), zdominowany przez syntezator.
W ogóle ciut więcej tu niż
na poprzednich albumach syntezatorowej mgły – czy to w balladzie Send Her My
Love, czy w pompatycznym Chain Reaction. Jest też spokojny, oparty
na jednostajnym pochodzie basowym After the Fall ze słodkimi harmoniami
w refrenie, zresztą kolejny singiel. Na listy przebojów wleciała poza tym ballada
fortepianowa Faithfully. Z tego trójpaku jednak Frontiers podoba
mi się najmniej, jako najbardziej wygładzona komercyjnie.
Co prawda lepsze wrażenie
robi druga połowa, gdzie – podobnie jak na Escape – skupiono utwory
nieprzeznaczone do promocji, a zatem mniej przesłodzone. Jeśli pominąć rozlazłą
diddleyówę Back Talk, oznacza to najostrzejszy na płycie, hardrockowy Edge
of the Blade, dawkę patosu w Troubled Child, niepokojący Frontiers
oraz podniosły finał Rubicon z rozbudowanym instrumentalnym finałem.
Płyta zawiera cztery bonusy. Only the Young i Ask the Lonely były pierwotnie przewidziane na album, ale ostatecznie weszły na niego dwa inne utwory, a tę dwójkę wykorzystano je w soundtrackach filmowych: pierwszy w Vision Quest z Matthew Modine’em, a drugi w Two of a Kind z Johnem Travoltą i Olivią Newton-John. Przeciętny Liberty początkowo ukazał się w boksie kompilacyjnym, a Only Solutions z nieco ladypankowym pasażem gitarowym – na ścieżce głośnego sajęs fikszyn Tron.
Runrig, Play Gaelic,
1978
W końcu udało mi się zdobyć pierwszą
płytę Runrig. Debiut braci MacDonald z wyspy Skye brzmi bardziej
tradycjonalistycznie niż ich późniejsze albumy – bliżej standardowego folku
szkockiego, chociaż większość stanowią ich utwory autorskie. Oprócz Caluma
(perkusja) i Rory’ego (wokal, gitary) grupę tworzył oczywiście wokalista Donnie
Munro oraz trzeci MacDonald, akordeonista Robert – chyba niespokrewniony. Nie
utrzymał się dłużej w składzie, a kilka lat później zmarł na raka.
Większość stanowią solenne,
nastrojowe utwory z łagodnym śpiewem – wyłącznie po gaelicku i często w
harmoniach. Czasami są bardziej podniosłe (Sguaban Arbhair czy
tradycyjny lament Criogal Cridhe), czasem spokojniejsze (Sunndach,
Chi Mi ’n Geamhradh), bywa też coś żwawszego (Air an Traigh). Do
tańca nadają się tradycyjne wiązanki: De Ni Mi / Puirt, podbite rytmem
kroków, oraz reelowa Ceol An Dannsa – w obydwu akordeon pełni funkcję
instrumentu melodycznego.
Rockowy element stanowi sekcja rytmiczna (głównie bas) oraz partie gitary elektrycznej, przez które całość brzmi nieco bigbitowo. A już mój ulubiony Tillidh Mi trochę zajeżdża The Byrds za sprawą charakterystycznie dzwoniącej gitary. Oprócz niego całkiem dobrze się sprawdza An Ros, w zasadzie ballada, ale posadzona na ciepłej linii basowej. Ostatnim utworem jest Cum ‘Ur n-Aire – podniosła pieśń w rodzaju tych, którymi Runrig miał kończyć późniejsze płyty.
Alogia, Priče o životu,
2004
A teraz coś z zupełnie innej
beczki: progresywny power metal z Serbii. Na czele zespołu Alogia stoją bracia
Srđan i Miroslav Brankoviciowie. Obaj gitarzyści, obaj kompozytorzy, Srđan
chyba jest liderem, bo nieco więcej utworów od brata napisał na tę płytę i
jeszcze zaprojektował okładkę. Za to Miroslav napisał teksty. Logo zespołu
stworzył Christophe Szpajdel, belgijski grafik polskiego pochodzenia,
specjalizujący się w logach dla zespołów.
Efekt przypomina Dream
Theater, ale po serbsku. Zespół, a szczególnie perkusista (Damir Adžić), gra
jak dobrze naoliwiony mechanizm. W dziedzinie solówek najbardziej czadu dają
gitary, natomiast klawiszowiec Branislav Dabić trzyma się w tle, ale jest
zauważalny, bo w końcu co to za progresywa bez klawiszy. Wypada wspomnieć o
wokalu – Nikola Mijić ma głos wysoki i klasycznie heavymetalowy, zdarza mu się
śpiewać agresywniej w takich utworach jak Trgovci dušama. Czasem
pojawiają się harmonie wokalne, ale w książeczce brak informacji, żeby
którykolwiek inny członek zespołu śpiewał, więc wnioskuję, że Mijić stosuje
nakładki. W takim Još samo ovaj put sprawia nawet wrażenie, jakby
śpiewał sam ze sobą w duecie i do tego jeszcze w chórze.
Duża sprawność techniczna
nie wyklucza dużej dawki melodii. Przy tym wszystkim płyty słucha się jak
jednej całości, tym bardziej, że utwory są połączone – nie wsłuchiwałem się w
teksty, ale nie zdziwiłbym się wcale, gdyby to był concept album. Sam
instrumentalny wstęp (Reditus) trwa cztery i pół minuty! Najdłuższa jest
dziesięciominutowa Metamorfoza. Nie brakuje też jednak fragmentów
krótszych, jak Kao snegovi pełne chwytliwych unison gitarowych. W paru
utworach gościnnie pojawia się flecistka Marija Gajić.
Mój ulubiony utwór z tej
płyty to Putnik na raskršću ze względu na bardzo melodyjny, chóralny
refren, kontrastujący z naprawdę energiczną młócką. Wyróżnia się też epicka,
siedmiominutowa Magija oraz bardziej balladowe Lišće minulih jeseni
– we wszystkich trzech klawiszowiec ma trochę więcej do powiedzenia. Z trójcą
tą kontrastuje dramatyczny Ambis z powtarzanym z pasją wyrażeniem nema
više.
Album kończy się
instrumentalną kompozycją gitarową o baśniowym klimacie. Dorzucony też został
bonus: powermetalowa przeróbka What a Feeling, przeboju Irene Cara
(napisanego przez Giorgio Morodera) z filmu Flashdance.
W książeczce teksty utworów
wydrukowano ze wskazaniem, który z gitarzystów gra które solo.
The
Thrills, So Much for the City, 2003
The Thrills byli zespołem
irlandzkim z nurtu „nowej rewolucji rockowej”, ale ich muzyka nie brzmiała ani
zbyt rewolucyjnie, ani zbyt dreszczowo: łagodne, balladowe granie w
postbritpopowej konwencji a la Travis. Podobieństwo to najbardziej słychać w
fortepianowym Deckchairs and Cigarettes. Wokalista Conor Deasy ma
nawet podobnie wysoki głos do Frana Healy’ego, a koledzy wspierają go
harmoniami. Aranżacje są ciut bardziej urozmaicone, za to melodie mniej
chwytliwe. So Much for the City nie jest nawet specjalnie
wielkomiejskie: banjo, harmonijka czy gitarowe glissanda wprowadzają folkowy (w
rozumieniu amerykańskim) charakter, a ciepła dodają np. organy Hammonda (Big
Sur). Płyta sięga nieraz do lat sześćdziesiątych (Don’t Steal Our Sun).
Old Friends, New Lovers to z kolei ballada z orkiestrą, w której znalazła
się wiolonczelistka Suzie Katayama (słyszałem już ją w tym roku na płycie 4 Non
Blondes).
Szybkie utwory to Say It
Ain’t So oraz One Horse Town, ten drugi z sekcją dętą,
chociaż nadal nastrojowy i dość miękki w wyrazie za sprawą organów i tamburynu.
Dość dynamicznie robi się też w Your Love Is Like Las Vegas. Za
najmocniejszy punkt albumu uważam natomiast Hollywood Kids, pięcioipółminutową
balladę z banjo… oraz powracającym ciężkim i przybrudzonym motywem gitarowym.
Płyta zawiera ukryty utwór Plans,
nieodróżniający się zbytnio od reszty repertuaru, ale fajnie crescendujący w
pewnym momencie.
Co nietypowe, spis utworów
znajduje się z przodu okładki, a nie z tyłu, a w książeczce nie zostały zamieszczone
całe teksty, a tylko fragmenty.
Kate
Nash, Made of Bricks, 2008
Brytyjska wokalistka
zwróciła moją uwagę przebojowym, acz pełnym ironii przebojem Doo Wah Doo
z teledyskiem, w którym odgrywała stewardessę wzgardzoną przez przystojnego
pilota. Po jakimś czasie przyszło zapoznać się bliżej z jej twórczością – tyle
że z wcześniejszej, debiutanckiej płyty. Nash należy zresztą do grona artystów,
którzy dali się zauważyć dzięki portalowi MySpace (był taki moment w historii
internetów – vide początki kariery Arctic Monkeys).
Muzykę z Made of Bricks można
zakwalifikować jako alternatywny pop. Nash ma wysoki głos z wyraźnym akcentem, sprawiający
ciut dysonansowe wrażenie. Muzyka jest krotochwilna, lecz pełna ironii, do tego
dość przebojowa, np. w dynamicznym Foundations (pomimo brzydkiego słowa),
Pumpkin Soup, a przede wszystkim w Mouthwash. Szczególnie
podobało mi się rozbujane, ładnie się rozwijające We Get On, niejako
prototyp Doo Wah Doo. W aranżacjach największą rolę odgrywa fortepian,
nieraz brzmiący monumentalnie niczym u niesławnych Dresden Dolls. Skojarzenia z
owym „punkowym kabaretem” budzi Mariella, piosenka o „dziwnej
dziewczynie” (a może, hm, ananasowej), choć finał ma irytujący. W Skeleton
Song rządzą skrzypce (na których gra Mei-ling Wong) i pod koniec utworu
odlatują w chaos. Płyta zawiera też bardziej kameralne, akustyczne ballady typu
Birds czy Nicest Thing (ta druga również ze skrzypcami).
Z drugiej strony pojawiają
się fragmenty dość kanciaste, vide otwieracz Play: mocne tłuczenie w
bębny, ostinatowe akcenty gitarowe i organowe, Nash powtarzająca w kółko jedno
zdanie, melizmaty w tle. Artystka potrafi czasem rzucić mięsem, jak w akustycznym
bluesie Dickhead, gdzie śpiewa na tle samego basu i dopiero pod koniec zjawia
się smyczkowy ornament. Z niecenzuralnych tytułów jest jeszcze Shit Song,
bardziej przystępna i z udziałem syntezatora.
Richard
Ashcroft, Alone with Everybody, 2000
Zespół The Verve należy do
tych, które jakoś nie mogą do mnie trafić. Od Urban Hymns, uważanej
za jedną z najważniejszych brytyjskich płyt lat dziewięćdziesiątych, odbiłem
się kilkakrotnie. Za to pierwsza solowa płyta Richarda Ashcrofta po rozpadzie
grupy, to już co innego.
Przede wszystkim znalazła
się tu A Song for the Lovers, melancholijna i na swój sposób przebojowa
piosenka z aranżacją orkiestrową i partiami trąbki. Kiedy ta płyta się ukazała,
byłem w drugiej połowie liceum, a najdłuższa szyja britpopu wydała z siebie
dźwięki idealnie pasujące do mojego ówczesnego nastroju.
Orkiestra występuje też w
drugim na płycie I Get My Beat, spokojniejszym i bardziej soulowym (chór
gospelsowy wykonuje śpiewy w tle). Generalnie płyta jest spokojna i bezczadowa,
np. Brave New World żadną miarą nie da się pomylić z utworem Iron Maiden
z tego samego roku i pod tym samym tytułem. Choć nagrywane było w Ameryce,
muzyka Ashcrofta ma wyraźnie brytyjski posmak, nawet gdy śpiewa o New Yorku. Co
prawda mechaniczny nieco rytm w utworze New York, pasujący do
gorączkowej atmosfery metropolii, budzi skojarzenia z nurtem madchesterskim. Podobne
klimata (łącznie z obowiązkową harmonijką) reprezentuje singiel Money to
Burn. Elektronika jednak występuje w ilościach śladowych i nawet w
delikatnym Slow Was My Heart sama jest delikatna, ledwo słyszalna pod
orkiestrą. Najbardziej klasycznie britpopowy refren słychać w Crazy World.
W miarę dynamiczny i całkiem przebojowy jest C’mon People (We’re Making It
Now), słusznie wydany na trzecim singlu. Tymczasem On a Beach płynie
tak leniwie, jakby wszystko działo się nie na tytułowej plaży, a pod wodą.
W nagraniach wzięli udział – z bardziej znanych nazwisk – Pino Palladino (bas w większości utworów), Chuck Leavell (fortepian w A Song for the Lovers) i BJ Cole (gitara pedal steel wielokrotnie). Za aranżacje orkiestrowe odpowiadał weteran Will Malone (współpracował m.in. z Black Sabbath). Z czasów The Verve ściągnął Ashcroft perkusistę Petera Salisbury’ego, a za klawiszami w paru utworach posadził żonę, Kate Radley (znaną ze Spiritualized).
Live,
The Distance to Here, 1999
Wskoczył również album zespołu,
którego liderem jest Ed Kowalczyk. Grupa Live załapała się na ostatni moment
popularności grunge – jej najpopularniejszy, trzeci album Throwing Copper ukazał
się w kwietniu 1994 r., ze trzy tygodnie po śmierci Kurta Cobaina.
W roku 1999 twórczość Live
można już określać jako postgrunge – nadal sporo emocji w utworach, nadal
przybrudzone gitary, ale całość bardziej wygładzona niż u seattlowskich
zespołów z pierwszej połowy dekady. Czadu nie ma za dużo, za to Chadów – aż
dwóch: gitarzysta Chad Taylor i perkusista Chad Gracey; bębny brzmią zaś, jakby
grał na nich jeszcze inny Chad. Za produkcję wziął się Jerry Harrison, były
gitarzysta Talking Heads, który gra tu momentami na klawiszowych (vide solo na klawesynie
w The Distance).
Początek jest średnio
imponujący, taki nieco dociążony rock alternatywny. Ciekawiej, czyli
melodyjniej, robi się w trzecim z kolei Sparkle z chwytliwym riffem.
Potem wchodzi największy przebój z albumu – power-ballada Run to the Water z
rozlewnym refrenem. Po niej, prawem kontrastu, nieźle się słucha dynamicznego Sun.
W dalszej części do ciekawszych należy orientalizujący Where Fishes Go.
Od czasu do czasu pojawiają się glissanda gitarowe, np. w Face and Ghost
(The Children’s Song), gdzie zresztą przez moment głos Kowalczyka zostaje
przetworzony elektronicznie. Przebojowe refreny występują
jeszcze w They Stood Up For Love i We Walk in the Dream. Ogólnie rzecz biorąc, nie
jest źle, chociaż w grunge’owej tabeli jest to wyraźna druga liga.
W nagraniu płyty wziął udział niejaki Adam Kowalczyk, co zapewne pozwala zaliczyć ją do grupy albumów z rodzeństwem.
Bryan Adams, Reckless,
1984
Miałem tę płytę na liście od
czasów licealnych. Swoim trzecim albumem Bryan Adams dokonał przełamania
strategicznego i z artysty cieszącego się lokalną popularnością w Kanadzie
przeistoczył się w gwiazdę światową. Na czwartym, Reckless, tylko
poszedł za ciosem.
Wszystko to za sprawą
nieprzegadanej, skrojonej w sam raz dawki tzw. heartland rocka. O ile
przeciętnemu radiosłuchaczowi Adams może się kojarzyć z nieznośnie
sentymentalnymi balladami, o tyle Reckless przedstawia jego inne,
bardziej zadziorne oblicze. Ballada co prawda się znalazła – Heaven –
ale jeszcze nie jest tak przesłodzona jak późniejsze.
Z utworów dynamicznych
najbardziej mi się podobają te, które mają jednak dawkę melancholii: otwieracz One
Night Love Affair, wielki przebój Summer of ’69 oraz duet z Tiną
Turner w It’s Only Love. Witalny She’s Only Happy When She’s Dancing budzi
skojarzenia z twórczością Johna Mellencampa. Mniej ciekawie wypada
rockandrollowy Kids Wanna Rock. Zaś takie utwory jak Somebody czy
popularny Run to You wydają się inspiracją dla zmiany stylistycznej,
jaką w ciągu najbliższych lat miało przejść Lady Pank. Wszystko oczywiście
porządnie wyprodukowane, w Long Gone słychać harmonijkę, a Jim Vallance,
współautor repertuaru, produkuje się na perkusyjnych.
Czy mnie dziwi, że ten album zyskał tak wielką popularność? Absolutnie nie.
Cat
Stevens, Tea for the Tillerman, 1970
Ponury listopad urozmaiciłem
sobie jedną z najsłynniejszych płyt Yusufa Islama, dawniej znanego jako Cat
Stevens. Ten brytyjski wokalista greckiego pochodzenia w latach
siedemdziesiątych znalazł miejsce na scenie folkrockowej, a Herbata dla
oracza to jego czwarty i chyba najsłynniejszy album. Za konsoletą siedział Paul
Samwell-Smith, były basista Yardbirdsów, który przekwalifikował się na
producenta (później nagrywał nawet Jethro Tull).
Płytę wypełniają autorskie ballady, głównie na
fundamencie gitary akustycznej. Czasami rytm zaznacza ciepłe dudnienie
kontrabasu (Into White). Łagodny głos Stevensa kojarzy mi się z Alem
Stewartem (tym bardziej, że tu Cat i tam Cat). Gdzieniegdzie – już od
pierwszego utworu – pojawiają się orkiestracje zaaranżowane przez Dela Newmana
(pracował potem m.in. z Eltonem Johnem).
Najbardziej znanym tu
utworem jest Wild World, dwie dekady później przerobiony przez Mr. Big.
W trakcie słuchania zapadły mi też w pamięć Hard-Headed Woman z całkiem
solidnymi crescendami orkiestry i gitary. Nastrojowy fortepian napędza piosenkę
Sad Lisa, gdzie urodzony w Warszawie John Rostein gra przejmujące solo
na skrzypcach.
Najbliżej rocka mieści się Miles
from Nowhere, melodycznie trochę dylanowski i z potężnym dudnieniem
perkusji (Harvey Burns) w refrenach. Dosyć głośno robi się poza tym w But I
Might Die Tonight, wykorzystanym w filmie Jerzego Skolimowskiego Na
samym dnie (oprócz Mother Sky grupy Can). Longer Boats to
przede wszystkim chóralny refren i znów stopniowe budowanie napięcia z udziałem
orkiestry. Nieco wpływów Dylana słychać też w popularnym Father and Son,
gdzie artysta śpiewa z podziałem na role. Tytułowy Tea for the Tillerman – Stevens
solo z fortepianem, przynajmniej do pewnego momentu – to de facto minutowa koda.
W roku 2020 Yusuf/Cat
Stevens wypuścił nagraną na nowo i przearanżowaną wersję albumu. W Father
and Son zarejestrował wówczas partie ojca, a jako syna zostawił wokale z
wersji oryginalnej.
Stevens, obdarzony także talentem plastycznym, sam narysował ilustrację okładkową.
Supergrass, Supergrass,
1999
Za piątkę na targu staroci
dorwałem kolejną już płytę Supergrass, zwaną potocznie „rentgenem” ze względu
na projekt okładki.
W dalszym ciągu jest to rozrywkowe
granie z nawiązaniami do lat sześćdziesiątych – i nie tylko. W otwieraczu Moving
nerwowe bicie gitary na tle syntezatorowej mgły budzi skojarzenia wprost
pinkfloydowe – ale kontrastuje z typowo britpopowym refrenem. Odrobinę floydowego
klimatu ma też Born Again. Z rozmaitych patentów zapamiętuje się a to
falsetowe chórki a la Electric Light Orchestra (What Went Wrong (In Your
Head)), a to rytm kotłów i partie gitarowe puszczone od tyłu (Shotover
Hill), a to cowbell (Your Love).
Robert Coombes, brat lidera, dołączył już na stałe na etacie klawiszowca, co miało pewien wpływ na brzmienie – vide Beautiful People z natarczywym motywem gitarowo-fortepianowym. Funkująca partia fortepianu elektrycznego stanowi też główny motyw Mary. Nie ma tu raczej żadnego wielkiego przeboju, który by się wyróżniał tak jak Alright z debiutu, ale całość jest dość melodyjna i takie utwory jak Pumping on Your Stereo są bardzo przyjazne w słuchaniu.
Cher, Love Hurts,
1991
Trafił mi się ostatni album
z poprockowego, a wręcz ocierającego się o soft metal okresu twórczości Cher. Love
Hurts było kolejną płytą po omówionym tu już Heart of Stone.
Niestety, książeczka mojego
egzemplarza w przeszłości zamokła, a potem wyschła, stając się jednolitym
kartonikiem, więc informacje o wykonawcach musiałem zaczerpnąć z internetów. Z
bardziej znanych nazwisk mamy więc w składzie członków Toto: Steve’a Lukathera,
Davida Paicha oraz Mike’a i śp. Jeffa Porcaro.
Jaki był efekt? Otwieracz Save
Up All Your Tears po prostu mnie zdmuchnął – dynamiczna i dramatyczna
zarazem poprockowa kompozycja, podniosły wstęp, kontrast spokojnej zwrotki z
rytmicznie melodyjnym refrenem… Rękę Desmonda Childa widać bez sprawdzania. Co
prawda tę piosenkę śpiewała już wcześniej Bonnie Tyler, ale Cher wnosi do niej ten
swój zmiatający wszystko na swojej drodze ormiańsko-hollywoodzki glamur. Zaraz
potem leci kolejny kower, będący zarazem utworem tytułowym: Love Hurts –
klasyczna sentymentalna ballada The Everly Brothers z lat pięćdziesiątych
(konkretnie z 1960 – bo pamiętajcie, lata sześćdziesiąte zaczynają się od
debiutu Beatlesów w 1963), którą Cher już raz nagrała, a której drugim
najsłynniejszym wykonawcą była grupa Nazareth. Tym razem oczywiście produkcja i
aranżacja są odpowiednio bombastyczne na miarę epoki. Na trzecim miejscu
znalazł się największy hit z podstawowej wersji albumu – napisany specjalnie
dla Cher przez Diane Warren (która w dodatku śpiewa w tle), bardziej soulowaty Love
and Understanding (kojarzę go z radia). Z kowerów należy jeszcze wymienić A World
without Heroes, balladę z repertuaru Kiss, którą wyprodukował tu
Lukather – jak dla mnie za dużo tu jednak syntezatorowej mgły.
Materiał niesinglowy też
jest bardzo satysfakcjonujący dla entuzjastów brzmienia lat osiemdziesiątych
(co prawda 1991 to już niewątpliwie lata dziewięćdziesiąte, ale płyta utrzymana
jest jeszcze w standardzie wcześniejszej dekady, poza tym zaczęła powstawać w
1989). Specyficzna podniosłość, dramatyzm, gładkie brzmienie… Mamy tu
power-balladę Fires of Eden z potężnymi akordami syntezatora na otwarcie
oraz jeszcze bardziej rozlewną pościelówę I’ll Never Stop Loving You, w
której palce maczał sam John Wetton (ex-King Crimson).
Żeby nie zrobiło się zbyt
sentymentalnie, płyta zawiera parę utworów w żywszych tempach. Należy do nich One
Small Step, zaśpiewany w duecie z Richardem Page’em, liderem popularnej
wówczas grupy Mr. Mister – przykład „afrykańskiego” brzmienia modnego w
osiemdziesiątych. Could’ve Been You to coś w średnim tempie,
akcentowanym dwudźwiękową chropowatą zagrywką gitarową – a refren do tego
oczywiście przebojowy. Zasadniczy repertuar kończy Who You Gonna Believe,
najbardziej chyba (pop)rockowy oprócz samego otwieracza (zrozumiałem, że ona
tam śpiewa, że nie potrzebuje menhira u swojego boku).
Generalnie płyta jest bardzo
fajna, tylko trochę za długa – dwa przedostatnie utwory, same w sobie dobre,
już powodują pewne znużenie po przesłuchaniu tak jednorodnej dawki.
Jako bonus, nieuwzględniony
w opisie, płyta zawiera wielki przebój The Shoop Shoop Song (It’s In His
Kiss), przeróbkę piosenki z lat sześćdziesiątych nagraną do filmu Syreny
(Mermaids – #niepomylfilmu z wypuszczonym kilka lat później Sirens
z Hugh Grantem), w którym Cher grała główną rolę. Jej słodki i
optymistyczny nastrój oraz aranżacja w stylu R&B trochę się gryzą z
rockowym patosem całego albumu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz