wtorek, 16 grudnia 2025

Ormiański glamur i zespół od kończenia seriali, czyli płyty październikowo-listopadowe

 

Jesienny plon płytowy był całkiem spory. Na Faradaguła znów pojawiły się – po kilku miesiącach przerwy – ciekawe płyty za pięć złotych. Byłem też na giełdzie płytowej w supermarkecie, gdzie m.in. zdobyłem trójpak Journey w okładkach typu mini-LP.

 

Journey, Departure, 1980

Pisząc jakiś czas temu o płytach Carlosa Santany z lat 80., kilka razy nawiązywałem do grupy Journey. Założona przez byłych współpracowników Devadipa – gitarzystę Neala Schona i organistę Grega Roliego – zaczynała na gruncie jazzrockowym, ale prawdziwy sukces nadszedł, gdy dołączył wokalista Steve Perry, a Journey rozpoczął podróż ku listom przebojów.

Departure była piątą płytą ogólnie, a drugą za kadencji Perry’ego. Rozpoczyna ją wielki przebój Any Way You Want It – szybki, porywający, pełen pozytywnej energii. Poza nim album jest jednak raczej spokojny. Bluesowo-swingujący Walk Like a Lady wydaje się w porównaniu wyciszony i staromodny, stanowi zasadniczo okazję dla popisów gitarzysty. Później Schonowi trafia się króciutka miniaturka instrumentalna Departure.

Większość materiału stanowią ballady. Najbardziej dramatycznie wypada I’m Cryin’, a w Good Morning Girl zaangażowano orkiestrę smyczkową. Stay Awhile brzmi bardziej retro, głos Perry’ego zaczyna szybować w soulowych regionach (i po raz drugi odzywają się smyczki). W podniosłej Someday Soon śpiewa Rolie, zaś Schon daje głos w spokojniejszym People and Places, które za sprawą solennych organów kojarzy mi się nieco z Uriah Heep. Precious Time także brzmi łagodnie, ale opiera się na szybkim biciu nieprzesterowanej gitary, słychać też harmonijkę; potem dochodzi do zagęszczenia dynamiki i aranżacji.

Utwory dynamiczne są w mniejszości. Kąśliwe riffy (podbite rytmicznym fortepianem) słychać w Where Were You, a gonitwą bardziej rockandrollową jest Line of Fire. Na koniec przejażdżki zespół proponuje Homemade Love – dawkę zeppelinowego ciężaru dla obudzenia słuchacza.

Reedycja wzbogacona została o bonusy: fortepianowo-softrockową balladę Natural Thing (strona B singla) oraz Little Girl, który ukazał się na kolejnym, soundtrackowym albumie grupy. 


 

Journey, Escape, 1981

Kolejna regularna płyta Journey ukazała się po wspomnianym soundtracku i po płycie koncertowej. Gregg Rolie poczuł się tymczasem zmęczony komercyjnym zwrotem zespołu i na Escape miejsce przy klawiszach zajmuje już Jonathan Cain.

Otwiera ją mój ulubiony przebój zespołu, który, mimo dawki melancholii, zawsze podnosi mnie na duchu. Podobnie jak Any Way You Want It zastosowano w ostatniej scenie Doktora Housego, tak podniosła power-ballada Don’t Stop Believin’ pojawiła się w kontrowersyjnym zakończeniu Rodziny Soprano. Co prawda tekst krytykowano za wzmiankę o „południowym Detroit” – nie ma czegoś takiego, na południowym brzegu rzeki leży już Windsor w Kanadzie. Charakterystyczne i nietypowe jest też to, że refren pojawia się dopiero pod sam koniec utworu.

Niestetyż, zwyczaj wrzucania najlepszego utworu na sam początek płyty sprawia, że dalszy ciąg robi już mniejsze wrażenie. Nie znaczy to, że z Escape nie wykrojono więcej singli. Do promocji trafiła też ballada Who’s Crying Now, nieco bardziej konfekcyjna i bardziej soulowa. Trójcy dopełnia finałowa pościelówa Open Arms – one jednak bledną w porównaniu z Don’t  Stop Believin’. Na singlu nie zmieściła się Still They Ride, ale to również ballada zgodna z wszelkimi standardami AOR. Jest też bardziej patetyczna i hałaśliwsza Mother, Father. Przy całej komercjalności tej grupy warto zwrócić uwagę, że Neal Schon to jednak fachowiec sześciu strun, Santana nie brał byle kogo do zespołu.

Parę dynamicznych rockerów też się zmieściło, osobliwie na stronie B, chociaż wysoki i dość słodki głos Perry’ego kontrastuje z riffami, zmiękczając efekt końcowy. Można tu zaliczyć, zgodnie z tytułem, Keep on Runnin’, a także tytułowy Escape. W tej kategorii najbardziej podoba mi się Stone in Love w średnim tempie, z ciekawą partią basu i solówką oraz epickim finałem.

Na bonus – funkujący La Raza del Sol, wydany pierwotnie na stronie B, oraz wszystkie trzy utwory singlowe w wersjach koncertowych z Houston. 

 

Journey, Frontiers, 1983

Po raz trzeci mamy tu największy przebój na początku, ale już nie tak optymistyczny jak tamte dwa: dynamiczny i dramatyczny Separate Ways (Worlds Apart), zdominowany przez syntezator.

W ogóle ciut więcej tu niż na poprzednich albumach syntezatorowej mgły – czy to w balladzie Send Her My Love, czy w pompatycznym Chain Reaction. Jest też spokojny, oparty na jednostajnym pochodzie basowym After the Fall ze słodkimi harmoniami w refrenie, zresztą kolejny singiel. Na listy przebojów wleciała poza tym ballada fortepianowa Faithfully. Z tego trójpaku jednak Frontiers podoba mi się najmniej, jako najbardziej wygładzona komercyjnie.

Co prawda lepsze wrażenie robi druga połowa, gdzie – podobnie jak na Escape – skupiono utwory nieprzeznaczone do promocji, a zatem mniej przesłodzone. Jeśli pominąć rozlazłą diddleyówę Back Talk, oznacza to najostrzejszy na płycie, hardrockowy Edge of the Blade, dawkę patosu w Troubled Child, niepokojący Frontiers oraz podniosły finał Rubicon z rozbudowanym instrumentalnym finałem.

Płyta zawiera cztery bonusy. Only the Young i Ask the Lonely były pierwotnie przewidziane na album, ale ostatecznie weszły na niego dwa inne utwory, a tę dwójkę wykorzystano je w soundtrackach filmowych: pierwszy w Vision Quest z Matthew Modine’em, a drugi w Two of a Kind z Johnem Travoltą i Olivią Newton-John. Przeciętny Liberty początkowo ukazał się w boksie kompilacyjnym, a Only Solutions z nieco ladypankowym pasażem gitarowym – na ścieżce głośnego sajęs fikszyn Tron. 

 

Runrig, Play Gaelic, 1978

W końcu udało mi się zdobyć pierwszą płytę Runrig. Debiut braci MacDonald z wyspy Skye brzmi bardziej tradycjonalistycznie niż ich późniejsze albumy – bliżej standardowego folku szkockiego, chociaż większość stanowią ich utwory autorskie. Oprócz Caluma (perkusja) i Rory’ego (wokal, gitary) grupę tworzył oczywiście wokalista Donnie Munro oraz trzeci MacDonald, akordeonista Robert – chyba niespokrewniony. Nie utrzymał się dłużej w składzie, a kilka lat później zmarł na raka.

Większość stanowią solenne, nastrojowe utwory z łagodnym śpiewem – wyłącznie po gaelicku i często w harmoniach. Czasami są bardziej podniosłe (Sguaban Arbhair czy tradycyjny lament Criogal Cridhe), czasem spokojniejsze (Sunndach, Chi Mi ’n Geamhradh), bywa też coś żwawszego (Air an Traigh). Do tańca nadają się tradycyjne wiązanki: De Ni Mi / Puirt, podbite rytmem kroków, oraz reelowa Ceol An Dannsa – w obydwu akordeon pełni funkcję instrumentu melodycznego.

Rockowy element stanowi sekcja rytmiczna (głównie bas) oraz partie gitary elektrycznej, przez które całość brzmi nieco bigbitowo. A już mój ulubiony Tillidh Mi trochę zajeżdża The Byrds za sprawą charakterystycznie dzwoniącej gitary. Oprócz niego całkiem dobrze się sprawdza An Ros, w zasadzie ballada, ale posadzona na ciepłej linii basowej. Ostatnim utworem jest Cum ‘Ur n-Aire podniosła pieśń w rodzaju tych, którymi Runrig miał kończyć późniejsze płyty. 

 

Alogia, Priče o životu, 2004

A teraz coś z zupełnie innej beczki: progresywny power metal z Serbii. Na czele zespołu Alogia stoją bracia Srđan i Miroslav Brankoviciowie. Obaj gitarzyści, obaj kompozytorzy, Srđan chyba jest liderem, bo nieco więcej utworów od brata napisał na tę płytę i jeszcze zaprojektował okładkę. Za to Miroslav napisał teksty. Logo zespołu stworzył Christophe Szpajdel, belgijski grafik polskiego pochodzenia, specjalizujący się w logach dla zespołów.

Efekt przypomina Dream Theater, ale po serbsku. Zespół, a szczególnie perkusista (Damir Adžić), gra jak dobrze naoliwiony mechanizm. W dziedzinie solówek najbardziej czadu dają gitary, natomiast klawiszowiec Branislav Dabić trzyma się w tle, ale jest zauważalny, bo w końcu co to za progresywa bez klawiszy. Wypada wspomnieć o wokalu – Nikola Mijić ma głos wysoki i klasycznie heavymetalowy, zdarza mu się śpiewać agresywniej w takich utworach jak Trgovci dušama. Czasem pojawiają się harmonie wokalne, ale w książeczce brak informacji, żeby którykolwiek inny członek zespołu śpiewał, więc wnioskuję, że Mijić stosuje nakładki. W takim Još samo ovaj put sprawia nawet wrażenie, jakby śpiewał sam ze sobą w duecie i do tego jeszcze w chórze.

Duża sprawność techniczna nie wyklucza dużej dawki melodii. Przy tym wszystkim płyty słucha się jak jednej całości, tym bardziej, że utwory są połączone – nie wsłuchiwałem się w teksty, ale nie zdziwiłbym się wcale, gdyby to był concept album. Sam instrumentalny wstęp (Reditus) trwa cztery i pół minuty! Najdłuższa jest dziesięciominutowa Metamorfoza. Nie brakuje też jednak fragmentów krótszych, jak Kao snegovi pełne chwytliwych unison gitarowych. W paru utworach gościnnie pojawia się flecistka Marija Gajić.

Mój ulubiony utwór z tej płyty to Putnik na raskršću ze względu na bardzo melodyjny, chóralny refren, kontrastujący z naprawdę energiczną młócką. Wyróżnia się też epicka, siedmiominutowa Magija oraz bardziej balladowe Lišće minulih jeseni – we wszystkich trzech klawiszowiec ma trochę więcej do powiedzenia. Z trójcą tą kontrastuje dramatyczny Ambis z powtarzanym z pasją wyrażeniem nema više.

Album kończy się instrumentalną kompozycją gitarową o baśniowym klimacie. Dorzucony też został bonus: powermetalowa przeróbka What a Feeling, przeboju Irene Cara (napisanego przez Giorgio Morodera) z filmu Flashdance.

W książeczce teksty utworów wydrukowano ze wskazaniem, który z gitarzystów gra które solo.

 

 

The Thrills, So Much for the City, 2003

The Thrills byli zespołem irlandzkim z nurtu „nowej rewolucji rockowej”, ale ich muzyka nie brzmiała ani zbyt rewolucyjnie, ani zbyt dreszczowo: łagodne, balladowe granie w postbritpopowej konwencji a la Travis. Podobieństwo to najbardziej słychać w fortepianowym Deckchairs and Cigarettes. Wokalista Conor Deasy ma nawet podobnie wysoki głos do Frana Healy’ego, a koledzy wspierają go harmoniami. Aranżacje są ciut bardziej urozmaicone, za to melodie mniej chwytliwe. So Much for the City nie jest nawet specjalnie wielkomiejskie: banjo, harmonijka czy gitarowe glissanda wprowadzają folkowy (w rozumieniu amerykańskim) charakter, a ciepła dodają np. organy Hammonda (Big Sur). Płyta sięga nieraz do lat sześćdziesiątych (Don’t Steal Our Sun). Old Friends, New Lovers to z kolei ballada z orkiestrą, w której znalazła się wiolonczelistka Suzie Katayama (słyszałem już ją w tym roku na płycie 4 Non Blondes).

Szybkie utwory to Say It Ain’t So oraz One Horse Town, ten drugi z sekcją dętą, chociaż nadal nastrojowy i dość miękki w wyrazie za sprawą organów i tamburynu. Dość dynamicznie robi się też w Your Love Is Like Las Vegas. Za najmocniejszy punkt albumu uważam natomiast Hollywood Kids, pięcioipółminutową balladę z banjo… oraz powracającym ciężkim i przybrudzonym motywem gitarowym.

Płyta zawiera ukryty utwór Plans, nieodróżniający się zbytnio od reszty repertuaru, ale fajnie crescendujący w pewnym momencie.

Co nietypowe, spis utworów znajduje się z przodu okładki, a nie z tyłu, a w książeczce nie zostały zamieszczone całe teksty, a tylko fragmenty.


 

Kate Nash, Made of Bricks, 2008

Brytyjska wokalistka zwróciła moją uwagę przebojowym, acz pełnym ironii przebojem Doo Wah Doo z teledyskiem, w którym odgrywała stewardessę wzgardzoną przez przystojnego pilota. Po jakimś czasie przyszło zapoznać się bliżej z jej twórczością – tyle że z wcześniejszej, debiutanckiej płyty. Nash należy zresztą do grona artystów, którzy dali się zauważyć dzięki portalowi MySpace (był taki moment w historii internetów – vide początki kariery Arctic Monkeys).

Muzykę z Made of Bricks można zakwalifikować jako alternatywny pop. Nash ma wysoki głos z wyraźnym akcentem, sprawiający ciut dysonansowe wrażenie. Muzyka jest krotochwilna, lecz pełna ironii, do tego dość przebojowa, np. w dynamicznym Foundations (pomimo brzydkiego słowa), Pumpkin Soup, a przede wszystkim w Mouthwash. Szczególnie podobało mi się rozbujane, ładnie się rozwijające We Get On, niejako prototyp Doo Wah Doo. W aranżacjach największą rolę odgrywa fortepian, nieraz brzmiący monumentalnie niczym u niesławnych Dresden Dolls. Skojarzenia z owym „punkowym kabaretem” budzi Mariella, piosenka o „dziwnej dziewczynie” (a może, hm, ananasowej), choć finał ma irytujący. W Skeleton Song rządzą skrzypce (na których gra Mei-ling Wong) i pod koniec utworu odlatują w chaos. Płyta zawiera też bardziej kameralne, akustyczne ballady typu Birds czy Nicest Thing (ta druga również ze skrzypcami).

Z drugiej strony pojawiają się fragmenty dość kanciaste, vide otwieracz Play: mocne tłuczenie w bębny, ostinatowe akcenty gitarowe i organowe, Nash powtarzająca w kółko jedno zdanie, melizmaty w tle. Artystka potrafi czasem rzucić mięsem, jak w akustycznym bluesie Dickhead, gdzie śpiewa na tle samego basu i dopiero pod koniec zjawia się smyczkowy ornament. Z niecenzuralnych tytułów jest jeszcze Shit Song, bardziej przystępna i z udziałem syntezatora.

 

Richard Ashcroft, Alone with Everybody, 2000

Zespół The Verve należy do tych, które jakoś nie mogą do mnie trafić. Od Urban Hymns, uważanej za jedną z najważniejszych brytyjskich płyt lat dziewięćdziesiątych, odbiłem się kilkakrotnie. Za to pierwsza solowa płyta Richarda Ashcrofta po rozpadzie grupy, to już co innego.

Przede wszystkim znalazła się tu A Song for the Lovers, melancholijna i na swój sposób przebojowa piosenka z aranżacją orkiestrową i partiami trąbki. Kiedy ta płyta się ukazała, byłem w drugiej połowie liceum, a najdłuższa szyja britpopu wydała z siebie dźwięki idealnie pasujące do mojego ówczesnego nastroju.

Orkiestra występuje też w drugim na płycie I Get My Beat, spokojniejszym i bardziej soulowym (chór gospelsowy wykonuje śpiewy w tle). Generalnie płyta jest spokojna i bezczadowa, np. Brave New World żadną miarą nie da się pomylić z utworem Iron Maiden z tego samego roku i pod tym samym tytułem. Choć nagrywane było w Ameryce, muzyka Ashcrofta ma wyraźnie brytyjski posmak, nawet gdy śpiewa o New Yorku. Co prawda mechaniczny nieco rytm w utworze New York, pasujący do gorączkowej atmosfery metropolii, budzi skojarzenia z nurtem madchesterskim. Podobne klimata (łącznie z obowiązkową harmonijką) reprezentuje singiel Money to Burn. Elektronika jednak występuje w ilościach śladowych i nawet w delikatnym Slow Was My Heart sama jest delikatna, ledwo słyszalna pod orkiestrą. Najbardziej klasycznie britpopowy refren słychać w Crazy World. W miarę dynamiczny i całkiem przebojowy jest C’mon People (We’re Making It Now), słusznie wydany na trzecim singlu. Tymczasem On a Beach płynie tak leniwie, jakby wszystko działo się nie na tytułowej plaży, a pod wodą.

W nagraniach wzięli udział – z bardziej znanych nazwisk – Pino Palladino (bas w większości utworów), Chuck Leavell (fortepian w A Song for the Lovers) i BJ Cole (gitara pedal steel wielokrotnie). Za aranżacje orkiestrowe odpowiadał weteran Will Malone (współpracował m.in. z Black Sabbath). Z czasów The Verve ściągnął Ashcroft perkusistę Petera Salisbury’ego, a za klawiszami w paru utworach posadził żonę, Kate Radley (znaną ze Spiritualized). 

 

Live, The Distance to Here, 1999

Wskoczył również album zespołu, którego liderem jest Ed Kowalczyk. Grupa Live załapała się na ostatni moment popularności grunge – jej najpopularniejszy, trzeci album Throwing Copper ukazał się w kwietniu 1994 r., ze trzy tygodnie po śmierci Kurta Cobaina.

W roku 1999 twórczość Live można już określać jako postgrunge – nadal sporo emocji w utworach, nadal przybrudzone gitary, ale całość bardziej wygładzona niż u seattlowskich zespołów z pierwszej połowy dekady. Czadu nie ma za dużo, za to Chadów – aż dwóch: gitarzysta Chad Taylor i perkusista Chad Gracey; bębny brzmią zaś, jakby grał na nich jeszcze inny Chad. Za produkcję wziął się Jerry Harrison, były gitarzysta Talking Heads, który gra tu momentami na klawiszowych (vide solo na klawesynie w The Distance).

Początek jest średnio imponujący, taki nieco dociążony rock alternatywny. Ciekawiej, czyli melodyjniej, robi się w trzecim z kolei Sparkle z chwytliwym riffem. Potem wchodzi największy przebój z albumu – power-ballada Run to the Water z rozlewnym refrenem. Po niej, prawem kontrastu, nieźle się słucha dynamicznego Sun. W dalszej części do ciekawszych należy orientalizujący Where Fishes Go. Od czasu do czasu pojawiają się glissanda gitarowe, np. w Face and Ghost (The Children’s Song), gdzie zresztą przez moment głos Kowalczyka zostaje przetworzony elektronicznie. Przebojowe refreny występują jeszcze w They Stood Up For Love i We Walk in the Dream. Ogólnie rzecz biorąc, nie jest źle, chociaż w grunge’owej tabeli jest to wyraźna druga liga.

W nagraniu płyty wziął udział niejaki Adam Kowalczyk, co zapewne pozwala zaliczyć ją do grupy albumów z rodzeństwem. 

 

Bryan Adams, Reckless, 1984

Miałem tę płytę na liście od czasów licealnych. Swoim trzecim albumem Bryan Adams dokonał przełamania strategicznego i z artysty cieszącego się lokalną popularnością w Kanadzie przeistoczył się w gwiazdę światową. Na czwartym, Reckless, tylko poszedł za ciosem.

Wszystko to za sprawą nieprzegadanej, skrojonej w sam raz dawki tzw. heartland rocka. O ile przeciętnemu radiosłuchaczowi Adams może się kojarzyć z nieznośnie sentymentalnymi balladami, o tyle Reckless przedstawia jego inne, bardziej zadziorne oblicze. Ballada co prawda się znalazła – Heaven – ale jeszcze nie jest tak przesłodzona jak późniejsze.

Z utworów dynamicznych najbardziej mi się podobają te, które mają jednak dawkę melancholii: otwieracz One Night Love Affair, wielki przebój Summer of ’69 oraz duet z Tiną Turner w It’s Only Love. Witalny She’s Only Happy When She’s Dancing budzi skojarzenia z twórczością Johna Mellencampa. Mniej ciekawie wypada rockandrollowy Kids Wanna Rock. Zaś takie utwory jak Somebody czy popularny Run to You wydają się inspiracją dla zmiany stylistycznej, jaką w ciągu najbliższych lat miało przejść Lady Pank. Wszystko oczywiście porządnie wyprodukowane, w Long Gone słychać harmonijkę, a Jim Vallance, współautor repertuaru, produkuje się na perkusyjnych.

Czy mnie dziwi, że ten album zyskał tak wielką popularność? Absolutnie nie. 


 

Cat Stevens, Tea for the Tillerman, 1970

Ponury listopad urozmaiciłem sobie jedną z najsłynniejszych płyt Yusufa Islama, dawniej znanego jako Cat Stevens. Ten brytyjski wokalista greckiego pochodzenia w latach siedemdziesiątych znalazł miejsce na scenie folkrockowej, a Herbata dla oracza to jego czwarty i chyba najsłynniejszy album. Za konsoletą siedział Paul Samwell-Smith, były basista Yardbirdsów, który przekwalifikował się na producenta (później nagrywał nawet Jethro Tull).

 Płytę wypełniają autorskie ballady, głównie na fundamencie gitary akustycznej. Czasami rytm zaznacza ciepłe dudnienie kontrabasu (Into White). Łagodny głos Stevensa kojarzy mi się z Alem Stewartem (tym bardziej, że tu Cat i tam Cat). Gdzieniegdzie – już od pierwszego utworu – pojawiają się orkiestracje zaaranżowane przez Dela Newmana (pracował potem m.in. z Eltonem Johnem).

Najbardziej znanym tu utworem jest Wild World, dwie dekady później przerobiony przez Mr. Big. W trakcie słuchania zapadły mi też w pamięć Hard-Headed Woman z całkiem solidnymi crescendami orkiestry i gitary. Nastrojowy fortepian napędza piosenkę Sad Lisa, gdzie urodzony w Warszawie John Rostein gra przejmujące solo na skrzypcach. 

Najbliżej rocka mieści się Miles from Nowhere, melodycznie trochę dylanowski i z potężnym dudnieniem perkusji (Harvey Burns) w refrenach. Dosyć głośno robi się poza tym w But I Might Die Tonight, wykorzystanym w filmie Jerzego Skolimowskiego Na samym dnie (oprócz Mother Sky grupy Can). Longer Boats to przede wszystkim chóralny refren i znów stopniowe budowanie napięcia z udziałem orkiestry. Nieco wpływów Dylana słychać też w popularnym Father and Son, gdzie artysta śpiewa z podziałem na role. Tytułowy Tea for the Tillerman – Stevens solo z fortepianem, przynajmniej do pewnego momentu  – to de facto minutowa koda.

W roku 2020 Yusuf/Cat Stevens wypuścił nagraną na nowo i przearanżowaną wersję albumu. W Father and Son zarejestrował wówczas partie ojca, a jako syna zostawił wokale z wersji oryginalnej.

Stevens, obdarzony także talentem plastycznym, sam narysował ilustrację okładkową. 

 

Supergrass, Supergrass, 1999

Za piątkę na targu staroci dorwałem kolejną już płytę Supergrass, zwaną potocznie „rentgenem” ze względu na projekt okładki.

W dalszym ciągu jest to rozrywkowe granie z nawiązaniami do lat sześćdziesiątych – i nie tylko. W otwieraczu Moving nerwowe bicie gitary na tle syntezatorowej mgły budzi skojarzenia wprost pinkfloydowe – ale kontrastuje z typowo britpopowym refrenem. Odrobinę floydowego klimatu ma też Born Again. Z rozmaitych patentów zapamiętuje się a to falsetowe chórki a la Electric Light Orchestra (What Went Wrong (In Your Head)), a to rytm kotłów i partie gitarowe puszczone od tyłu (Shotover Hill), a to cowbell (Your Love).

Robert Coombes, brat lidera, dołączył już na stałe na etacie klawiszowca, co miało pewien wpływ na brzmienie – vide Beautiful People z natarczywym motywem gitarowo-fortepianowym. Funkująca partia fortepianu elektrycznego stanowi też główny motyw Mary. Nie ma tu raczej żadnego wielkiego przeboju, który by się wyróżniał tak jak Alright z debiutu, ale całość jest dość melodyjna i takie utwory jak Pumping on Your Stereo są bardzo przyjazne w słuchaniu. 


 

Cher, Love Hurts, 1991

Trafił mi się ostatni album z poprockowego, a wręcz ocierającego się o soft metal okresu twórczości Cher. Love Hurts było kolejną płytą po omówionym tu już Heart of Stone.

Niestety, książeczka mojego egzemplarza w przeszłości zamokła, a potem wyschła, stając się jednolitym kartonikiem, więc informacje o wykonawcach musiałem zaczerpnąć z internetów. Z bardziej znanych nazwisk mamy więc w składzie członków Toto: Steve’a Lukathera, Davida Paicha oraz Mike’a i śp. Jeffa Porcaro.

Jaki był efekt? Otwieracz Save Up All Your Tears po prostu mnie zdmuchnął – dynamiczna i dramatyczna zarazem poprockowa kompozycja, podniosły wstęp, kontrast spokojnej zwrotki z rytmicznie melodyjnym refrenem… Rękę Desmonda Childa widać bez sprawdzania. Co prawda tę piosenkę śpiewała już wcześniej Bonnie Tyler, ale Cher wnosi do niej ten swój zmiatający wszystko na swojej drodze ormiańsko-hollywoodzki glamur. Zaraz potem leci kolejny kower, będący zarazem utworem tytułowym: Love Hurts – klasyczna sentymentalna ballada The Everly Brothers z lat pięćdziesiątych (konkretnie z 1960 – bo pamiętajcie, lata sześćdziesiąte zaczynają się od debiutu Beatlesów w 1963), którą Cher już raz nagrała, a której drugim najsłynniejszym wykonawcą była grupa Nazareth. Tym razem oczywiście produkcja i aranżacja są odpowiednio bombastyczne na miarę epoki. Na trzecim miejscu znalazł się największy hit z podstawowej wersji albumu – napisany specjalnie dla Cher przez Diane Warren (która w dodatku śpiewa w tle), bardziej soulowaty Love and Understanding (kojarzę go z radia).  Z kowerów należy jeszcze wymienić A World without Heroes, balladę z repertuaru Kiss, którą wyprodukował tu Lukather – jak dla mnie za dużo tu jednak syntezatorowej mgły.

Materiał niesinglowy też jest bardzo satysfakcjonujący dla entuzjastów brzmienia lat osiemdziesiątych (co prawda 1991 to już niewątpliwie lata dziewięćdziesiąte, ale płyta utrzymana jest jeszcze w standardzie wcześniejszej dekady, poza tym zaczęła powstawać w 1989). Specyficzna podniosłość, dramatyzm, gładkie brzmienie… Mamy tu power-balladę Fires of Eden z potężnymi akordami syntezatora na otwarcie oraz jeszcze bardziej rozlewną pościelówę I’ll Never Stop Loving You, w której palce maczał sam John Wetton (ex-King Crimson).

Żeby nie zrobiło się zbyt sentymentalnie, płyta zawiera parę utworów w żywszych tempach. Należy do nich One Small Step, zaśpiewany w duecie z Richardem Page’em, liderem popularnej wówczas grupy Mr. Mister – przykład „afrykańskiego” brzmienia modnego w osiemdziesiątych. Could’ve Been You to coś w średnim tempie, akcentowanym dwudźwiękową chropowatą zagrywką gitarową – a refren do tego oczywiście przebojowy. Zasadniczy repertuar kończy Who You Gonna Believe, najbardziej chyba (pop)rockowy oprócz samego otwieracza (zrozumiałem, że ona tam śpiewa, że nie potrzebuje menhira u swojego boku).

Generalnie płyta jest bardzo fajna, tylko trochę za długa – dwa przedostatnie utwory, same w sobie dobre, już powodują pewne znużenie po przesłuchaniu tak jednorodnej dawki.

Jako bonus, nieuwzględniony w opisie, płyta zawiera wielki przebój The Shoop Shoop Song (It’s In His Kiss), przeróbkę piosenki z lat sześćdziesiątych nagraną do filmu Syreny (Mermaids – #niepomylfilmu z wypuszczonym kilka lat później Sirens z Hugh Grantem), w którym Cher grała główną rolę. Jej słodki i optymistyczny nastrój oraz aranżacja w stylu R&B trochę się gryzą z rockowym patosem całego albumu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz