Tym razem płyty raczej wiosenne.
Scorpions, Virgin
Killer, 1976
Po krótkiej
ekskursji na tereny new romantic wracam na dobrze znaną niwę
hardrockową. Na wycieczce na Dolne Śląsko zaopatrzyłem się
w album pochodzący z czasów, gdy Klaus Meine i koledzy
nie kojarzyli się jeszcze przede wszystkim z pięknymi dla
niektórych, a kiczowatymi dla pozostałych balladami rockowymi, lecz
z ognistym, acz melodyjnym heavy metalem wykonywanym z niemiecką
solidnością.
Pierwotnie płyta
Virgin Killer miała kontrowersyjną okładkę, i to bardziej
niż zwykle. Choć bowiem Skorpiony i wcześniej, i później lubiły
ozdabiać swe wydawnictwa szokującymi obrazami z niepokojąco
erotycznym podtekstem (In Trance – dziewczyna najwyraźniej
spółkująca z gitarą, Lovedrive – mężczyzna odklejający
dłoń od piersi kobiety), to czwarty album studyjny zdobiła
grafika, którą można uznać wprost za pedofilską. Była ona tak
oburzająca, że nawet Wikipedia za czysto informacyjne jej
zreprodukowanie miała nieprzyjemności w niektórych jurysdykcjach.
Na szczęście ktoś zamienił potem tę niesławną ilustrację na
zwykłe zdjęcie zespołu – niekorespondujące z tytułem, za to
łaskawe dla oczu (jeśli pominąć “erefeńskie” wąsy
gitarzystów Rudolfa Schenkera i Uliego Jona Rotha).
A co z zawartością
dźwiękową? Jest głośno i dynamicznie. Jest też hardrockowo i
w stylu lat 70., metalowe klisze następnej dekady jeszcze nie
zdążyły się wykuć. Otwieracz, Pictured Life, świdrującymi
solówkami schodzi na głowę słuchacza niczym nurkujący junkers, a
rytm dodatkowo podkreśla brzmienie cowbellu. Jeszcze bardziej
rozpędzony, zgodnie z tytułem, jest Catch Your Train, z
wpadającym w ucho refrenem, a także dziarski Backstage Queen.
Tytułowy Virgin Killer (chodzi o czas jako zabójcę
niewinności, a nie o jakieś świństwa) wychodzi od nieco
zeppelinowego riffu (ze szkoły Heartbreaker). Sekcja
rytmiczna (w tym belgijski perkusista Rudy Lenners, którego
istnienia wcześniej nie byłem świadom) pracuje równo, gitarzyści
nie szczędzą solówek, a wszystko spaja charakterystyczny głos
Klausa Meinego… Nie, PRAWIE wszystko. W wariackim Hell-Cat,
ze skocznym rytmem i dziwną, kanciastą riffownią, rozlega się
nieznajomy głos. Myślałem, że to Meine się wygłupia, ale
okazało się, że był to Roth. Słychać go jeszcze drugi raz – w
dudniącym Polar Nights, najmniej porywającym utworze na
płycie. Cóż, Uli Jon Roth jest znacznie lepszym gitarzystą niż
wokalistą…
Jeżeli chodzi o
ballady, to są dość chropowate, nie przypominają późniejszych,
wygładzonych produkcji, za które kocha Scorpionsów większość
szerokiej publiki. Najbardziej przypadła mi do gustu In Your
Park, kojarząca mi się głównie z Wishbone Ash, a trochę
też z power-balladami Budgie. Z podobnej beczki jest Crying
Days, gdzie do ogólnej melancholii dokłada się basista Herman
Buchholz. Najłagodniej i najrzewniej wypada zaś zamykająca płytę
Yellow Raven, której początek ma w sobie coś
hendrixowskiego.
Slash featuring
Myles Kennedy and The Conspirators, Apocalyptic Love, 2012
Jakiś już czas
temu omawiałem tu pierwszą solową płytę Slasha, na której były
gitarzysta Guns N’Roses prezentował utwory z udziałem różnych
gościnnie występujących wokalistów. Współpraca z jednym z nich,
Mylesem Kennedym z grupy Alter Bridge, okazała się na tyle udana,
że Slash zaangażował go na stałe – i już po dwóch latach
światło dzienne ujrzała pierwsza ich w pełni wspólna płyta.
Recenzje wspominały,
że Apocalyptic Love, spośród wszystkiego, co po 1993
wypuścili muzycy Guns N’Roses, najbardziej zbliża się do ducha
legendarnego zespołu. Trudno powiedzieć, czy tak jest naprawdę,
ostatecznie Gunsi byli mocno osadzeni w przełomie lat 80. i
90., a rok 2012 to jednak całkiem inna epoka. Z pewnością na
twórczości Slasha z Kennedym pewne piętno wycisnął grunge i jego
pochodne… Ale w dalszym ciągu gitara kędzierzawego wirtuoza
brzmi melodyjnie i ostro zarazem, choć może nie trafiają się mu
takie riffy jak w czasach Appetite for Destruction – but
again, tam były nie tylko inne czasy, ale też inna konfiguracja
personalna. Myles Kennedy nie przypomina wokalnie Axla, nie ma tego
charakterystycznego głosu wkurzonej cykliniarki. W jego gardle
drzemie za to obleśność, dzięki której brzmi trochę jak młodszy
brat Chrisa Cornella. Resztę The Conspirators stanowią basista Todd
Kerns i perkusista Brent Fitz.
Już na otwarcie
artyści serwują jeden z najlepszych kąsków, tytułowy Apocalyptic
Love z rytmicznym, kaczkowanym riffem i dość nośną melodią,
ale ciarki przechodzą dopiero po chwili, gdy niespodziewanie zaczyna
się southernowate spowolnienie – to jest właśnie jeden z tych
momentów, w których czuje się powiew starych Gunsów. Slash i jego
nowi towarzysze czadzą jak trzeba, choćby w One Last Thrill,
ale najlepiej wypadają te kawałki płyty, w których stawia się
bardziej na melodię niż na czad: przykładem singlowy You’re a
Lie. Z refrenów łatwo też się zaczepia We Will Roam.
No More Heroes nie ma nic wspólnego ze Stranglersami, ma za
to wszelkie cechy chwytliwości, od riffu gitarowego o ciekawie
przetworzonej barwie po refren. Anastasia (też singiel)
zaczyna się wstępem na gitarze akustycznej, poprzedzającego
klasycyzujący riff w wysokim rejestrze, ma też całkiem szczodrą
solówkę. Warto wreszcie wspomnieć o kolejnym singlu Bad Rain,
nieco posępnym w całej swej przebojowości. Wolny utwór trafił
się właściwie tylko jeden – przedostatni Far and Away.
Dość perwersyjnie jestem w stanie wyobrazić go sobie śpiewanego
przez Lenny’ego Kravitza (któremu Slash zresztą pomagał w
przeszłości), a solówka przywołuje jeszcze inne skojarzenia, ale
na tyle mgliste, że nie odważę się napisać, że chodzi o Queen.
Mimo wszystko
Apocalyptic Love ma w sobie pewne tchnienie dawnych Gunsów,
lecz trudno słuchać tej płyty w oderwaniu od zmian, jakie zaszły
w amerykańskim rocku przez 20 lat od wydania Use Your Illusion.
Joe Satriani,
Crystal Planet, 1998
Joe Satriani jest
jednym z najsłynniejszych gitarowych wyczynowców w świecie rocka.
Podobnie jak Steve Vai, z którym zresztą współtworzy od czasu do
czasu supergrupę G3 (stanowisko trzeciego gitarzysty jest
rotacyjne), łysy “Satch” od lat wydaje albumy z muzyką
instrumentalną, na których daje upust swoim wirtuozerskim zapędom.
W latach 90. był też efemerycznym gitarzystą Deep Purple po tym,
jak Ritchie Blackmore odstawił ostatecznego focha z przytupem,
melodyjką i klaśnięciem. W nowym zaś tysiącleciu założył
supergrupę Chickenfoot z byłymi członkami Van Halen i perkusistą
Red Hot Chili Peppers.
Płyta
Crystal Planet ukazała się w czasach, kiedy zaczynałem mieć
szersze rozeznanie w muzyce skalnej, i została dość wysoko
oceniona przez krytykę – niektórzy twierdzili, że to najlepsza
produkcja Satrianiego od czasu przełomowego Surfin’ with the
Alien z 1987 roku. Podczas gdy wspomnianemu wyżej Vaiowi
zdarzało się – z powodzeniem – angażować wokalistę, to
Satriani na podobne sugestie wytwórni zareagował kategoryczną
odmową, co doprowadziło do chwilowego zerwania współpracy.
Dopiero potem wytwórnia zgodziła się wydać mu nowy album bez
nacisków.
Prócz
samej gitary “Satch” sięga też sporadycznie po bas, harmonijkę
i klawisze, zaś akompaniują mu głównie basista Stuart Hamm i
perkusista Jeff Campitelli. Instrumenty klawiszowe przeważnie
obsługuje dwóch Ericów: Caudieux i Valentine.
W porównaniu z
poprzednią, bardziej zróżnicowaną płytą Satrianiego, Crystal
Planet jest jednolita stylistycznie. Oczywiście wszystko
prezentuje tu najwyższy poziom wykonawczy: choć album utrzymany
jest w konwencji hardrockowo-metalowej, to słychać, że gdyby
muzycy chcieli, mogliby zagrać cokolwiek. Przy czym nie są to
popisy dla samych popisów. Można by pomyśleć, że instrumentalna
płyta wirtuoza gitarowego będzie zawierać niekończące się
solówki odgrywane w zawrotnym tempie, fenomenalne pod względem
technicznym, ale nieodróżnialne jedna od drugiej. Tak nie jest.
Satriani nie uskutecznia niepowstrzymanego wymiatania: technika służy
mu przede wszystkim do tworzenia pełnoprawnych kompozycji, co z
tego, że bez słów. Oczywiście, solówki pojawiają się często
(moja ulubiona chyba w Lights of Heaven), ale za każdym razem
osadzone w przemyślanej aranżacji. Motywy są melodyjne, niekiedy
łatwe do zanucenia, a przy tym słychać spory luz, Satriani gra bez
zadęcia. Wadą materiału jednorodność, sprawiająca, że trochę
się zlewa w jedno.
Z
tymi tempami też bez przesady, bo są rozmaite. Na otwarcie maestro
serwuje rozpędzony Up in the Sky, ale potem uspokaja się w
ciężkim bluesie House Full of Bullets. Tytułowy Crystal
Planet to znowu szybkie tempo, ale partie solowe brzmią
przestrzennie i jakoś tak futurystycznie, jak ścieżka dźwiękowa
do jakiegoś sajensa fikszyna (zresztą tytuł nieprzypadkowy).
Rozsolówkowany, ale w średnim tempie, jest Raspberry Jam
Delta-V. Czasem zdarzają się zmiany tempa: delikatny wstęp, po
którym następuje galopada, czy odwrotnie, potężna introdukcja, po
której gitara zaczyna szybować w niebiosach. Wytchnienie dają
spokojne utwory o dość leniwym nastroju, jak Love Thing, A
Piece of Liquid z ładnie dudniącym basem czy też finałowy
ZZ's Song – skojarzenia z ZZ Top są całkiem błędne, bo
chodzi tu o inicjały syna artysty, który notabene wymieniony jest
też przy trzech utworach jako współautor. Zachariah Zane Satriani
miał wówczas sześć lat, a dziś jest artystą wizualnym i
reżyserem; na jednej z późniejszych płyt ojca wystąpił jako
saksofonista.
Wersja koncertowa poprzedzona solówką pianisty, której nie było w oryginale
Jack Bruce, Songs
for a Tailor, 1969
Sylwetkę Jacka
Bruce’a przedstawiałem już ongiś na tym blogu – w smutnych
okolicznościach, bo jako jednego z wybitnych muzyków rockowychzmarłych w 2014 r. W mieście Krakowie w moje ręce wpadł jego
pierwszy solowy album.
Choć w słynnej
supergrupie Cream był on basistą, głównym wokalistą,
kompozytorem sporej części repertuaru i de facto liderem, po jej
rozpadzie Bruce nie odniósł tak wielkiego sukcesu komercyjnego jak
Eric Clapton. Zamiast tego uprawiał własne poletko, regularnie
wypuszczając płyty solowe. Ostatnia, Silver Rails, ukazała
się na kilka miesięcy przed jego śmiercią. Pierwsza zaś, Songs
for a Tailor, zadedykowana została Jeannie Franklin, krawcowej
Bruce’a i autorce jego kostiumów, która zginęła w wypadku
furgonetki zespołu folkrockowego Fairport Convention, z której
członkiem Richardem Thompsonem była wówczas związana. Śmierć
poniósł wtedy również perkusista Fairportów, Martin Lamble.
Otwieracz, Never
Tell Your Mother She’s Out of Tune, nie kojarzy się z Cream.
Napędzany jest głównie brzmieniem rozpędzonej sekcji dętej, więc
jeśli już, to skojarzenia biegną w kierunku Blood, Sweat &
Tears albo Chicago… Zaraz, co ja sie bede odwoływać do kapel
amerykańskich, skoro mamy brytyjski przykład – Colosseum? W
perkusję wali tu przecież lider tego zespołu Jon Hiseman, były
współpracownik Johna Mayalla, a w składzie sekcji dętej znalazł
się saksofonista Dick Heckstall-Smith (zmarły w 2004). Wcześniej
obaj współpracowali z Bruce’em i trzecim z członków Cream,
Gingerem Bakerem, w ramach The Graham Bond Organization, drugiej obok
John Mayall’s Bluesbreakers kuźni talentów muzyki brytyjskiej lat
60. Dęciaków dopełniają drugi saksofonista Art Themen, trębacze
Harry Becket i Henry Lowther, a w jednym utworze także puzonista
John Mumford.
W podobnej
jazzrockowej konwencji utrzymany jest bluesowy Ministry of Bag
czy najkrótszy w zestawie Boston Ball Game 1967. Tymczasem ze
starym Cream najbardziej kojarzy się w wersji dynamicznej –
Tickets to Waterfalls, a w tej łagodniejszej – Rope
Ladder to the Moon, z wydatnymi smyczkami w refrenie. Został on
zresztą później włączony do repertuaru Colosseum i trafił na
jego album koncertowy. Ogólnie płyta Songs for a Tailor odznacza
się większym przechyłem w stronę jazz rocka niż protohardrockowa
twórczość Cream, choć niektóre utwory powstały jeszcze w
okresie istnienia supergrupy. Jeden z nich, zamykający płytę The
Clearout, stanowi właściwie niezły amalgamat obu stylistyk.
Jack Bruce nie tylko
śpiewa i gra na basie, ale także obsługuje fortepian, organy,
czasami gitarę lub wiolonczelę. Wspiera go parę znanych nazwisk,
poza wyżej wymienionymi. Gitarzystą prowadzącym jest zazwyczaj
renomowany muzyk sesyjny Chris Spedding (którego dekadę później
wieść gminna uczyniła “prawdziwym” wykonawcą partii
gitarowych u Sex Pistols), lecz w pierwszym utworze mamy poza tym
gościnny występ samego George’a Harrisona (który w epoce
podpisał się “L’Angelo Misterioso”, ale na reedycji występuje
już pod własnym nazwiskiem). Natomiast “ciągłość
organizacyjną” z Cream zapewniają autor tekstów Pete Brown
i producent płyty Felix Pappalardi.
Największym
przebojem okazał się Theme for an Imaginary Western –
podniosła, wzbogacona organami pieśń, nieustępująca największym
klasykom Cream, a z drugiej strony budząca skojarzenia z Procol
Harum. Utwór został zresztą wykonany na pogrzebie Bruce’a przez
samego Gary’ego Brookera. Natomiast jeszcze pod koniec lat 60.
włączył go do repertuaru “bardziej creamowski od Cream” zespół
Mountain, którego współliderem był Pappalardi. W ich wykonaniu
Theme… zabrzmiał m.in. na pierwszym Woodstocku. Również i
Colosseum lubiło se czasem go zagrać. Drugi z moich ulubionych to
Weird of Hermiston – refleksyjna ballada oparta bardziej na
fortepianie, o nieco folkowym kolorycie i z dynamiczniejszym
refrenem. Trudno mi zaś było znaleźć bezpośrednie nawiązania
tolkienowskie w tekście folkującego z początku To Isengard.
Uderza tu nas wyższy, oniryczny głos – to śpiewa, grając przy
tym na gitarze akustycznej, Felix Pappalardi. Później jednak
następuje totalna zmiana nastroju: utwór przyspiesza, Bruce śpiewa
dramatycznie i stosownie do tego daje czadu na basie.
Płyta,
którą posiadłem, jest reedycją z 2003 r., i jak to z reedycjami
bywa, została uzupełniona o bonusy w postaci czterech
alternatywnych wersji utworów z albumu. Weird of Hermiston ma
tu podwojoną partię wokalną – taka wersja miała początkowo
wejść na płytę.
Wykonanie z 1980, z Billym Cobhamem i Davidem Sanciousem.
Z Colosseum jest basista Clem Clempson, który... na Songs for a Tailor nie występował.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz