Rozrosła
się latoś płytoteka. Sierpień, a ja dopiero o albumach, które
zdobyłem wiosną.
Within
Temptation, The
Unforgiving,
2011
Przyszedł wreszcie
czas na coś bardziej metalicznego. Holenderski zespół, którego
trzon stanowią wokalistka Sharon den Adel (kojarząca mi się
dlaczegoś z doktor Lisą Cuddy) i jej małżonek,
gitarzysta Robert Westerholt. W pierwotnym składzie grał na
klawiszach brat tego ostatniego, Martijn, ale później odszedł z WT
i założył Delain z wokalistką Charlotte Wessels. Nic nie szkodzi
– dziś klawiszowcem też jest Martijn (Spierenburg).
Grupa zaczęła w 1997 r. od
brzmień cokolwiek doommetalowych i została za to zjechana w „Tylko
Rocku” przez ówczesną ekspertkę od metalu, Natalię Ćwik, która
zakończyła recenzję zdaniem: „Ta praca [recenzenta – przyp.
BW] to czasami prawdziwe tortury”. Od tego czasu jednak Within
Temptation wyrobili sobie markę w dziedzinie metalu symfonicznego.
Płytę
zamierzałem sobie kupić latem 2012 w galerii handlowej w
Gdańsku-Wrzeszczu, dokąd
wybrałem się zwiedzić sławetny dworzec, ale ostatecznie wybrałem
co innego, więc za The
Unforgiving biorę
się dopiero teraz. Album ten, z odbiegającą od dotychczasowych
wzorców komiksową okładką (zresztą jego wydaniu towarzyszył
komiks), jest swego rodzaju otwarciem nowego rozdziału. Kompozycje
są wygładzone i jakby bardziej radiowe; mamy tu nadal symfoniczny,
lecz już bardziej rock niż metal. Patosu sporo, ale jakby
złagodzony. Co się tyczy Sharon den Adel – ma ona głos dość
wysoki, a przy tym konwencjonalny. Nightwish przyzwyczaił mnie, że
z symfonicznym metalem idzie w parze operowy sopran, a tu w pierwszej
chwili miałem na końcu języka pytanie: „Co się z tobą, Aniu,
dzieje?” Dlatego nie zalecam słuchania Within Temptation w zbyt
dużych dawkach, jeśli ktoś ma alergię na wysoki wokal kobiecy, bo
może się okazać nieco irytująca. Klawiszowiec ma dużo do
powiedzenia, nie brakuje również orkiestry w tle.
Z
drugiej strony występują jednak nawiązania do klasycznego metalu,
słyszymy więc gdzieniegdzie niemal ironmaidenowe galopady. Nawet
jeden z utworów nazywa się Iron
i charakteryzuje
się adekwatnym riffem oraz refrenem. Piosenka rozpoczynająca płytę
(jeśli nie liczyć krótkiej szeptanki na tle smyków) nosi inny
znajomy tytuł – Shot
in the Dark, ale
nie przypomina dawnego przeboju Ozzy’ego Osbourne’a. Jest to
melodyjny, motoryczny, nieco patetyczny kawałek z chwytliwym
refrenem i mocnym podbiciem elektronicznym, zdecydowanie mocny punkt
i nic dziwnego, że dali go na singla. Na podobnym schemacie
zbudowany jest Where
Is The Edge.
Ogólnie
melodyjne to wszystko, ale dość jednostajne, a i melodie są dość
„mamonistyczne”, tzn. jakby gdzieś słyszane. The
Unforgiven jest to
concept-album i może ze względu na spójność fabularną można
czasem przymknąć oko na powtarzające się rozwiązania melodyczne:
ot choćby refren Shot
in the Dark powraca
później w wersji balladowej w utworze Lost.
Do lepszych należy jeszcze Faster
z niezłym riffem,
choć partia wokalna kojarzy mi się mgliście z jakimś „wakacyjnym
przebojem”.
Van
Der Graaf Generator,
Pawn Hearts,
1971
Choć
w ZSRR podmiot liryczny piosenki Meloman
grupy Alisa wyznaje, że „słuchał Van Der Graafa, Genesis, Yes i
Schulze”, a we Włoszech zespół Petera Hammilla zdobył niezwykłą
popularność, to w Polsce był on bardziej kultowy niż sławny,
ustępując popularnością Genesis czy Yes. Do jego zaprzysięgłych
fanów i propagatorów należał śp. Tomasz Beksiński, za którego
artykułów sprawą zainteresowałem się Generatorem i solową
twórczością Hammilla.
Pawn
Hearts zawiera
tylko trzy utwory, nie oznacza to jednak, że jest minialbumem czy
maksisinglem. Zgodnie z najlepszymi wzorcami rocka progresywnego,
jeden z utworów ma 23 minuty (zajmował całą stronę płyty
analogowej), a dwa pozostałe – powyżej 10 każdy (i razem
zajmowały drugą stronę).
Należy się ostrzeżenie, że ta muzyka nie wchodzi łatwo do głowy. W
porównaniu z innymi gwiazdami rocka progresywnego, Van Der Graaf
odznaczał się dużą skłonnością do chaosu (choć trudno w tym
względzie przebić King Crimson). Muzyczny turpizm i zamiłowanie do
dysonansów balansują czasami na granicy kakofonii, by po chwili
ustąpić nastrojowi podniosłej zadumy.
Pierwszoplanowym
bohaterem jest tu zdecydowanie Peter Hammill. Choć jestem generalnie
niewrażliwy na wokalistów uważanych za przekazujących silne
emocje – u Riedla czy Cobaina nie dostrzegam zagęszczenia, o
którym tyle się pisze – to jednak muszę przyznać, że Hammill
śpiewa bardzo emocjonalnie. W jego głosie jest smutek, wściekłość,
ból, rezygnacja, niepokój egzystencjalny i zwyczajny madness. Na
dodatek artysta nie waha się nagrywać nakładek, śpiewając w
duecie albo wręcz w chórze sam ze sobą.
Co z resztą zespołu? Gitarę Hammilla niewiele słychać, większą
rolę odgrywają instrumenty klawiszowe (fortepian, organy,
syntezatory), na których gra Hugh Banton, ponadto basista; sam
Hammill często sięga po fortepian. Nieodzowny dla brzmienia
Generatora jest też David „Jaxon” Jackson, określany przez
prasę jako „van Gogh saksofonu”, który popisywał się czasem
graniem na dwóch saksofonach jednocześnie. Składu dopełnia
bębniarz Guy Evans, a gościnnie na gitarze zajrzał też sam Robert
Fripp, ale jakoś nie zwróciłem na niego uwagi.
Lemmings,
a więc i cała płyta, zaczyna się od dźwięków gitary
akustycznej i fletu, ale to tylko taka zmyłka, bo już po kilku
sekundach wchodzi zgiełkliwy akompaniament, Hammill śpiewa jak ktoś
zagubiony i coraz mocniej swym zagubieniem wkurzony, czasem unisono z
głównym riffem, a wrażenia chaosu dopełniają występujące
naprzemiennie partie fletu i saksofonu. Bieg kompozycji jest zmienny,
fragmenty hałaśliwe przeplatają się z wyciszeniami, jakby pomiot
liryczny miotał się nękany przez wewnętrzne demóny (o piernika,
piszę jak rasowy krytyk sztuki!). Man-Erg
to podniosła
pieśń, która mogłaby się kojarzyć z Procol Harum, gdyby nie
surowsza aranżacja (choć też na dwie klawiatury – organ i
fortepiano). Najlepszy jest najdłuższy utwór, Plague
of Lighthouse Keepers,
klasyczny przykład progresywno-rockowej suity (dziesięcioczęściowej)
i swego rodzaju kwintesencja Van Der Graafa. Po niepokojącej części
wstępnej napięcie rośnie, potem następuje wyciszenie i fragment
„ilustracyjny”, z seksafonami udającymi syreny okrętowe, aż
organowe crescendo wprowadza ponownie wiodący motyw – i muzyczny
rejs po czarnych morzach zgiełku, wśród różnych tematów, zmian
tempa i nastroju trwa dalej…
Reedycja
kompaktowa uwzględnia parę bonusów o bardziej standardowych
czasach trwania. Album Pawn
Hearts miał być
dwupłytowy, ale ostatecznie zrezygnowano z tej koncepcji. Za burtą
znalazły się więc utwory autorstwa poszczególnych członków
zespołu (skojarzenia ze studyjną częścią Ummagumma
Floydów są
uniknione). W Ponker’s
Theme Jaxon uprawia
niezobowiązujący dżezik, Diminutions
Bantona to organowa
plama dźwięku, zaś Angle
of Incidents Evansa
to po prostu czysta kakofonia, zakończona brzękiem świetlówki
zrzuconej ze schodów. Kontrastuje z nimi wpadający w ucho,
„barokowy” Theme
One, przeróbka
kompozycji „szóstego Beatlesa” George’a Martina dla radia BBC.
Van Der Graaf Generator wydał ten instrumental na singlu
towarzyszącym albumowi, a na stronę B wrzucił autorski oniryczny
utwór pod lakonicznym tytułem W.
Nagranie
całkiem po byku
Iggy
Pop, The
Idiot, 1977
Kończący
w tym roku karierę Iggy Pop zasłynął jako wcielenie zgiełku,
chaosu i (auto)destrukcji. Z The Stooges podłożył podwaliny pod
punk i inne odmiany rockowego hałasu. Jego pierwszy album solowy nie
przypominał jednak tego, co robił wcześniej.
The
Idiot ma ponurą
sławę albumu, którego przed samobójstwem słuchał Ian Curtis,
choć nie należy z tego wyciągać zbyt daleko idących wniosków –
wbrew twierdzeniom Melissy Mills, recenzentki
„Rolling Stone”, która przeszła do historii dzięki temu, że
kompletnie zjechała debiut Uriah Heep, ludzie podejmują takiego
rodzaju decyzje pod wpływem czynników znacznie poważniejszych niż
słuchanie płyt, nawet najbardziej badziewnych.
„Idiota” do badziewnych nie należy, ale faktycznie może się
okazać dołujący. Muzyka
jest zimna, ponura, podelektronizowana, nowofalowa i w jakiś
perwersyjny sposób przebojowa.
Album
powstawał w Berlinie Zachodnim. Jej producentem, współautorem
części repertuaru i ogólnie mentorem Popa w tym okresie był David
Bowie – i to słychać. The
Idiot to płyta,
która pod względem brzmienia i ogólnej atmosfery przytuliłaby się
prędzej do „trylogii berlińskiej” Bowiego niż do Stoogesów.
Już otwierający, leniwy Sister
Midnight brzmi jak
coś z albumu Heroes,
a skojarzenia ciągną się przez cały album. Aranżacje są niemal
identycznie pomyślane, zresztą grają je ci sami muzycy, na czele z
gitarzystą Carlosem Alomarem i samym Davidem, kiery obsługuje tu i
klawisze, i czasem gitary.
Właściwie tylko wokal nie pozwala zapominać, że to nie płyta Bowiego. Idzi
śpiewa na charakterystycznym dyletanckim zwisie (na pograniczu
kontrolowanego fałszowania), lokującym go gdzieś pomiędzy Lou
Reedem a Mickiem Jaggerem, ze wskazaniem na tego pierwszego. Czasem
wręcz zapominałem, że nie słucham właśnie Reeda: podobieństwo
było uderzające.
Najbardziej rozpoznawalny jest oczywiście utwór China
Girl, po części
dlatego, że kilka lat później stał się hitem także w wykonaniu
Bowiego. Ale to nie jest jedyny pozytywny fragment gry. Poza tym mamy
choćby Nightclubbing
z nowofalową
sekcją dętą, zgiełkliwymi solówkami gitary i Bowiem śpiewającym
w tle. Funtime,
mimo pewnej brzydoty, wpada w ucho, co zresztą dla The
Idiot jest typowe.
Baby
odznacza się refrenem z kaptywującym brzmieniem klawiszy
(zalatującym jak gdyby Stranglersami). Chwilę uspokojenia stanowi
staromodny Tiny
Girls z niebagatelną rolą saksofonu. Na koniec zaś artysta i jego mentor
prezentują ośmiominutowy Mass
Production, oparty
na niestrudzenie pełznącym motywie basowym.
Brzmi inaczej jak na płycie; Bowie jako mistrz drugiego planu
Slash, Slash,
2010
Każda epoka rokendróla miała swoich gitarowych herosów. Na przełomie
lat dziewięćdziesiątych należał do nich bez wątpienia Slash,
urodzony w Anglii gitarzysta Guns N’Roses. Jego zadziorny, acz
melodyjny styl gry był równie charakterystyczny jak image: burza
kręconych włosów, ciemne okulary, cylinder – dawniej również
papieros w kąciku ust, ale od kiedy wstawiono mu rozrusznik serca,
Slash całkowicie odstawił używki.
O rozpadzie Guns N’Roses, dalszych losach Axla Rose’a i procesie
powstawania płyty Chinese
Democracy można by
napisać jakiś doktorat (nawet Steve Jones z Sex Pistols się przez
zespół przewinął). Jak w tym czasie radził sobie Slash? Najpierw
nagrał płytę z kapelą Slash’s Snakepit. U progu nowego wieku
nagrał drugą, która była nie najlepsza. Wreszcie, w roku 2010,
przyszła pora na pierwszy album sygnowany wyłącznie jego
pseudonimem artystycznym. Ponieważ zaś Slash wokalistą nie jest,
śpiewanie pozostawił komu innemu.
Konwencja „sławny gitarzysta + śpiewający goście, też sławni” może
być źródłem sukcesu, o czym świadczy Supernatural
Carlosa Santany,
ale może też wyprowadzić artystę na manowce. Slash tworzy w
stylistyce, która do masowego gustu muzycznego trudniej się
adaptuje niż propozycja artysty rozmawiającego z Metatronem, ale za
to, przy odpowiednim sprofilowaniu gości, może osiągnąć większą
spójność.
Każdy z wokalistów wnosi tu do utworu swoją osobowość twórczą, co z
jednej strony urozmaica album, a z drugiej sprawia, że poziom bywa
nierówny. Do słabszych punktów należą dwie przynudzające
ballady. Gotten,
z udziałem Adama Levine’a z Maroon 5, to taki se amerykański rock
alternatywny, ożywiający się dopiero w środku, z jedną z
najlepszych solówek Slasha w zestawie. Ta druga to Saint
Is a Sinner Too,
gdzie śpiewa dotąd mi bliżej nieznany Rocco DeLuca. O ile całkiem
lubię grupę Wolfmother, to jej wokalista Andrew Stockdale, w
utworze By the Sword
mnie drażni – jego wysoki głos lepiej się sprawdza w macierzystej grupie. Nieco męcząco (nazywam to „przeczadowaniem”)
wypada tyż Nothing to Say z wokalem M.
Shadowsa z Avenged Sevenfold. Nie pozostawia po sobie szczególnego
wrażenia
instrumentalny,
nieco trochę zeppelinowy Watch
This, choć bębni w nim Dave Grohl (Foo Fighters, ex-Nirvana), a na basie gra Duff
McKagan, dawny kolega Slasha z Guns N’Roses. Nie był zresztą
jedyny: na samym początku płyty słychać gitarę Izzy’ego
Stradlina, a jedno z wydań rozszerzonych płyty zawiera ponoć nawet
kawałek z udziałem Stevena Adlera, perkusisty, który z GN’R
wyleciał jako pierwszy.
A lepsze partie albumu? W singlowym Beautiful
Dangerous Fergie, wokalistka hiphopowo-tanecznego ansamblu Black Eyed Peas, pokazuje
się nieoczekiwanie od rockowej strony, choć zwrotka jest nieco
skandowana, a melodia refrenu uparcie kojarzy mi się z Paparazzi
Lady Gagi.
Notabene, w ramach researchu znalazłem na YouTube amatorskie
nagranie koncertowe z wykonaniem hitu Barracuda
grupy Heart – i tutaj Fergie daje już czadu na całego, szkoda, że
taka słaba jakość.
Nie stwierdzono też elementów hip hopu w I
Hold On, zaśpiewanym przez artystę z pogranicza rocka, rapu i country, znanego jako Kid
Rock – wyszła dość szlachetna ballada southern-rockowa, nic, tylko przywdziać kapelusz, kowbojki i wsiadać na motór. Kolejne
mocne punkty to Doctor
Alibi, gdzie głos
daje śp. Lemmy Kilmister – siarczysty rockandroll rozpędzony
niczym utwór Motörhead, ale o znacznie bogatszym brzmieniu, a także
podbluesowiony
Promise
z Chrisem Cornellem i finałowy, dekadencki We’re
All Gonna Die z
Iggym Popem, gdzie występuje kombinacja melancholijnej zwrotki i
wrednie szorstkiego refrenu.
Warto wspomnieć o jedynym wokaliście, który w podstawowym zestawie
dostał aż dwie piosenki do zaśpiewania. Myles Kennedy z
postgrunge’owej grupy Alter Bridge okazał się dla Slasha tak
satysfakcjonującym współpracownikiem, że został jego stałym
wokalistą i w ciągu ostatnich sześciu lat nagrali już razem dwa
studyjne albumy. Na tej płycie demonstruje on swój śpiew w bardzo
stylowym Back from
Cali oraz
Starlight.
Głos ma stosunkowo wysoki i bardzo amerykański, gdzieś na
przecięciu bluesa i grunge’owej obleśności.
Poza wymienionymi już gośćmi głos dali Ozzy Osbourne i Ian Astbury, a
w większości utworów Slashowi akompaniowali basista Chris Chaney
(znany z odrodzonego Jane’s Addiction) i znany sesyjny perkusista
Josh Freese (współpracujący z szeregiem artystów od Seleny Gomez
po The Offspring; na Guns N’Roses też się załapał).
Internety podają, że różne wydania mają różne bonusy. Można więc
podobno dotrzeć do gościnnych występów Nicka Oliveriego, Beth
Hart, Alice’a Coopera i Koshiego Inaby, pojawia się również
rapowana wersja gunsowego Paradise
City, gdzie oprócz
Fergie udzielają się latynoscy ziomale z Cypress Hill. Profanacja?
Niekoniecznie, wszak już w oryginale partia wokalna miała dość
skandowany charakter.
Przyszło
mi do głowy, że po iluś tam przesłuchaniach albumu nie mam
zupełnie nic do powiedzenia o solówkach – ale czymże będzie
solo, jeśli nie zostanie wbudowane w dobry tzw. numer?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz