Jesienią moją płytotekę zasiliło kilka pozycji. Wszystkie były udane, ale niektóre były bardziej udane od innych. Nie zabrakło też jesiennej zadumy w wersji wprost archetypicznej.
Therion,
Gothic Kabbalah, 2007
O szwedzkiej grupie Therion po raz pierwszy usłyszałem
w pierwszej klasie liceum, ale nie byłem wtedy przekonany do pomysłu
łączenia metalu ze śpiewem operowym i chórami (zwłaszcza że
i na współczesny metal jeszcze nie całkiem miałem
tolerancję). W dodatku zespół miał nie całkiem stały
skład, a to nie pasowało do mego nadmiernie systematycznego umysłu.
Przełamałem się dopiero później, po bliższym zapoznaniu się
z przedsięwzięciem Christofera Johnssona.
W początkach kariery Therion był zespołem
deathmetalowym, jakich wiele. Z czasem jednak Johnsson, który od
dawna uwielbiał muzykę poważną, postanowił zwrócić się ku
metalowi symfonicznemu. Nagrana z orkiestrą i chórem płyta Deggial
stanowiła moim zdaniem moment, w którym styl grupy osiągnął
dojrzałą postać.
Teraz w moje ręce wpadło trzynaste dzieło zespołu.
Gothic Kabbalah to dwupłytowy concept album poświęcony
postaci XVII-wiecznego mistyka i uczonego Johannesa Bureusa,
bibliotekarza na dworze Gustawa Adolfa. Pożenił on kabałę z
mistycyzmem runicznym, tworząc własny system ezoteryczny zwany
Adulruna. Christoferowi Johnsonnowi, obsługującemu gitary i
instrumenty klawiszowe, towarzyszą na tej płycie bracia Kristian i
Johan Niemannowie oraz perkusista Petter Karlsson. Inny Karlsson
(bynajmniej nie z dachu), mianowicie XXI-wieczny mistyk Thomas,
tradycyjnie napisał wszystkie teksty, pełne ezoterycznej symboliki.
Jest monumentalnie. Metal i symfonika splatają się
niemal bezszwowo, przechodzą jedno w drugie i współistnieją
równocześnie. Ciężkie riffy przenikają się z orkiestrową
ścianą dźwięku… Zaraz, czekaj, jaką orkiestrową? Przy
kolejnym słuchaniu zdałem sobie sprawę, że orkiestry tam prawie
nie ma – zespół sam osiąga tak potężny efekt. Czasami (w
utworze tytułowym i zwłaszcza w Trul) aranżację ubarwia
brzmienie fletu, nadające muzyce nieco barokowego charakteru. Jest
też dwóch gościnnych organistów Hammonda, w tym jeden
z muzycznych herojów moich lat szkolnych – Ken Hensley,
niegdyś filar Uriah Heep. Co prawda w ogólnie gęstej fakturze
muzycznej trudno wyróżnić właśnie jego partie.
Co do strony wokalnej, to zespołowi towarzyszą tu dwie
sopranistki: Katarina Lilja i Hannah Holgerson, a także męscy
wokaliści proweniencji bardziej heavymetalowej: Mats Levén oraz
Snowy Shaw, znany bardziej jako perkusista Kinga Diamonda i
odznaczający się umiejętnością upiornego rzężenia (np. w
zwrotkach The Wand of Abaris). Gościnnie w niektórych
utworach wystąpiły jeszcze sopranistki Anna Nyhlin i Karin
Fjellander oraz tenor Jonas Samuellson-Nerbe. Przy czym w każdym
utworze śpiewa po kilka osób, są też partie chóralne. Daje to
wrażenie cokolwiek operowe – i tak miało być.
Jest to album koncepcyjny i przez to, pomimo długości,
ma zwarty charakter. Utwory są długie, wielowątkowe, dużo się w
nich dzieje. Galopady, takie jak Tuna 1613 albo TOF – The
Trinity (chodzi o trójcę Thor-Odyn-Freja), przeplatają się z
fragmentami bardziej nastrojowymi. Kiedy indziej mamy pełny
monumentalizm, jak w Son of the Staves of Time,
rozpoczynającym się od wpadającego w ucho zaśpiewu Hannah
Holgerson. Singlowy The Wand of Abaris zawiera motywy
quasi-orientalne i całkiem melodyjny refren. Wisdom and the Cage
kończy się świetną solówką, a wcześniej przez moment
basista Johan Niemann nastrojowo “maluje” jak Tony Levin. W Three
Treasures, drugim utworze z drugiej płyty, oprócz kolejnego
chwytliwego refrenu i solówki słychać w końcu porządną
orkiestrę i partię oboju. Z kolei początek Chain of
Minerva w zaskakujący sposób ewokuje skojarzenia z Evidence
Faith No More ze względu na linię basu i ogólny nastrój, ale
później utwór robi się zdecydowanie therionowy. Słabszy punkt
stanowi dość chaotyczny Close up the Streams, wieńczący
pierwszą płytę. Za to nic nie można zarzucić finałowi albumu.
Adulruna Rediviva to +9000 do patosu i w sumie kwintesencja,
podsumowanie tej opowieści zamknięte w 14 minutach.
Motörhead, 1916, 1990
Poszedłem ja do marketu po przedłużacz, a wyszedłem
jeszcze z dwiema płytami, bo akurat tanie były.
Ostatnim razem na temat Motörhead pisałem przy okazji
“zaduszek rockowych” w 2016 r. Na rewersie płyty, którą
ostatnio zdobyłem, widnieją ryciny wyobrażające członków
zespołu w postaci trupów. Z dzisiejszej perspektywy wygląda to
wyjątkowo mrocznie i mementomorycznie, zważywszy, że trzy czwarte
tego składu już nie żyje. Oprócz zmarłych w 2015 r. Lemmy’ego
i perkusisty Phila “Philthy” Taylora, należy do nich gitarzysta
Würzel (Michael Burston), który zmarł w 2011. Żywy pozostaje dziś
tylko drugi gitarzysta, Phil Campbell, na okładce podpisany jako
“Wizzö”, który zresztą grał w Motörhead aż do końca,
wymuszonego śmiercią lidera, a obecnie pracuje solo. Przód okładki
też zresztą robi wrażenie: maskotka zespołu, zębaty
Snaggletooth, tym razem pojawia się w hełmie przypominającym
pikelhaubę, w otoczeniu sztandarów państw-uczestników I wojny
światowej.
Co do muzyki – Motörhead jest jednym z tych zespołów,
po których zawsze wiadomo, czego się spodziewać, a mianowicie –
bezlitośnie szybkiego pędu do przodu, zachrypniętego głosu
Lemmy’ego i jego silnie przesterowanej gitary basowej. Czy mówimy
o wcieleniu bardziej hardrockowym, jak otwierający (i singlowy) The
One to Sing the Blues, z riffem kojarzącym mi się z
ostrzejszymi kawałkami Thin Lizzy, albo No Voices in the Sky,
czy odwołującym się bardziej do klasycznego rock and rolla, jak w
Going to Brazil bądź Angel City. Z kolei I’m So
Bad (Baby, I Don’t Care) to wzorcowy motörheadowy czad, który
mógłby się ukazać gdzieś w okresie Ace of Spades. Lemmy
kreuje się tu tradycyjnie na kompletnego oblecha, ale mam nadzieję,
że pierwszy wers, I make love to mountain lions, należy
rozumieć metaforycznie, choć krótko przed nagraniem albumu artysta
przeprowadził się do Kalifornii. Stricte punkowo Motörhead wypada
zaś w półtoraminutowej piosence pod wszystko mówiącym tytułem
R.A.M.O.N.E.S. – zaczyna się od standardowego “one, two,
three, four”, a kończy bezpośrednim riffowym cytatem z
nowojorskich “braci”. Nawiasem mówiąc, w realizacji płyty brał
udział producent wcześniej pracujący z Ramonesami – Ed Stasium,
choć akurat nie w tym utworze.
A jednak 1916 przynosi też i zaskoczenia. Jest
wśród nich niepokojący Nightmare/The Dreamtime, pozbawiony
perkusji, tylko z monotonnym riffem gitarowym i “kosmicznym” tłem
syntezatorów. Śpiew natomiast jest to zniekształcany, to
puszczany od tyłu. W Love Me Forever zwrotkę stanowi lament
na tle posępnych pasaży gitarowych, a refren to lawina ciężkich
gitar; utwór właściwie pada o włos od power-ballady. Zaś
finałowy 1916 to najprawdziwsza ballada, i to w dodatku bez
gitar – tylko fisharmonia, perkusja (ze szczególnym uwzględnieniem
wojennego werbla) i wiolonczela, a także smutny śpiew Lemmy’ego,
wcielającego się w młodego człowieka wysłanego w okopy. Nigdy
wcześniej Motörhead nie grał tak nastrojowo. Później też
rzadko.
Big Day, W świetle i we mgle,
1994
Niedawno odkurzyłem se najstarsze numery “Tylko Rocka”
z początku lat dziewięćdziesiątych. Ciekawie się to czyta z
perspektywy ponad ćwierćwiecza – np. gdy odtwarzacz CD nazywano
“gramofonem laserowym”, a w recenzji z koncertu pojawiało się
stwierdzenie: “Tym razem obyło się bez bijatyk i awantur – na
szczęście skini nie dopisali”. Dość toporny układ graficzny
także ma swój urok. Równie reprezentatywna dla epoki jest
debiutancka płyta grupy Big Day.
Ten olsztyński zespół działa do dziś, a jego trzon
wciąż stanowią wokalistka Anna Zalewska-Ciurapińska (wtedy tylko
Zalewska) oraz jej partner życiowy i artystyczny, basista Marcin
Ciurapiński (też śpiewający). Resztę grupy w okresie debiutu
stanowili gitarzysta Wojciech Olkowski i perkusista Damian Nowak.
Big Day interesowały piosenki osadzone w tradycji lat
60., a konkretnie drugiej połowy, tej psychodeliczno-hipisowskiej.
Skojarzenia biegną w kierunku Jefferson Airplane, ale momentami
wysoki głos Zalewskiej przypomina mi Kate Pierson z The B-52’s.
Wokalne dwugłosy, melodyjne refreny, dość prosta struktura
utworów… Gitary czasem są sfuzzowane, czasem dźwięczą jak u
The Byrds, a czasem jedno i drugie, na przykładzie utworu Mój
znak. Ogólnie brzmi to bardzo sympatycznie i bezpretensjonalnie.
Część materiału jest śpiewana po angielsku, w tym
rozpoczynający płytę Violet Train albo Someone.
Lepiej jednak wypada to, co po naszemu, np. Jeszcze czas, z
bujającą linią basu przypominającą Lounge Act Nirvany i
tekstem, w którym podmiot liryczny krytycznie zwraca się do
materialisty. Najczęściej śpiewa albo Zalewska, albo oboje
wokalistów w duecie, jak w psychodelicznie przebojowym utworze
tytułowym. Ciurapińskiego solo słychać głównie w najlepszym na
płycie, nonkonformistycznym Mam ich wszystkich (bez
sprecyzowania, gdzie), natomiast praktycznie wszędzie wpadają w
ucho jego partie basu.
Mimo wszystko płyta jest przydługa. Z trzynastu
piosenek można by ze cztery wywalić, przede wszystkim te po
angielsku, ze względu na nie najlepszy akcent wokalistów. It’s
Not Mystery na samym końcu może zostać – kojarzy mi się
mgliście z Me in Honey R.E.M.
Def Leppard, Hysteria, 1987
W łódzkiej Manufakturze udało mi się zdobyć za
w miarę przystępną cenę jedną ze swoich ulubionych płyt, którą
dawniej miałem na kasecie.
Była tu zresztą ciekawostka przyrodnicza. Przed laty w
białostockim sklepie muzycznym wypatrzyłem kasetę Vault.
Greatest Hits 1980-1995. Uznałem, że będzie to dobre
wprowadzenie w twórczość tego zespołu z Sheffield, który po raz
pierwszy usłyszałem na wideo z koncertu The Freddie Mercury
Tribute z 1992 r. Po rozpakowaniu i przesłuchaniu okazało
się jednak, że to wcale nie Vault, tylko Hysteria,
omyłkowo zapakowana w okładkę od Vault. Ale nie
żałowałem, choć przez dłuższy czas nie identyfikowałem
większości tytułów piosenek. Jakiś czas później, w innym
sklepie i innym mieście, jeszcze raz znalazłem taką kasetę, więc
widocznie cała partia musiała być wadliwa. Niestety, nie udało mi
się ustalić, czy w okładkach od Hysterii z kolei znajdował
się Vault.
Def Leppard to zespół wywodzący się z “nowej fali
brytyjskiego heavy metalu” (NWOBHM), ale w wywiadach muzycy
nieustannie odżegnują się od tego nurtu. Trudno się dziwić: choć
stali się drugą po Iron Maiden najsłynniejszą grupą z tego
środowiska, to jednak doszło do tego dzięki zupełnemu odejściu
od pierwotnej stylistyki, czyli dzięki – nie bójmy się tego
słowa – komercjalizacji. O ile debiut był jeszcze szorstko
gitarowy, to na trzeciej płycie, Pyromania, w pełni
wykrystalizował się właściwy styl Def Leppard, oparty na średnio
ostrym, za to bardzo melodyjnym metalu ze stosunkowo prostym rytmem i
dużą dozą elektroniki. Hysteria jest podobna jak Pyromania,
tylko jeszcze bardziej.
Okoliczności powstania płyty były dramatyczne. Dwa
lata wcześniej perkusista Rick Allen spowodował wypadek
samochodowy, po którym amputowano mu całe lewe ramię. Mimo
wszystko nie tylko przeszedł rehabilitację i otrząsnął się z
tytułowej histerii, ale nawet wrócił do grania na perkusji –
jedną ręką i stopami, przy wsparciu programowania elektronicznego.
Co do treści albumu – wypada porywająco. Chwytliwe
riffy? Na każdym kroku. Solówki gitarowe? Phil Collen i nieżyjący
dziś Steve Clark nie zapomnieli ich dostarczyć (moje ulubione w
Armageddon It i Run Riot). Mnóstwo wpadających w ucho
melodii, mających kulminację w wybuchowych refrenach, przeważnie
chóralnych. Wszystko to podbite sporą dawką elektroniki:
syntezatory, bębny elektroniczne, przetworzone partie wokalne – w
sam raz współgra z tym futurystyczna szata graficzna płyty. Muzykę
Def Leppard z tego okresu wyobrażam sobie jako idealny soundtrack do
filmu sensacyjnego science-fiction z lat 80.
Pierwsza połowa – czy też, jak drzewiej mawiano,
strona A – jest wprost obłędna. Women, Animal,
Armageddon It – same przeboje. Spokojniejszy Rocket
(ożywia się w refrenie) to wyliczanka dotycząca lat 70., z
nawiązaniami do Bowiego, Eltona Johna, Queen i paru innych.
Uspokojenie przynosi Love Bites, która byłaby klasyczną
balladą metalową, gdyby nie elektroniczne elementy aranżacji,
przez które nazywam ją “cyberpościelówą”. No i jeszcze
genialny w swej prostocie Pour Some Sugar on Me z mocno
wybijanym rytmem, nieco absurdalnym tekstem i refrenem idealnym na
stadiony (czyżby defleppardowy odpowiednik We Will Rock You?).
Podobnie jak blacksabbathowy Paranoid, piosenka została
napisana w ostatniej chwili jako zapychacz, a stała się jednym z
największych hitów zespołu.
Druga połowa jest mniej równa. Najlepiej wypadają
Gods of War i tytułowa Hysteria, oparta na
jednostajnej linii basu (niestrudzenie dudni Rick Savage, zwany “Sav”
dla odróżnenia od Allena), refleksyjna w zwrotce i bardziej
dynamiczna w refrenie. Słabsze są Don’t Shoot Shotgun i
Excitable, a wieńcząca album Love and Affection wypada
dość sympatycznie, lecz robi mniejsze wrażenie w zestawieniu z
Hysterią, bo wygląda przy niej jak uboższa siostra. Może
należało zamienić je miejscami? Za to najbardziej niedoceniana
wydaje się Run Riot, gdzie w zaskakujący sposób stylistyka
zbliżona do Aerosmith (zwrotka) splata się z Blue Highway
Billy’ego Idola.
Aż siedem z dwunastu kawałków wyszło na singlach i
nakręcono do nich teledyski. Reżyser Pour Some Sugar on Me
oparł cały koncept na wersie “Demolition woman, can I be your
man?” – zespół gra w domu wyburzanym przez żeńską ekipę
rozbiórkową. Efekt niespecjalnie podobał się muzykom, którzy
później zrealizowali drugą wersję, koncertową i pozbawioną
początkowego zaśpiewu.
Moja płyta to reedycja z 2017. A jednak znowu
namieszali z opakowaniem: tym razem treść zgadza się z okładką,
ale na samym dysku nadrukowany jest napis “Disc one: original
album”. A przecież to wydanie jednopłytowe…
Blue Öyster Cult, Agents of Fortune, 1976
Na temat Blue Öyster Cult już
tu kiedyś pisałem, a ostatnio, w sumie czystym przypadkiem, bo
akurat tani był, kupiłem sobie czwarty album zespołu, nagrany
zresztą w tym samym, klasycznym składzie.
To właśnie na tej płycie pojawia się jego największy
hit – (Don’t Fear) The Reaper. Oparty na mojej ulubionej,
“apokaliptycznej” progresji akordowej, tej samej, co All Along
the Watchtower, Stairway to Heaven czy Rock’n’roll
miortw. Bardzo melancholijny nastrój łączy się tu z motorycznym
rytmem, podkreślanym przez natarczywy cowbell - brzmi to też trochę niczym przyśpieszona, za to smutniejsza wersja Turn, Turn, Turn Byrdsów. Do tego należy dodać
kilka zmian dynamiki, dramatyczne solówki i tekst namawiający do
pogodzenia się ze śmiertelnością (choć błędnie odczytywany
jako zachęta do samobójstwa)… Czysty klasyk lat 70., a dla mnie
listopadowy przebój wszech czasów. Dodajmy, że tytuł utworu w
wersji łacińskiej stał się mottem herbowym sir Terry Pratchetta.
A co z resztą repertuaru? Początkowo miałem poczucie,
że trochę niepotrzebnie kupiłem tę płytę, bo jest jeden wielki
hit, a reszta się nie wybija. Dopiero za którymś razem wszystko
zaskoczyło; tak zresztą miałem do tej pory z każdym albumem Blue
Öyster Cult (wszystkimi dwoma) w mojej kolekcji. To prawda, że
album jest nierówny, “Kosiarz” góruje nad resztą jak tankowiec
nad kutrami, ale ta reszta też nie jest całkiem do niczego. Agents
of Fortune stanowi złagodzenie stylu zespołu, dotychczas
bardziej hardrockowego, tu zaś słyszymy sporo rockandrollowania w
amerykańskim stylu, w pół drogi do hard rocka i z dużym udziałem
fortepianu.
Każdy z muzyków wykonuje tu pierwszoplanowe partie
wokalne, przede wszystkim jednak Eric Bloom ze swym
charakterystycznym, diaboliczno-histerycznym głosem. Płytę otwiera
singiel This Ain’t the Summer of Love ze spokojną zwrotką
i głośniejszym refrenem. Blooma słyszymy też w słabszym
Tenderloin oraz kojarzącym mi się z Nazareth E.T.I.
(Extra Terrestrial Intelligence) z bezczelnym, pełzającym
riffem i gitarą slide, na ogół schowaną w tle, ale potem
wynurzającą się dla zagrania solówki. To właśnie z tego utworu
pochodzi wyrażenie, które stało się tytułem płyty.
Zaskakująco często śpiewa perkusista Albert Bouchard.
Przede wszystkim w drugim moim ulubionym utworze na płycie:
przebojowym Sinful Love z melodyjnymi partiami gitarowymi i
chóralnym refrenem.. Daje też głos w w szybkim Vampire Tattoo
i motorycznym, lecz niepokojącym The Revenge of Vera Gemini.
Ten ostatni jest owocem współpracy z ówczesną dziewczyną
bębniarza, niejaką Patti Smith, która nie tylko napisała tekst,
ale w dodatku słychać ją w backwokalu. Wiersz Smithovej
wykorzystano też w finale płyty, Debbie Denise, podniosłym
utworze z dużą rolą klawiszy (fortepianu i syntezatorów), gdzie
zwrotka kojarzy mi sie z wczesnym Lou Reedem, a słodkawy falset w
refrenie – z Eagles. Tekst do książeczki reedycji napisał
zresztą współpracownik artystki, Lenny Kaye.
Młodszy brat perkusisty, basista Joe Bouchard,
dostaje chwilę przy mikrofonie w Morning Final, zresztą
najmniej ciekawym na płycie. Dla odmiany True Confessions
klawiszowca Allena Laniera brzmi z deka southernrockowo, a w
każdym razie blisko amerykańskiej tradycji muzycznej. Gościnnie
solo na saksofonie wycina Michael Brecker, zaś jego brat Randy
(trębacz) też brał udział w powstawaniu płyty (zwykle przecież
występowali we dwóch), ale za bardzo go nie słychać. Buckowi
Dharmie przypadł do zaśpiewania tylko jeden utwór, ale za to ten
najważniejszy.
Ogólnie rzecz biorąc, płyta jest nierówna, ale ma
charakterystyczny dla zespołu klimat, który częściowo budują
typowe dla zespołu zakręcone, enigmatyczne teksty. Słuchając Blue
Öyster Cult, zawsze mam w głowie thriller science fiction z
teoriami spiskowymi i niewielką domieszką paranormalności – i
Agents of Fortune nie jest wyjątkiem.
Reedycja z 2001 r. zawiera cztery bonusy, z czego trzy
to nagrania demo. Najciekawiej wypada nagrana solo przez Bucka Dharmę
wstępna wersja (Don’t Fear) The Reaper: bardziej folkowata
(jakieś congi czy coś) i bez cowbella, ale robi nie mniejsze
wrażenie. Ciekawie, choć dość tradycyjnie brzmi Sally A.
Boucharda z fajną partią organów, za to marnej jakości Dance
the Night Away Laniera można sobie darować. Warto też zwrócić
uwagę na piosenkę Fire of Unknown Origin, która nie
zmieściła się na oryginalnym albumie, ale po pięciu latach Blue
Öyster Cult nagrał ją na nowo, czyniąc z niej tytułowy utwór
omawianej tu już kiedyś późniejszej płyty.
Armia, Legenda, 1991
Zespół Armia ma na mapie polskiego rocka szczególne
miejsce dzięki muzyce trudnej do jednoznacznego sklasyfikowania.
Najbardziej ogólnym pojęciem wydaje się “postpunk” – na
zasadzie “graliśmy kiedyś punk rock, ale to nam nie wystarczało”.
Można też posunąć się do określenia “punk symfoniczny”, w
dodatku jeszcze “chrześcijański”. Legenda jest zaś
najsłynniejszym albumem zespołu (choć niektórzy fani wolą
późniejszy Triodante z nawiązaniami do metalu z jednej
strony, a do muzyki współczesnej z drugiej).
Skład, który tu słyszymy, to właściwie punkowa
supergrupa. Lider, wokalista Tomasz Budzyński, na początku lat 80.
miał za sobą występy w ekstremalnie wściekłym puławskim zespole
Siekiera. Na gitarze grał “Robin Goldroker”, czyli nie kto inny
jak Robert Brylewski, koryfeusz nr 1 polskiego punka i reggae
(oraz poniekąd – co się często pomija w prawdziwej powodzi jego
dokonań – pionier rapu), przedtem znany m.in. z Brygady Kryzys i
grupy Izrael, w której razem z nim występowali także basista
Dariusz Malejonek i nieżyjący dziś perkusista Piotr “Stopa”
Żyżelewicz. Składu dopełniał czołowy polski waltornista rockowy
i do tego klawiszowiec – Krzysztof “Banan” Banasik, równolegle
członek Kultu.
Jak powszechnie wiadomo, Budzy i Maleo są wierzącymi
katolikami, a gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości, na rewersie
płyty widnieje krzyż ruchu neokatechumenalnego. W odróżnieniu
jednak od popularnego “Tymoteusza” – czyli chrześcijańskiej
supergrupy 2 Tm 2,3, w której obaj także grają – nie ma tu
bezpośredniej ewangelizacji. W “Tymoteuszu” –powstałym
dopiero w drugiej połowie lat 90. – śpiewa się wprost teksty
wzięte z Biblii, w Armii zaś mamy poezję Budzyńskiego, która,
owszem, przeważnie zawiera wątki chrześcijańskie, ale przy tym
odznacza się charakterystyczną, indywidualną symboliką, czerpiącą
z wielu różnych źródeł (prawie pełny spis inspiracji, od Gucia
i Cezara przez Tolkiena po Hildegardę z Bingen, Widzącego z
Lublina i kotlet mielony, można znaleźć w książeczkach dyptyku
koncertowego Soul Side Story). Notabene, Brylewski zawsze w
poprzek – jest przecie buddystą.
Już na debiutanckim albumie Armia udowodniła, że umie
młócić szybko i bezlitośnie, ale jej ambicje wykraczają ponad
to. Na Legendzie styl zespołu uległ rafinacji, nie tylko ze
względu na znacznie lepszą produkcję (debiut miał tak fatalne
brzmienie, że Budzyński go nie akceptował i po kilku latach grupa
nagrała utwory na nowo). Budzyński & Co. uczą nas, w jaki
sposób jednocześnie młócić do przodu i uzyskać efekt
monumentalizmu. W budowaniu ogólnego nastroju udział ma też
klimatyczna okładka z reprodukcją grafiki Sawwy Brodskiego
przedstawiającą zafrasowanego Don Kichota (w książeczce jest
więcej ilustracji z tej samej serii).
Repertuar jest jednorodny, czasami bardziej melodyjny,
czasem mniej. Harmonie są raczej molowe, ale niekiedy przebija się
coś jaśniejszego, jak w Podróży na wschód. Bezlitosne
galopady brzmią przestrzennie, potęgę brzmienia tworzy także
waltornia, a głębi okazjonalnie nadają klawisze, a zwłaszcza
gitara akustyczna (na tej ostatniej Janek Żyżelewicz – nie
ustaliłem stopnia pokrewieństwa ze Stopą). Moja ulubiona Opowieść
zimowa to właściwie Armia w pigułce. Spokojniejszy od reszty,
lecz nie mniej podniosły jest instrumental Dla każdej samotnej
godziny. Na tle akordów gitarowych pojawia się w nim solo na
klarnecie – to niejaki Merlin, czyli Sławomir Gołaszewski, zmarły
dwa lata temu filozof związany z rastafarianizmem i jeden z
czołowych animatorów polskiego reggae. Płytę kończy największy
hit utwór Armii – Niezwyciężony, którego zresztą nie
było na pierwszym, winylowym wydaniu, pojawił się dopiero na
kompakcie. Melodyjny, dziarski, trochę nie pasuje do reszty – ale
równocześnie pozostaje typowym utworem Armii.
Olaf Deriglasoff, XXX, 2014
Parę miesięcy po Elektrycznych Gitarach znowu kupiłem
sobie dwupłytowy zestaw nagranych na nowo przebojów polskiego
wykonawcy. O ile w przypadku Deriglasoffa można mówić o przebojach
w takim sensie, jak u doktora Sienkiewicza.
Olaf
Deriglasoff, znany także jako Onkjel Deßig, Adam Bielak, Mirosław
Kolaba, Olaf z Berlina, Deriglasoff z Sopotu, “Derrick i Głazow”
itp., mimo obco brzmiącego nazwiska (w czasach jego dziadka brzmiało
Dierigłazow) pochodzi z Trójmiasta. Jest również jednym z
najbardziej zapracowanych ludzi w polskim rocku. Zaczynał w latach
80. jako lider punkrockowej grupy Dzieci Kapitana Klossa, która
występowała w Jarocinie. W następnej dekadzie trafił do
osławionego psychodeliczno-undergroundowego zespołu Apteka.
Współpracował też z Kazikiem Staszewskim (płyty solowe, Kazik Na
Żywo, przeróbki Weilla i Waitsa), Maciejem Maleńczukiem (w Homo
Twist i efemerycznie w Püdelsach), Tymonem Tymańskim (na sławetnej
płycie Polovirus zespołu Kury), brał udział w projekcie
Yugoton i współpracował gościnnie z niezliczonymi wykonawcami, a
od roku 2005 ma także swój zespół, o nieskomplikowanej nazwie
Deriglasoff. Obdarzony jest również talentem plastycznym: okładka
omawianej płyty przedstawia jego autoportret z wypisanym na twarzy
repertuarem.
XXX to podsumowanie trzydziestolecia działalności
Olafa z Berlina. 30 najbardziej charakterystycznych utworów zostało
tu przedstawionych w nowych wersjach. Samemu artyście,
grającemu zwykle na basie, towarzyszy przede wszystkim jego zespół:
dwie gitary, perkusja i klawisze. Do tego dochodzą zaproszeni
goście. Kolejność nie jest chronologiczna, jednak zestaw otwiera
najstarszy przebój: Pieśń o bohaterze, punkowa przeróbka
tematu Jerzego Matuszkiewicza ze Stawki większej niż życie.
Co prawda w książeczce jako autor muzyki poddany jest Deriglasoff,
co po wydaniu płyty przyprawiło go o srogiego fejspalma, bo
rejestrując utwór w Zaiksie, dołożył wszelkich starań, żeby
podać rzeczywistego autora, a tu takie cuś… Wersję z XXX
poprzedza zapowiedź Arkadiusza Jakubika. Twórczość Dzieci
Kapitana Klossa reprezentuje jeszcze turpistyczna Sopocka plaża,
która tu, nagrana po latach o wiele profesjonalniej, mogłaby się
stać prawdziwym przebojem. No i tekst, niestetyż, nadal aktualny…
Część
materiału stanowią oczywiście utwory grupy Deriglasoff. Noże,
tytułowa piosenka z drugiej płyty, wydaje się dość przerażająca,
choć genezę ma prozaiczną: artysta ostrzy w domu noże tak
dokładnie, że po wykonaniu tej roboty musi ostrzegać członków
rodziny, aby przypadkiem nie zrobili sobie krzywdy. Utwór wzbogacają
wokalizy Anny Marii Jopek. Norwegia ma klimat jakby toolowy.
Hola Goga, Perełka albo Marynarza grób to
kawał porządnego alternatywnego rocka z pewnymi wpływami stoneru.
W podobnym nurcie utrzymany jest premierowy, retrospektywny utwór
XXX lat na dziurawej łodzi. Szkoda za to, że na album nie
wszedł przebojowy Dyabeu (znany z teledysku z udziałem
Jakubika), lecz autor sam przyznał, że miał go już dość.
Sytuację w pewnym stopniu rekompensuje Grzeczny, napisany do
bardzo złej komedii polskiej. Jest podobny muzycznie, a w tekście
podmiot liryczny również tłumaczy się przed partnerką ze swego
skandalicznego zachowania, tyle że tym razem nie interwencją sił
nadprzyrodzonych, a rzekomo wrodzoną naturą mężczyzny. Bardziej
nastrojowe oblicze prezentuje Deriglasoff w Carrer Ample,
utworze o hiszpańsko-latynoskim kolorycie. Opis w książeczce,
oprócz członków zespołu, uwzględnia ciekawy występ gościnny:
“krzyki, lamenty i zawodzenie – marokańscy dealerzy z miasta
Barcelony”.
Co
do utworów “półcudzych” – jest ich niemało. Do Czesława
Mozila mam stosunek pośredni, ale Jesienna deprecha w jego
wykonaniu dość gładko przerodziła się z pastiszu disco polo w
piosenkę cygańską, z dodanym gdakaniem, żeby nie było
wątpliwości, kto ją w oryginale wykonywał. Aptekę reprezentują
hedonistyczne Chłopcy i dziewczyny oraz Menda –
chyba lepsza od oryginału, a w każdym razie ma bogatsze brzmienie,
zaś odgłosy policyjnego nalotu zastąpiła recytowana przez
Deriglasoffa historyjka o mendzie. Dobre zwieńczenie pierwszej płyty
stanowi ballada Falochron, wykonywana ongiś w ramach
Yugotonu. Krótko mówiąc, jest to kower 442 do Beograda grupy
Bajaga i Instruktori, założonej przez Momčilo Bajagicia, byłego
członka kapeli Riblja Čorba. Falochron ma całkiem inny
tekst od oryginału, a nastrój cokolwiek cohenowski.
Z twórczości grupy Homo Twist wyselekcjonowany został
Arkadiusz, brutalna – jak to u Macieja Maleńczuka –
opowieść o pedofilu i jego marnym końcu. W tej wersji występuje
Titus z Acid Drinkers. Trochę dziwnie słyszeć go śpiewającego po
polsku, a z drugiej strony – w pewnym okresie Titus, także był,
jak i Deriglasoff, basistą Homo Twista. Inna sprawa, że ta wersja
nie dorównuje oryginałowi, bo jakkolwiek Titus jest wokalistą
bardzo charakterystycznym, to w porównaniu z Maleńczukiem zdaje się
jednowymiarowy. Co do drugiej kapeli, w której Deßig grał razem z
dwumetrowym krakowianinem, czyli Püdelsów, to na płytę trafiło
motoryczne Emeryten Party, oparte na typowej dla niego,
wpadającej w ucho, wijącej się linii basu, punkowy Szpaner oraz
triphopowa, melorecytowana Kolacyja, czyli groteskowa opowieść
o kulinarno-erotycznej orgii muszkieterów – tą razą wokalizy
daje Anna Patrini. Neurotyczny nastrój Szuwarów wzmacnia
śpiewająca tu pierwszoplanowo Mela Koteluk.
No
i jeszcze efekty współpracy z Kazikiem. Jak pisał sławny poeta
Janko Chanowski, “nie każdy weźmie po Bekwarku lutniej”, a więc
i Deriglasoff musiał się sporo namęczyć, aby jego wersja hitu
Maljčiki jugosłowiańskiej formacji VIS Idoli nie była
tylko marną kopią tej, którą Kazik śpiewał w ramach Yugotonu.
Postawił na industrial, ale o dziwo, da się tego słuchać całkiem
bezkolizyjnie, kiedy wejdzie główna linia wokalna. Należy
wspomnieć, że Deriglasoff śpiewa tu oryginalny tekst. Na płytę
trafiło też, w wersji nieco skróconej, klasycznie punkowe Ja tu
jeszcze wrócę – poniekąd następca Maciek, ja tylko
żartowałem, tylko że zamiast Maćka w refrenie pojawia się
Lucek. Deriglasoff wywalił elementy elektroniczne, za to z Maćkiem
kojarzą się groteskowe zaśpiewy w tle. A skoro ostatnio miała
miejsce premiera nowej części Starych Warsów, wypada wspomnieć,
że album zawiera też opartą na gitarze akustycznej piosenkę
Komandor Tarkin. Na finał całego zestawu Deriglasoff rzucił
epicki przebój Mars napada (polska rzeczywistość w krzywym
zwierciadle w obliczu inwazji kosmitów, z licznymi dygresjami),
gdzie Olafa z Berlina wspiera wokalnie cała masa ludzi, w tym czisle
Kuba Kawalec z Happysad i Gutek z Indios Bravos. Wyszło jednak mocno
bałaganiarsko, zdecydowanie wolę oryginał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz