piątek, 20 stycznia 2017

Sześć płyt, dwóch Billych i Krwawa Agrafka


Mamy już za sobą trzy tygodnie roku 2017, a moje płytowe refleksyje ciągle jeszcze trzymają się roku poprzedniego. Tendencja nabywania płyt zespołów z udziałem braci utrzymała się przez lato, ale nie do tego się ograniczałem.

Blue Öyster Cult, Fire of Unknown Origin, 1981

Blue Öyster Cult należy do tych kapel, które jakoś w Polsce nie przebiły się do szerszej świadomości, podczas gdy na Zachodzie (zwłaszcza w USA) mają status klasyki. To zresztą właśnie ona wprowadziła umlaut do heavymetalowego panoplium, a za jej przykładem poszli tacy wykonawcy jak Motörhead, Mötley Crüe czy Queensrÿche.
Nagrywająca od 1972 r. grupa z Long Island zasłynęła utworami łączącymi smutne melodie ze sporą dynamiką, jak słynne Don’t Fear the Reaper, listopadowa pieśń wszechczasów, ale potrafiła także porządnie przywalić, jak w utworze Godzilla – nic dziwnego, że doszło w końcu do wspólnej trasy z Black Sabbath pod nazwą “Black and Blue”. Do charakterystycznych cech zespołu należały też elementy psychodelii oraz ekscentryczne teksty, często pisane przez ludzi z zewnątrz i często fantastyczne (w sensie tematyki).
W lata 80. Sekta Błękitnej Ostrygi weszła z mniejszym hukiem, niż oczekiwała, bo wcale niezły album Cultösaurus Erectus miał rozczarowujące wyniki sprzedaży. Już po roku liderzy grupy, śpiewający gitarzyści Eric Bloom i Buck Dharma, odrobili stratę z nawiązką. Fire of Unknown Origin kryje bowiem jeden z największych hitów zespołu – Burnin’ for You. Motoryczny rytm, rzewna zwrotka, niezwykle chwytliwy refren, syntezatory w tle i melodyjna solówka wyniosły Ostrygę znów na listy przebojów. Dla mnie natomiast Burnin’ for You stało się hitem wakacji 2012, a może i całego roku, oraz soundtrackiem odradzającej się weny literackiej.
Ale co jeszcze słychać na albumie? Powyższy hit był tu jedną z dwóch piosenek śpiewanych przez Bucka Dharmę, resztę materiału zdominował Bloom. Prócz obu liderów zespół współtworzyli: zmarły w 2013 r. klawiszowiec Allen Lanier oraz kolejni już w tym roku bracia – Joe i Albert Bouchardowie (z których pierwszy śpiewa pół piosenki). Styl na całym albumie jest w miarę jednolity, a Burnin’ for You to po prostu jego najgęstsza kwintesencja.
Skoro mówimy o latach 80., to często słychać signuma temporisa w postaci syntezatorów. Wraz z basem napędzają one szybki After Dark. Budują też futurystyczno-niepokojący nastrój utrzymanego w marszowym tempie utworu Veteran of the Psychic Wars ze słowami słynnego fantasty Michaela Moorcocka, który zresztą kilka lat wcześniej napisał tekst pod podobnym tytułem dla grupy Hawkwind. Skoro mowa o zewnętrznych autorach, to dla tytułowego Fire of Unknown Origin słowa dostarczyła sama Patti Smith. Dwie piosenki, w tym Heavy Metal (Black and Silver), z zadziornym riffem i świdrująco wysokimi zaśpiewami w refrenie, powstały z myślą o słynnym filmie animowanym Heavy Metal, lecz producenci ich nie przyjęli (bo w jednej były spoilery) i zamiast tego wzięli Veterana.
Do ulubionych punktów, poza wiadomym przebojem, zaliczam Sole Survivor – rozpoczyna się motywem na basie, a potem znów mamy zapamiętywalny refren, w którym głos Blooma wzmacnia gościnny żeński wokal. W równie melancholijnym Joan Crawford Allen Lanier daje czadu na fortepianie – zaczyna od quasi-klasycznej zmyłki, po czym wprowadza kolejną wzorcową piosenkę Blue Öyster Cult. Joan Crawford has risen from her grave… Po takiej kulminacji drugi utwór śpiewany przez Dharmę, senno-niepokojący Don’t Turn Your Back oparty na współbrzmieniu basu i syntetyzera, trochę rozczarowuje jako finał, choć może grałby lepiej w innym miejscu płyty.




The Velvet Underground, Loaded, 1970

Przez długi czas Velvet Underground był dla mnie zespołem jednej płyty – tej z bananem Andy’ego Warhola i z Nico. Choć w epoce debiut Lou Reeda i towarzyszy marnie się sprzedawał, to jego wpływ na muzykę rockową był ogromny. Jak głosi popularna hiperbola, w tamtych czasach sprzedano mało egzemplarzy albumu, ale za to każdy, kto go kupił, założył własny zespół.
Ale! Po debiucie Aksamitne Metro wydało jeszcze trzy regularne albumy. Loaded, okładka którego faktycznie przedstawia wejście do stacji metra, jest ostatnim z nich. W zespole nie było już utalentowanego basisty, klawiszowca i altowiolisty Johna Cale’a, którego zastąpił Doug Yule (choć ten nie grał na altówce). Perkusistka Maureen Tucker poszła tymczasem na macierzyński i choć w opisie płyty jest uwzględniona, to jednak nie bębni – zastępuje ją trochę Yule, trochę jego brat Billy (później etatowy perkusista zespołu), a czasem ktoś jeszcze inny.
Wytwórnia żądała, aby Velvet Underground wreszcie zaczął nagrywać hity. W rezultacie powstał album w zamierzeniu przebojowy, który… nie dostał się na listy przebojów. Cały Reed! Faktem jest, że można przeżyć pewien szok. Velvet na Loaded zupełnie nie jest szorstki, nie ma tych zgrzytów i kakofonii, które przewróciły rocka rzycią do góry. Co prawda i na “bananie” zdarzały się łagodniejsze momenty, całą płytę rozpoczynało nastrojowe Sunday Morning – na Loaded otwieraczem jest Who Loves the Sun, w gruncie rzeczy nie taki odległy od tamtej stylistyki. Tylko że salwa burtowa, która następuje po nim, jest słabsza niż I’m Waiting for a Man. Ale w kontekście płyty wystarczająco mocna, bo numer drugi to klasyk Reeda, Sweet Jane, opowieść o tym, jak niektórzy wolą stabilizację od rockandrollowego stylu zycia. Kłopot z Reedem polega na tym, że nie chciał on jednej piosenki dwa razy zaśpiewać tak samo, a ja przyzwyczajam się zwykle do tej wersji, którą poznałem najpierw. W oryginale Sweet Jane trudno mi było się przekonać do “sixtiesowej” aranżacji, mając w pamięci powstałą kilka lat później hardrockową wersję solową Reeda. Po Sweet Jane mamy jeszcze inny klasyk tego artysty pod nieskomplikowanym tytułem Rock & Roll – to z kolei rzecz o dziewczynie, której życie ocalił rock and roll. Miała na imię Jenny, a nie Jane, mimo to utwór po wielu latach zainspirował nazwę zespołu Jane’s Addiction.
A reszta? Melodyjne, sprawnie zaaranżowane piosenki. Dziś brzmi to wprawdzie – w odróżnieniu od debiutu – trochę passé, przydałoby się trochę pazura nie tylko w tekstach. Elementem najbardziej niepokornym muzycznie pozostaje dyletancka maniera wokalna Lou Reeda. W Cool It Down przechodzi on nawet samego siebie, balansując na cienkiej linii dzielącej śpiew od fałszowania i momentami wpadając w groteskowy quasi-falset, a w Head Held High chrypi. Łagodniej robi się wtedy, gdy za mikrofon chwyta Doug Yule, jak w I Found a Reason, a w refrenie Lonesome Cowboy Bill wydaje on z siebie country’owate półjodłowanie. Najbardziej “velvetowo” hałaśliwy pozostaje Train Round the Bend, choć w porównaniu z debiutem to i tak easy listening. Na finał zespół zaproponował zaś Oh! Sweet Nuthin’, łagodny brzmieniowo, ale trwający siedem i pół minuty i przyozdobiony solówkami.
Dodajmy, że dysponuję wydaniem zremasteryzowanym z 2015 r. Zawiera ono cztery bonusy, w tym I’m Sticking with You, gdzie w końcu słyszymy Maureen Tucker… ale śpiewającą. Jest też wzbogacona orkiestrą i organami wersja Ocean, utworu nagranego nieco wcześniej. I Love You to trudna w słuchaniu piosenka ze zgrzytliwą gitarą i powywającym Reedem, czyli mniej więcej to, “za co go kochamy”. Dla kontrastu, organowo-smyczkowe Ride Into the Sun ze śpiewem Yule’a kojarzy się momentami wręcz z Procol Harum. Wszystko to są odrzuty z sesji nagraniowej, które w 1969 r. się nie zmieściły na winylu. Co się zaś tyczy zasadniczej części albumu, to warto dodać, że Sweet Jane i Rock & Roll występują tu w pełnych wersjach, podczas gdy w wydaniu oryginalnym zostały bandycko skrócone przez wytwórnię.


Billy Idol, Rebel Yell, 1983

Jest to jeden z albumów, które w czasach licealnych poznałem do połowy w audycji “Pół Perfekcyjnej Płyty” w Trójce, a dopiero teraz udało mi się go zdobyć.
Kariera artysty znanego jako Billy Idol zaczęła się od zwymyślania muzyków Led Zeppelin pod salą prób pod koniec lat 70. Był wówczas wokalistą punkowej grupy Generation X. Prawdziwą sławę zyskała mu jednak muzyka, od której każdy Prawdziwy Punk złapałby się za głowę: potwornie komercyjna i przebojowa, wręcz personifikacja lat osiemdziesiątych. Po pierwszej płycie, zawierającej hit White Wedding, w 1983 roku nadszedł czas na kolejną, jeszcze lepszą.
Zespół akompaniujący tu Idolowi nie zawiera szczególnie sławnych nazwisk. Wyjątek stanowi współautor niemal całego repertuaru i stały współpracownik wokalisty, wirtuoz gitary Steve Stevens, znany choćby z tematu z filmu Top Gun. Poza tym grał m.in. u Michaela Jacksona (ale to już później), a w latach 90. współtworzył fusionową supergrupę z Terrym Bozzio i Tonym Levinem. Jak zwykle, zwracam uwagę na basistę – bliżej mi nieznany Steve Webster dudni elegancko w prawie każdym utworze. A skoro tak ważną rolę odgrywają syntezatory, wypada wspomnieć, że zagrała na nich sesyjna keyboardzistka Judi Dozier. Składu dopełnia perkusista Thommy Price, który później przewinął się jakoś przez Blue Öyster Cult.
Trochę mam problem z jednoznacznym zakwalifikowaniem gatunkowym Rebel Yell. Jak na punk – zbyt wyrafinowane. Jak na new romantic – za dużo ostrych gitar i zbyt niesforny wokal. Jak na hard rocka – za dużo syntezatorów. Gdybym chciał być złośliwy, tobym nazwał muzykę Idola “fashion punkiem”, ale nie chcę, bo fajne to jest.
Tytułowy Rebel Yell to niewątpliwy przebój – dynamiczny, motoryczny, z gitarowo-syntezatorowym brzmieniem i charakterystycznym, nieco zachrypniętym barytonem Idola, kryjącym w sobie jakieś zmysłowe alikwoty. Stevens również wycina porządne solo. Tytuł nie pochodzi bezpośrednio od konfederackiego okrzyku bojowego, jeno od markowego burbona, ale artyście spodobało się po prostu samo brzmienie frazy “rebel yell”; piosenka, najwyraźniej, mówi o jakichś sprawach damsko-męskich.
W gruncie rzeczy prawie każdy utwór jest tu skrojony w taki sposób, żeby wpadał w ucho, bardzo też pieczołowicie wyprodukowany, choć z dzisiejszej perspektywy ówczesna elektronika może się wydawać mocno passé (dla niektórych, wręcz przeciwnie, wintaziowa). Idol czasem bywa zadziorny, a czasem melancholijny. Do moich ulubionych fragmentów należy Catch My Fall z seksafonem oraz Blue Highway, gdzie szybkość połączono z nieco bardziej nastrojową melodią. Kilka utworów utrzymano w średnich tempach, jak hitowy Flesh for Fantasy. Spośród ballad sensu stricto wyróżnia się kolejny przebój – Eyes Without a Face. W refrenie tytuł jest dośpiewywany żeńskim głosem po francusku (inspiracja Peterem Gabrielem?) – głos daje dziewczyna Idola, aktorka i wokalistka Perri Lister. Na finał Idol rzuca The Dead Next Door, całkiem już spokojną i w zasadzie, bez perkusji.
Warto wspomnieć, że do wszystkich czterech singli z płyty nakręcono teledyski, bardzo popularne w MTV, medium wówczas ogromnie wpływowym.
Wydanie, którym dysponuję, zawiera pięć bonusów, odrzutów z sesji nagraniowej. Cztery z nich to alternatywne wersje utworów z albumu (i to tych najlepszych), a piąta to rokendrolowy Motorbikin’ Chrisa Speddinga.




Cradle of Filth, Cruelty and the Beast, 1998

Przyszła pora na coś blackmetalowego. Do popularnego polskiego produktu eksportowego, jakim jest Behemoth, się chyba już nie przekonam się, za to angielscy miłośnicy horrorów są bodaj jedynym zespołem tego nurtu, których lubie se regularnie włączyć.
Jedni uważają “Kredki” za klasyków gatunku, inni – głównie blackmetalowi ortodoksi – za ostatnich wyprzedańców, tworzących “muzykę dla zakochanych nastolatków”, krótko mówiąc – za kindermetal. Dotąd wystarczała mi ich późniejsza płyta, Damnation and a Day z 2003 roku, concept-album o upadku Lucyfera, nagrany z budapeszteńską orkiestrą filmową i chórem, ale kiedy zobaczyłem Cruelty w przystępnej cenie, postanowiłem kupić też. W końcu to ich bodaj najsłynniejsza płyta.
Na okładce widzimy pannę w wannie. Wannie pełnej krwi. Z czym nam się to kojarzy? Cruelty and the Beast też jest concept-albumem, opowiadającym historię Elżbiety Batory, “krwawej agrafki” znanej choćby z powieści Jožo Nižnanskiego Pani na Czachticach. Nie było to ostatnie podejście kapeli do tematu historycznych zwyrodnialców – znacznie później powstał album Godspeed on the Devil’s Thunder, poświęcony XV-wiecznemu seryjnemu mordercy, baronowi Gillesowi de Rais. Oczywiście ze sporą dozą licencji poetyki.
Zespół ma styl na tyle jednorodny, że może się wydawać monotonny (dlatego jest to muzyka, której nie słucham zbyt często). Z grubsza biorąc – bezlitosna młócka gitarowo-perkusyjna z bardziej niż wydatną pomocą podniosłych partii klawiszowych, a często wręcz orkiestrowych. Wokalista Dani Filth czasem sięga po growling, przeważnie jednak posługuje się tzw. wokalem blackowym, czyli wypruwającym trzewia skrzeczeniem. Nie boi się przy tym wielopoziomowych nakładek. Od czasu do czasu pojawia się żeńska recytacja lub partie sopranowe, które zapewnia Sarah Jezebel Deva.
Pomimo ogólnej monotonii gitary i klawisze brzmią dość melodyjnie (gdyby nie to, zepsół by mnie nie zainteresował). Taki np. Cruelty Brought Thee Orchids wykorzystuje momentami galopujący rytm niczym z klasycznego heavy metalu. Urozmaicanie materiału polega także na zmianach tempa, i tak obuch Beneath the Howling Stars zostaje w pewnej chwili przełamany wolniejszym segmentem, w którym podziwiamy organy klawiszowca Lectera. Brzmienia quasi-symfoniczne często ubarwiają płytę: można tu wymienić uwerturę Once Upon Atrocity oraz interludium Venus in Fear, gdzie na tle podniosłej orkiestracji słychać jakieś przerażone wrzaski oraz jęki, trudno powiedzieć, agonii czy koitusu.
Teksty utworów są ogólnie niezrozumiałe za sprawą charakteru partii wokalnych, więc jeśli ktoś chce zapoznać się z materią tekstową, raczej będzie zmuszony sięgnąć do książeczki. Nie ma tu satanizmu sensu stricto, jest natomiast typowe dla Cradle połączenie makabry i erotyki, a że Dani Filth, ów markiz przesad, lubi przy tym zabawić się językiem, więc mamy i tytułową grę słowną, i “wargasm”, i informację, że specjalność Lectera to “unbiblical chords”. Oprócz samych tekstów książeczka zawiera zdjęcia muzyków połączone z krótkimi charakterystykami ich perwersyjnych upodobań, do których D.A.F. de Sade stylistycznie nie ma startu.
Nie jest to muzyka do zanucenia, jednak w sam raz wypada jako soundtrack jakiejś bardzo mrocznej historii.


The Smiths, The Queen Is Dead, 1986

Kolejny album, który poznałem dzięki audycji “Pół Perfekcyjnej Płyty”. Po kilkunastu latach udało mi się zdobyć czwartą płytę brytyjskiego zepsołu, który miał wielki wpływ na “mniej hałaśliwe” odmiany rocka.
Głównym bohaterem jest tu wokalista Morrissey. Ogromne kontrowersje budziło w tamtych czasach jego życie seksualne, a mianowicie fakt, że bardzo niewiele było o nim wiadomo. Jakby tego było mało, przez lata zarzucano Morrisseyowi sympatie skrajnie prawicowe, fascynację przemocą, a nawet aluzje pedofilskie w jednym z tekstów z pierwszej płyty (to akurat wysoce naciągane). Artysta jest też radykalnym wegetarianinem, w rodzaju tych, których prawicowa memetyka uważa za reprezentatywnych dla całej grupy, a kromie tego, jak wskazują relacje z jego koncertów, narcyzem o egu, przy którym blednie Kanye West, i potrafi strzelać atomowe fochy. Ale skupmy się na muzyce.
Drugą co do ważności postacią w The Smiths był Johnny Marr, gitarzysta. Na The Queen Is Dead aranżował również orkiestracje (podobno głównie syntetyczne, choć w opisie płyty stoi “The Hated Salford Ensemble”). Sekcję rytmiczną stanowili: Andy Rourke (bas) i Mike Joyce (perkusja), ci dwaj mniej znani, którzy po rozpadzie “Kowalskich” także nie ściągali na siebie światła jupiterów, podczas gdy Morrissey rozpoczął udaną karierę solową, a Marr realizował się m.in. w duecie Electronic z Bernardem Sumnerem, weteranem Joy Division i New Order.
Podstawę większości utworów stanowi rozedrgana, mandolinowato brzmiąca gitara, doskonale współbrzmiąca ze zbolałym barytonem Morrisseya. Płyta jest ogólnie melancholijna, czy mówimy o utworach w wolnym tempie (I Know It’s Over), czy dynamiczniejszych. Melodii nie brakuje, zwłaszcza na drugiej połowie płyty (choć może po prostu ja ją tak odbieram, bo tę połowę lepiej znam). Sporo tu romantyzmu, jak w jednym z największych hitów grupy, wzbogaconym smyczkami There Is a Light That Never Goes Out, w którym podmiot liryczny wyznaje bliskiej osobie, że zaszczytem byłoby dlań zginąć razem z nią w zderzeniu z piętrowym autobusem albo 10-tonową ciężarówką. Ciekawe, czy gdyby z naprzeciwka pędził mały fiat albo sobakorożec, Morrissey także by śpiewał “the privilege is mine”.
Tytułowy The Queen Is Dead, rozpoczynający się od fragmentu musichallowej piosenki Take Me Back to Dear Old Blighty z czasów I wojny światowej, nieco mnie rozczarował – mniej melodyjny, za to bardziej rozciągnięty w stosunku do reszty materiału. Na domiar złego utwór ten, wiele lat temu, poznałem najpierw w wersji The Ukrainians, więc mimowolnie nucę: Czy poczaw ja, czy skinczyw jaVicar in a Tutu brzmi troszeczkę jakby pod country. W Bigmouth Strikes Again słychać w tle wysoki żeński śpiew. Według opisu na okładce wokalistę wsparła tu niejaka Ann Coates. W rzeczywistości jest to przyspieszony głos samego Morrisseya, a personalia rzekomej śpiewaczki to aluzja do jednej z dzielnic Manchesteru.
Na finał pozostaje Some Girls Are Bigger Than Others z lakonicznym, dość chyba frywolnym tekstem. Po kilku pierwszych taktach utwór zostaje na moment wyciszony. To nie kwestia wybrakowanego egzemplarza, jeno celowy efekt.


Helloween, Unarmed – Best of 25th Anniversary, 2010

Niedługo po Hallowe’en kupiłem sobie płytę zespołu Helloween. Gdyby ktoś się zżymał na promowanie kultury amerykańskiej, należy się wyjaśnienie, że Helloween to grupa niemiecka, jeden z filarów sceny heavymetalowej w RFN. Podczas gdy taki Accept stawiał na brzmienie szorstkie i brutalne, Michael Weikath i koledzy, inspirując się Iron Maiden, skierowali się ku większej melodyjności. Galopujące tempa, chwytliwe melodie, wysoko śpiewający wokalista, tematyka fantasy – praktycznie rzecz biorąc, położyli podwaliny pod styl zwany power metalem, który do tej pory w Niemcach ma się nieźle (Running Wild, Blind Guardian, Edguy, ale też Gamma Ray, Unisonic i Masterplan – zespoły założone przez byłych członków Helloween).
Jak łatwo się domyślić, Unarmed to zbiór największych przebojów grupy, wydany z okazji jej 25-lecia. Zaraz, ale przecież ja nie uznaję składanek?! Odpowiedź jest prosta: Helloween nie ograniczył się do wyciągnięcia piosenek z odpowiednich albumów i postanowił nagrać je na nowo, w wersjach odmiennych od oryginałów. Grupa zawsze sprawiała wrażenie obdarzonej poczuciem humoru i dalekiej od heavymetalowego doktrynerstwa, na Unarmed zaś po prostu… odrzuca metal. Już otwierający Dr. Stein, jeden z największych hitów grupy, zamiast na riffie gitarowym opiera się na sekcji dętej, wybrzmiewa też solo saksofonu. Future World pozostaje dynamiczne, ale z metalu przepoczwarzyło się w pop rock (Fury in the Slaughterhouse cy cuś…?) Gitara elektryczna gra riff w wersji złagodzonej, fundament brzmienia stanowią akuśtyki, Andi Deris też unika wokalnych górek. Z dynamicznych utworów fajnie wypada gwizdany Perfect Gentleman oraz I Want Out, w którym do głównego riffu zaangażowano chór chłopięcy.
Słabszym punktem okazuje się za to Eagle Fly Free: z wzorcowej powermetalowej galopady z porywającym refrenem muzycy zrobili cukierkową akustyczną balladę, gdzie wokalista śpiewa w duecie z niejaką Harriet Ohlsson. Jako ćwiczenie teoretyczne – dobry pomysł, ale w praktyce nieciekawe. W pierwszym odruchu bym to aranżował bardziej w stylu ballad Manowar, z rypnięciem orkiestry symfonicznej, no ale założenie miało być “tym razem bez metalu”. Jeśli komu mało epicznego patosu, spokojnie zapewni go The Keeper’s Trilogy, 17-minutowa antologia z tryptyku Keeper of the Seven Keys, z udziałem Praskiej Orkiestry Symfonicznej i chóru.
Orkiestrę słychać też w If I Could Fly (utworze już pierwotnie dość łagodnym, ale tym razem zdjęto z niego przesterowane gitary, za to dodano jazzujące solo fortepianu) czy w finałowej balladzie A Tale That Wasn’t Right, która jednak już okazała się dla mnie nadmiernie przesłodzona. Ogólnie ballady wypadają mniej ciekawie niż bardziej skoczna część płyty, ale wyróżniają się spośród nich dwie. Where the Rain Grows to najlepsza pościelówa w zestawie, przywołująca ducha niekłamanych mistrzów niemieckiej ballady rockowej – Scorpions; co najciekawsze, w pierwotnej wersji utwór był czadem. Inne były już w oryginale balladami, a teraz tylko przeszły demetalizację. Forever & One jedzie fortepianem i żeby nie głos Derisa, to można by pomyśleć, że to Chris de Burgh.
Nie jest to płyta, od której bym polecał zaczynać poznawanie Helloween, właśnie dlatego, że największe hity zespołu brzmią tu zupełnie niereprezentatywnie dla jego stylu. Za to Unarmed przekonuje, że grupa potrafi pisać melodyjne piosenki broniące się nawet po drastycznej zmianie aranżacji.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz