Żeby nie było cięgiem o płytach, znowu napiszę coś o filmach. Podobnie jak poprzednio, omówione zostaną dwa, polski i zagraniczny, ale w obu rzuca się mięsem.
Dzień świra (reż. Marek Koterski,
2002)
Ten popularny film to kolejna
odsłona cyklu o nieszczęściach ofiary życiowego Adasia
Miauczyńskiego. Należy dodać, że każdy z filmów Koterskiego
stanowi autonomiczną, zamkniętą całość i znajomość
poprzednich nie jest widzowi do niczego potrzebna. Główny bohater,
będąc z jednej strony alter egiem reżysera (nazwisko), a z drugiej
everymanem (imię), w dwóch poprzednich filmach grany był przez
Cezarego Pazurę, a jak on gra, to sam pan wisz. Natomiast w Dniu
świra rolę przejął Marek Kondrat i nic dziwnego, że wyszła
bodaj najpopularniejsza odsłona cyklu. Ale Pazura i tak występuje w
epizodzie.
O ile filmy z Pazurą, Nic
śmiesznego i Ajlawju, eksplorowały żałosne życie
erotyczne bohatera, o tyle Dzień świra stanowi
wielopłaszczyznowy portret przegrywa życiowego. Adaś Miauczyński
to sfrustrowany nauczyciel języka polskiego. Nienawidzi swej pracy,
życie rodzinne całkiem mu się posypało, egzystuje w poczuciu
totalnego bezsensu i w piekle nerwicy natręctw. Ta ostatnia ukazana
jest bardzo sugestywnie, przede wszystkim w ciągu pierwszego
kwadransa, kiedy obserwujemy poranne rytuały głównego bohatera.
Jest to sekwencja mocno dyskomfortowa, szczególnie jeśli ktoś ma
okazję znać zaburzenia obsesywno-kompulsyjne z własnej
autopsji. Poza tym Miauczyńskiego wszystko, ale to wszystko na
tym świecie denerwuje. Jak ostatniej deski ratunku trzyma się on
swego inteligenckiego etosu, symbolowanego przez Chopina i
Mickiewicza. W sumie to tylko powierzchowna dekoracja, ale jeżeli ją
odrzuci, to co innego mu jeszcze zostanie?
Film jest raczej gorzki, dołujący i
przytłaczający (duża w tym zasługa dominującego nad fabułą
monologu wewnętrznego), ale element komediowy wprowadzają
interakcje głównego bohatera z innymi ludźmi. W ciągu całego
dnia Miauczyński napotyka na swej drodze różne groteskowe
indywidua, takie jak namolny sąsiad-teoriospiskowiec (Andrzej Grabowski). Poznajemy też jego matkę, która w ogóle go nie słucha
(Janina Traczykówna), byłą żonę, z którą kontakt przybiera
formę wymiany obelg (Joanna Sienkiewicz), lub prydurkowatego
syna (w tej roli Michał “Misiek” Koterski, syn reżysera –
obserwując po kilku latach jego wyczyny jako dzyndzylybryty,
zacząłem się brzydko zastanawiać, czy on w tym filmie grał, czy
był sobą). Ogólnie akcja składa się z szeregu “random
encounters”, w których pojawia się wiele znanych nazwisk,
takich jak Piotrowie Machalica i Fronczewski, Anna Przybylska, Cezary
Żak, Zbigniew Buczkowski czy Dorota Chotecka. Większość z nich
jest tak denerwująca, że trudno się dziwić frustracji głównego
bohatera. Przy tym im dalej w las, tym rzeczywistość staje się
bardziej umowna, szczególnie w wątku podróży Miauczyńskiego
nad morze.
Dzień świra to nie tylko
portret frustrata, ale i swoisty komentarz do polskiej
rzeczywistości. Sporą rolę odgrywa tu język. Postacie
porozumiewają się groteskowym, kalekim narzeczem, najeżonym
wulgaryzmami, pełnym błędów i poprawiania się po nich, dziwnych
konstrukcji składniowych, powtórzeń i pourywanych myśli, wszystko
to ociera się o granicę komunikatywności. Film jest wysoce
memiczny, w tym sensie, że wiele cytatów przeszło do języka
codziennego, inkluding “bo w ryj dać mogę dać!”, “moja racja
jest najmojsza” albo “jak tatuś zrobi dziubek, to nie ma *****
we wsi”, nie mówiąc o wiązance zapisywanej zwykle w skrócie
jako “DKJP”. Skoro mowa o kwestii językowej: film oglądałem z
angielskimi napisami. Nawet biorąc pod uwagę specyfikę idiolektu
Dnia świra oraz zwięzłość wymaganą przy tworzeniu
napisów, musisz przyznać, że tłumacz doskonale wpisał się w
nakreślony we filmie obraz powszechnej bylejakości.
Nienawistna ósemka (The Hateful 8,
reż. Quentin Tarantino, 2015)
O ile Adaś
Miauczyński w Dniu świra miał obsesję na punkcie liczby 7,
to teraz posuwamy się oczko wyżej: ósmy film Quentina Tarantino i ośmioro
bohaterów.
Parę lat
temu byłem konkretnie wciągnięty w twórczość tego twórcy, aż
uznałem go za jednego ze swych ulubionych reżyserów, obok braci
Coen. Nie chodziło mi jednak o to, co większości ludzi kojarzy się
zapewne na hasło “Tarantino”, czyli o drastyczne, wręcz
przerysowane sceny przemocy. Zwróciłem raczej uwagę na
charakterystyczny styl prowadzenia narracji, zapamiętywalne kadry,
wciągające dialogi czy umiejętność twórczego czerpania z kina
klasy B i niższej. Po tym zaś, jak twórca Pulp Fiction
zaserwował widzom najpierw film wojenny (Inglourious Basterds
– nie mam ochoty używać polskiego tytułu), a potem western
(Django), stwierdziłem, że do kompletu brakuje jeszcze sajęs
fikszyn. Minęło pięć lat – i co się okazuje? Tarantino będzie
realizował film z uniwersum Star Trek (na razie nie jest
pewne, czy jako reżysor, czy tylko producent).
Tymczasem
praca nad Djangiem tak mu się spodobała, że postanowił
nakręcić kolejny western. Nie obyło się przy tym bez kłopotów.
W 2014, po wycieku scenariusza, Tarantino zrezygnował z kręcenia
filmu (nad czym ubolewał m.in. Wojciech Orliński na swoim blogu, z
drugiej strony trafnie prorokując niektóre decyzje reżysera).
Później jednak zmienił zdanie i zabrał się w końcu za
realizację Nienawistnej ósemki (a może Ośmiorga
obrzydliwych?).
O czem to w
ogóle jest? Dyliżans pędzący przez śnieżne pustkowia Wyomingu
napotyka na drodze uzbrojonego Afroamerykanina. Nie jest to jednak
bandyta, lecz wręcz przeciwnie, łowca nagród Marquis Warren
(Samuel L. Jackson), były major kawalerii, który potrzebuje zawieźć
trzech umarlaków do siedziby hrabstwa celem wypłaty nagrody. Tak
się składa, że pasażerem dyliżansu jest inny łowca nagród,
znany mu zresztą osobiście John Ruth “Szubienica” (Kurt
Russell), wiozący w tym samym kierunku niebezpieczną przestępczynię
Daisy Domergue (Jennifer Jason Leigh) – ma bowiem zasadę, że w
przypadku “dead or alive” zawsze wybiera “alive”, bo kat też
musi zarobić. Po jakimś czasie dołącza do nich przypadkowo
spotkany Chris Mannix (Walton Goggins), denerwujący swoim suchym
georgiańskim dyszkantem południowiec podający się za nowo
mianowanego szeryfa miasta, do którego zmierzają. Ze względu na
nadchodzącą śnieżycę dyliżans zbacza z drogi do zajazdu, w
którym przebywają już: Meksykanin pilnujący interesu pod
nieobecność właścicielki, były generał byłej armii
konfederackiej, wysublimowany Anglik wykonujący zawód kata, a także
małomówny i nieprzysiadalny kowbój. Wkrótce okazuje się, że
daleko nie każdy jest tym, na kogo wygląda.
Tytuł jest
bardzo trafny, bo cała główna ósemka to indywidua, mówiąc
najłagodniej, mocno niesympatyczne (od normy odbiega dziewiąty –
woźnica). Z początku się wydaje, że najłatwiej się utożsamiać
z mjr. Warrenem, głównie dlatego, że jest on pierwszym, którego
poznajemy, a jako Afroamerykanin ma ogólnie pod górkę w
społeczeństwie i ze wszystkich stron obrzuca się go słowem na
“n”. Ale sytuacja się komplikuje, gdy dowiadujemy się czegoś o
jego przeszłości. W tym filmie zasadniczo nie ma podziału na
dobrych i złych – są źli i jeszcze źlejsi (pomijając woźnicę).
Ludzie walczący z bandytami wykazują się nie mniejszą od nich
bezwzględnością, Ameryka jako społeczeństwo nadal jest zaś
poorana bliznami po wojnie secesyjnej.
Pod
względem realizacyjnym wiadomo, Tarantino reprezentuje wysoki
poziom. Oczywiście lubi mieć pod ręką swoich ulubionych aktorów.
Jackson to tradycyjnie klasa sama w sobie, Anglika gra Tim Roth,
Michael Madsen wcielił się w komboja (i budzi skojarzenia z Buddem
z Kill Bill). Do tego dochodzi gwardia nieco młodsza: Goggins
w Djangu był głównym zbirem Calvina Candiego, a w jednej z
ról epizodycznych występuje Zoë Bell, nowozelandzka kaskaderka,
która dublowała Umę Thurman w Kill Bill. Tradycyjnie też
na krótki moment pojawia się sam Tarantino – tym razem jako
narrator zza kadru. Typowo tarantinowskie są również dialogi, zaś
co do przemocy – tradycyjnie krew leje się albo po dłuższym
budowaniu napięcia, gdy staje się ono wprost nieznośne i widz
czeka, aż coś w końcu pęknie, albo wręcz przeciwnie: ni z
gruchy, ni z pietruchy.
Skoro mamy
do czynienia z westernem, w którym jeden z głównych bohaterów
jest czarnoskóry, skojarzenia z Djangiem nasuwają się same.
Ale nie tylko one. Mamy bowiem ograniczoną obsadę, która przez
większość filmu siedzi w jednym budynku, popadając w wielostronne
konflikty i zastanawiając się, kto jest zdrajcą. Wściekłe
psy, anyone? Ale takie założenie budzi jeszcze inne
skojarzenie: Coś (The Thing), pamiętny horror s/f
Johna Carpentera o grupie polarników uwięzionych w stacji badawczej
ze zmiennokształtnym kosmitą. Podobieństwa nie ograniczają się
do tego, że wśród szalejącej śnieżycy kilka osób nie ufa sobie
nawzajem, a jedną z nich jest brodaty Kurt Russell. Warto wspomnieć,
że za ścieżkę dźwiękową odpowiada Ennio Morricone, który po
raz pierwszy od ponad 30 lat stworzył znowu coś do westernu…
recyklując przy tym fragmenty napisane przed laty do Cosia,
ale wówczas niewykorzystane.
Tłumaczenie
wypadło całkiem przyzwoicie, z jednym wyjątkiem: w pewnym momencie
bohaterowie rozmawiają o wojnie i pada nazwa “Army of
Northern Virginia”. Tłumacz oddaje to jako “armia Wirginii
Zachodniej”, co jest podwójną fajlurą. Po pierwsze, Wirginia
Zachodnia nie tylko stała po stronie Unii, ale nawet z tego powodu w
czasie wojny się oderwała od reszty Wirginii! Po drugie, Armia
Północnej Wirginii była przecież zdecydowanie najsłynniejszym związkiem
taktycznym konfederatów – dowodził nią Robert E. Lee.
POST SCRIPTUM: Zdarzyło mi się iść do kina na "świąteczną komedię romantyczną" Listy do M. 3, reż. Tomasz Konecki. Po jakimś czasie natknąłem się w internetach na recenzję, z którą w dużej mierze się zgadzam (z jednym wyjątkiem – postać Andrzeja Grabowskiego nie zrobiła na mnie wrażenia pomylonego, a raczej drobnego oszusta). Teraz dochodzę do wniosku, że jak już Tarantino upora się ze Star Trekiem, to powinien nakręcić Listy do M. 4 - na pewno wyszłaby najlepsza część cyklu. A tak w ogóle List do M. był tylko jeden!!!!!!!11!
O pacz, tyle zaglądałem na forum SUS a nie wiedziałem że masz takiego bloga.
OdpowiedzUsuń