środa, 27 grudnia 2017

Dwa filmy o niesympatycznych ludziach

Żeby nie było cięgiem o płytach, znowu napiszę coś o filmach. Podobnie jak poprzednio, omówione zostaną dwa, polski i zagraniczny, ale w obu rzuca się mięsem.


Dzień świra (reż. Marek Koterski, 2002)

Ten popularny film to kolejna odsłona cyklu o nieszczęściach ofiary życiowego Adasia Miauczyńskiego. Należy dodać, że każdy z filmów Koterskiego stanowi autonomiczną, zamkniętą całość i znajomość poprzednich nie jest widzowi do niczego potrzebna. Główny bohater, będąc z jednej strony alter egiem reżysera (nazwisko), a z drugiej everymanem (imię), w dwóch poprzednich filmach grany był przez Cezarego Pazurę, a jak on gra, to sam pan wisz. Natomiast w Dniu świra rolę przejął Marek Kondrat i nic dziwnego, że wyszła bodaj najpopularniejsza odsłona cyklu. Ale Pazura i tak występuje w epizodzie.
O ile filmy z Pazurą, Nic śmiesznego i Ajlawju, eksplorowały żałosne życie erotyczne bohatera, o tyle Dzień świra stanowi wielopłaszczyznowy portret przegrywa życiowego. Adaś Miauczyński to sfrustrowany nauczyciel języka polskiego. Nienawidzi swej pracy, życie rodzinne całkiem mu się posypało, egzystuje w poczuciu totalnego bezsensu i w piekle nerwicy natręctw. Ta ostatnia ukazana jest bardzo sugestywnie, przede wszystkim w ciągu pierwszego kwadransa, kiedy obserwujemy poranne rytuały głównego bohatera. Jest to sekwencja mocno dyskomfortowa, szczególnie jeśli ktoś ma okazję znać zaburzenia obsesywno-kompulsyjne z własnej autopsji. Poza tym Miauczyńskiego wszystko, ale to wszystko na tym świecie denerwuje. Jak ostatniej deski ratunku trzyma się on swego inteligenckiego etosu, symbolowanego przez Chopina i Mickiewicza. W sumie to tylko powierzchowna dekoracja, ale jeżeli ją odrzuci, to co innego mu jeszcze zostanie?
Film jest raczej gorzki, dołujący i przytłaczający (duża w tym zasługa dominującego nad fabułą monologu wewnętrznego), ale element komediowy wprowadzają interakcje głównego bohatera z innymi ludźmi. W ciągu całego dnia Miauczyński napotyka na swej drodze różne groteskowe indywidua, takie jak namolny sąsiad-teoriospiskowiec (Andrzej Grabowski). Poznajemy też jego matkę, która w ogóle go nie słucha (Janina Traczykówna), byłą żonę, z którą kontakt przybiera formę wymiany obelg (Joanna Sienkiewicz), lub prydurkowatego syna (w tej roli Michał “Misiek” Koterski, syn reżysera – obserwując po kilku latach jego wyczyny jako dzyndzylybryty, zacząłem się brzydko zastanawiać, czy on w tym filmie grał, czy był sobą). Ogólnie akcja składa się z szeregu “random encounters”, w których pojawia się wiele znanych nazwisk, takich jak Piotrowie Machalica i Fronczewski, Anna Przybylska, Cezary Żak, Zbigniew Buczkowski czy Dorota Chotecka. Większość z nich jest tak denerwująca, że trudno się dziwić frustracji głównego bohatera. Przy tym im dalej w las, tym rzeczywistość staje się bardziej umowna, szczególnie w wątku podróży Miauczyńskiego nad morze.
Dzień świra to nie tylko portret frustrata, ale i swoisty komentarz do polskiej rzeczywistości. Sporą rolę odgrywa tu język. Postacie porozumiewają się groteskowym, kalekim narzeczem, najeżonym wulgaryzmami, pełnym błędów i poprawiania się po nich, dziwnych konstrukcji składniowych, powtórzeń i pourywanych myśli, wszystko to ociera się o granicę komunikatywności. Film jest wysoce memiczny, w tym sensie, że wiele cytatów przeszło do języka codziennego, inkluding “bo w ryj dać mogę dać!”, “moja racja jest najmojsza” albo “jak tatuś zrobi dziubek, to nie ma ***** we wsi”, nie mówiąc o wiązance zapisywanej zwykle w skrócie jako “DKJP”. Skoro mowa o kwestii językowej: film oglądałem z angielskimi napisami. Nawet biorąc pod uwagę specyfikę idiolektu Dnia świra oraz zwięzłość wymaganą przy tworzeniu napisów, musisz przyznać, że tłumacz doskonale wpisał się w nakreślony we filmie obraz powszechnej bylejakości.



Nienawistna ósemka (The Hateful 8, reż. Quentin Tarantino, 2015)

O ile Adaś Miauczyński w Dniu świra miał obsesję na punkcie liczby 7, to teraz posuwamy się oczko wyżej: ósmy film Quentina Tarantino i ośmioro bohaterów.
Parę lat temu byłem konkretnie wciągnięty w twórczość tego twórcy, aż uznałem go za jednego ze swych ulubionych reżyserów, obok braci Coen. Nie chodziło mi jednak o to, co większości ludzi kojarzy się zapewne na hasło “Tarantino”, czyli o drastyczne, wręcz przerysowane sceny przemocy. Zwróciłem raczej uwagę na charakterystyczny styl prowadzenia narracji, zapamiętywalne kadry, wciągające dialogi czy umiejętność twórczego czerpania z kina klasy B i niższej. Po tym zaś, jak twórca Pulp Fiction zaserwował widzom najpierw film wojenny (Inglourious Basterds – nie mam ochoty używać polskiego tytułu), a potem western (Django), stwierdziłem, że do kompletu brakuje jeszcze sajęs fikszyn. Minęło pięć lat – i co się okazuje? Tarantino będzie realizował film z uniwersum Star Trek (na razie nie jest pewne, czy jako reżysor, czy tylko producent).
Tymczasem praca nad Djangiem tak mu się spodobała, że postanowił nakręcić kolejny western. Nie obyło się przy tym bez kłopotów. W 2014, po wycieku scenariusza, Tarantino zrezygnował z kręcenia filmu (nad czym ubolewał m.in. Wojciech Orliński na swoim blogu, z drugiej strony trafnie prorokując niektóre decyzje reżysera). Później jednak zmienił zdanie i zabrał się w końcu za realizację Nienawistnej ósemki (a może Ośmiorga obrzydliwych?).
O czem to w ogóle jest? Dyliżans pędzący przez śnieżne pustkowia Wyomingu napotyka na drodze uzbrojonego Afroamerykanina. Nie jest to jednak bandyta, lecz wręcz przeciwnie, łowca nagród Marquis Warren (Samuel L. Jackson), były major kawalerii, który potrzebuje zawieźć trzech umarlaków do siedziby hrabstwa celem wypłaty nagrody. Tak się składa, że pasażerem dyliżansu jest inny łowca nagród, znany mu zresztą osobiście John Ruth “Szubienica” (Kurt Russell), wiozący w tym samym kierunku niebezpieczną przestępczynię Daisy Domergue (Jennifer Jason Leigh) – ma bowiem zasadę, że w przypadku “dead or alive” zawsze wybiera “alive”, bo kat też musi zarobić. Po jakimś czasie dołącza do nich przypadkowo spotkany Chris Mannix (Walton Goggins), denerwujący swoim suchym georgiańskim dyszkantem południowiec podający się za nowo mianowanego szeryfa miasta, do którego zmierzają. Ze względu na nadchodzącą śnieżycę dyliżans zbacza z drogi do zajazdu, w którym przebywają już: Meksykanin pilnujący interesu pod nieobecność właścicielki, były generał byłej armii konfederackiej, wysublimowany Anglik wykonujący zawód kata, a także małomówny i nieprzysiadalny kowbój. Wkrótce okazuje się, że daleko nie każdy jest tym, na kogo wygląda.
Tytuł jest bardzo trafny, bo cała główna ósemka to indywidua, mówiąc najłagodniej, mocno niesympatyczne (od normy odbiega dziewiąty – woźnica). Z początku się wydaje, że najłatwiej się utożsamiać z mjr. Warrenem, głównie dlatego, że jest on pierwszym, którego poznajemy, a jako Afroamerykanin ma ogólnie pod górkę w społeczeństwie i ze wszystkich stron obrzuca się go słowem na “n”. Ale sytuacja się komplikuje, gdy dowiadujemy się czegoś o jego przeszłości. W tym filmie zasadniczo nie ma podziału na dobrych i złych – są źli i jeszcze źlejsi (pomijając woźnicę). Ludzie walczący z bandytami wykazują się nie mniejszą od nich bezwzględnością, Ameryka jako społeczeństwo nadal jest zaś poorana bliznami po wojnie secesyjnej.
Pod względem realizacyjnym wiadomo, Tarantino reprezentuje wysoki poziom. Oczywiście lubi mieć pod ręką swoich ulubionych aktorów. Jackson to tradycyjnie klasa sama w sobie, Anglika gra Tim Roth, Michael Madsen wcielił się w komboja (i budzi skojarzenia z Buddem z Kill Bill). Do tego dochodzi gwardia nieco młodsza: Goggins w Djangu był głównym zbirem Calvina Candiego, a w jednej z ról epizodycznych występuje Zoë Bell, nowozelandzka kaskaderka, która dublowała Umę Thurman w Kill Bill. Tradycyjnie też na krótki moment pojawia się sam Tarantino – tym razem jako narrator zza kadru. Typowo tarantinowskie są również dialogi, zaś co do przemocy – tradycyjnie krew leje się albo po dłuższym budowaniu napięcia, gdy staje się ono wprost nieznośne i widz czeka, aż coś w końcu pęknie, albo wręcz przeciwnie: ni z gruchy, ni z pietruchy.
Skoro mamy do czynienia z westernem, w którym jeden z głównych bohaterów jest czarnoskóry, skojarzenia z Djangiem nasuwają się same. Ale nie tylko one. Mamy bowiem ograniczoną obsadę, która przez większość filmu siedzi w jednym budynku, popadając w wielostronne konflikty i zastanawiając się, kto jest zdrajcą. Wściekłe psy, anyone? Ale takie założenie budzi jeszcze inne skojarzenie: Coś (The Thing), pamiętny horror s/f Johna Carpentera o grupie polarników uwięzionych w stacji badawczej ze zmiennokształtnym kosmitą. Podobieństwa nie ograniczają się do tego, że wśród szalejącej śnieżycy kilka osób nie ufa sobie nawzajem, a jedną z nich jest brodaty Kurt Russell. Warto wspomnieć, że za ścieżkę dźwiękową odpowiada Ennio Morricone, który po raz pierwszy od ponad 30 lat stworzył znowu coś do westernu… recyklując przy tym fragmenty napisane przed laty do Cosia, ale wówczas niewykorzystane.
Tłumaczenie wypadło całkiem przyzwoicie, z jednym wyjątkiem: w pewnym momencie bohaterowie rozmawiają o wojnie i pada nazwa “Army of Northern Virginia”. Tłumacz oddaje to jako “armia Wirginii Zachodniej”, co jest podwójną fajlurą. Po pierwsze, Wirginia Zachodnia nie tylko stała po stronie Unii, ale nawet z tego powodu w czasie wojny się oderwała od reszty Wirginii! Po drugie, Armia Północnej Wirginii była przecież zdecydowanie najsłynniejszym związkiem taktycznym konfederatów – dowodził nią Robert E. Lee.

POST SCRIPTUM: Zdarzyło mi się iść do kina na "świąteczną komedię romantyczną" Listy do M. 3, reż. Tomasz Konecki. Po jakimś czasie natknąłem się w internetach na recenzję, z którą w dużej mierze się zgadzam (z jednym wyjątkiem  postać Andrzeja Grabowskiego nie zrobiła na mnie wrażenia pomylonego, a raczej drobnego oszusta). Teraz dochodzę do wniosku, że jak już Tarantino upora się ze Star Trekiem, to powinien nakręcić Listy do M. 4 - na pewno wyszłaby najlepsza część cyklu. A tak w ogóle List do M. był tylko jeden!!!!!!!11!

1 komentarz:

  1. O pacz, tyle zaglądałem na forum SUS a nie wiedziałem że masz takiego bloga.

    OdpowiedzUsuń