Gdyby zapytać, jak
się nazywał wokalista Genesis, większość Polaków prawdopodobnie odpowie „Phil
Collins”. Niektórzy będą także pamiętać Petera Gabriela, o ile im się nie
pomyli z Gabrielem Fleszarem. Ale dla mnie pierwszy kontakt z Genesis nastąpił
w czasie, kiedy przy mikrofonie stał Ray Wilson, były wokalista grupy Stiltskin.
W styczniu 1998 zespół po raz pierwszy wystąpił w Polsce, ściślej – w katowickim
Spodku, a jego koncert był transmitowany w telewizji i częściowo (nie do końca)
w radiowej Trójce. W rezultacie niektóre utwory Genesis poznałem w wykonaniu Wilsona,
zanim jeszcze poznałem wersje oryginalne.
Minęło dwadzieścia lat. Skład Genesis
z Wilsonem nie przetrwał długo, pozostawiając po sobie jedną płytę, haniebnie
niedocenioną Calling All Stations; grupa reaktywowała się z Collinsem i
wystąpiła drugi raz w Polsce, tym razem w strugach deszczu w Warszawie (nie
mylić z Warszafskim Deszczem), po czym raczej się rozpadła. Ray Wilson
tymczasem założył grupę Cut_, po jednej płycie rozpoczął karierę solową, od
czasu do czasu reaktywowywał Stiltskin, a poza tym przeprowadził się do
Poznania.
31 sierpnia roku bieżącego na Placu
Biegańskiego w Częstochowie odbył się jubel z okazji 90-lecia częstochowskiego
przedsiębiorstwa wodociągowego. Główną gwiazdą miał być Ray Wilson, więc
rozumiało się, że nie mogłem przepuścić takiej okazji.
The powers that be |
Ktoś podobno grał jako suport, ale mój
wierny rumak Ophanayim przywiózł mnie na plac, kiedy już było po wszystkim i Wilson
przygotowywał się już do występów. Koncert poprzedziła część oficjalna, złożona
z przemówień prezydenta Matyjaszczyka, dyrektora wodociągów, który dziękował
częstochowianom, „że już 90 lat jesteście z nami”, oraz paru innych oficjeli. Konferansjerka
zwyzywała Wilsona od „legendarnych liderów Genesis” (dla niektórych ludzi „lider”
jest najwyraźniej synonimem „wokalisty” czy „frontmana”, może to kalka leksykalna
z niemieckiego Lieder ‘pieśni’?) Potem rozległ się charakterystyczny rytmiczny
stukot, zwiastujący ten sam utwór, od którego zaczął się koncert Genesis przed
dwudziestu laty: No Son of Mine, ze słoniowym trąbieniem na gitarach.
Skład był dość
rozbudowany. Wokaliście towarzyszyło dwóch gitarzystów, w tym jego brat Steve (nie
mylić z facetem z Porcupine Tree) i Ali Ferguson, warszawianin Lawrie McMillan
na basie, klawiszowiec Kool Lyczek, którego nie widziałem z miejsca, gdzie stałem
przez większość czasu, perkusista Mario Koszel, a ponadto, w tle sceny,
skrzypaczka Alicja Chrząszcz, wiolonczelistka, której nazwiska nie dosłyszałem (jak się później okazało - Agnieszka Kowalczyk-Głowińska),
oraz saksofonista Marcin Kajper, ubrany w koszulkę z wilkorem, a czasami grający
też na flecie i syntezatorze dętym.
Na pierwszym planie Steve Wilson. |
Z początku myślałem, że będzie
cienizna, bo No Son of Mine wypadł trochę bez ikry, a w dodatku skrzypce
i wiolonczela zostały całkiem zagłuszone przez elektrykę: widać było, że panie
piłują narzędzia swojego fachu, ale nic z tego nie dało się słyszeć. Poza tym
ta akurat piosenka wyryła mi się w pamięci głosem Collinsa, może dlatego czułem
się rozczarowany.
Okazało się, że dalej
było już tylko lepiej. Jako drugi na ruszt poszedł That’s All, także Collinsowski,
w którym saksofonista wyszedł na solo. Potem Wilson chwycił za gitarę
akustyczną i zaprezentował swój autorski utwór Yellow Lemon Sun, który
słyszałem po raz pierwszy w życiu i od razu bardzo mi się podobał, choć z jakąś
inną piosenką mi się zdecydowanie kojarzy. Niezłe też były inne własne piosenki
Wilsona – Take It Slow, Song for a Friend oraz Constantly
Reminded, w którym refreny zaśpiewał całkiem wyraźnie po polsku!
Od czasu do czasu pojawiała się też elektryczna. |
Artysta nie
ograniczał się do repertuaru Genesis i swojego solowego, ale – jak to ma w
zwyczaju, o czym już pisałem przy innej okazji – sięgał i po piosenki „okołogenesisowe”.
Z przebojów Phila Collinsa usłyszeliśmy Another Day in Paradise, w którym
po raz pierwszy się okazało, że smyczki w tym zespole służą nie tylko do
robienia wrażenia wizualnego, oraz In the Air Tonight, a do tego
doszedł jeszcze Another Cup of Coffee – hit Mike & The Mechanics,
pobocznego projektu Mike’a Rutherforda. Jedyne, co Wilson mógł zrobić, żeby ten
koncert był jeszcze lepszy, to zaśpiewać coś z Gabriela. Może antyapartheidowy
hymn Biko nie pasowałby do atmosfery festynu z okazji wodociągów, ale Solsbury
Hill abo Sledgehammer – dlaczego nie?
Poza tym pojawiły
się oczywiście wszystkie genesisowe stałe fragmenty gry, takie jak Land of
Confusion, w którym po raz drugi skrzypce i wiolonczela pokazały się z dobrej
strony, czy zaaranżowany akustycznie Follow You, Follow Me, gdzie Alicja
Chrząszcz wyszła na proscenium zagrać solo. Zarówno ona, jak i Marcin Kajper stali
na ogół w głębi, ale kilkakrotnie wysuwali się na pierwszą linię. Wiolonczelistka
miała w tej dziedzinie mniejsze możliwości.
Finał wypadł najmocniej.
Wilson wrócił do czasów Calling All Stations, prezentując najpierw łagodny,
niemal britpopowy Not About Us. Po nim nastąpił potężny, bliski hard
rocka The Dividing Line, w którym wokalista na moment zszedł ze sceny,
pozostawiając pole do popisu obu gitarzystom, a w późniejszej części pojawiło
się jeszcze solo perkusisty. Wytchnienie po tym punkcie kulminacyjnym przyniósł
Collinsowski Home by the Sea, a na koniec programu pojawił się
największy hit Genesis z czasów Wilsona – Congo, za sprawą teledysku
wyjątkowo predysponowany na imprezę z okazji jubileuszu wodociągów. Skrzypaczka
i seksofonista wspólnie odegrali solówkę w oryginale syntezatorową.
Po krótkiej
przerwie nastąpiły bisy. Najpierw porywająca wersja Inside, pierwszego
przeboju Wilsona, jeszcze z czasów starego Stiltskin, a później Mama,
nie tak porywająca, ale klaustrofobiczna jak oryginał, choć ten upiorny śmiechokaszel
jednak chyba lepiej wypadał w wersji
Collinsa.
Kiedy występ dobiegł końca, na scenę
wrócili oficjele, aby złożyć Rayowi Wilsonowi awansem życzenia z okazji pięćdziesiątych
urodzin, które miał mieć za tydzień, 8 września. Wokalista otrzymał tort w
kształcie gitary, którym następnego dnia pochwalił się na portalu socjalnościowym.
Po tym wszystkim poszedł jeszcze składać autografy do małego namiotu w bok od
sceny, gdzie przez cały czas można było kupić jego płyty. Pojawiły się kontrowersje,
bo ludzie pchali się ze wszystkich stron, zamiast stać w kolejce – głównie dlatego,
że żadna konkretna kolejka wyznaczona nie była – dopóki ochroniarze nie opanowali
sytuacji. Wielu fanów uzyskało od Wilsona autograf na płycie winylowej lub kompaktowej,
ale kiedy przyszła na mnie kolej, artysta wyrzucił z siebie z podziwem: Oh
my God… Cassette?
Po lewo Foxtrot z podpisem Steve'a Hacketta. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz