Obeszliśmy stulecie
odzyskania niepodległości przez Rzeczpospolitą Polskę. Na temat
obleśnych zdarzeń na ulicach Warszawy 11 listopada, jak i tego, że
w ramach okrągłej rocznicy święto nagle stało się dwudniowe,
nie będę się rozpisywał, zwłaszcza że latoś korowód wokół
tzw. Barszczu Niepodległości przekroczył wszelkie granice WTF. Za
to 10 listopada wieczorem na Stadionie Narodowym w stolicy odbył
się, transmitowany przez TVP, „Koncert dla Niepodległej”.
Przyszedłem do
telewizora za późno, więc ominęła mnie pierwsza godzina, czyli
utwory związane z okresem 1918-1945. W internetach następnego
dnia przekonałem się, że wiązankę pieśni legionowych zaśpiewała
niejaka Mała Armia Janosika (czyżby sekcja dziecięca znanej z
komiksu Likwidator Podhalańskiej Falangi „Gurolenvolk”?)
Dalej było Tylko we Lwowie w wykonaniu
Warszawskiej Orkiestry Sentymentalnej – szybko przewinąłem, bo o
ile pomysł na zespół był dobry, to wokalistka moim zdaniem nie ma
ni głosu, ni charyzmy. Za to profesjonalni śpiewacy – Aleksandra
Kurzak i Andrzej Lampert – zajęli się hitami międzywojnia:
odpowiednio Miłość ci wszystko wybaczy oraz
Ta ostatnia niedziela.
II wojnę reprezentowało „Mazowsze” z Czerwonymi
makami na Monte Cassino oraz
wiązanka pieśni powstańczych w aranżacji podwórkowej. Mniej
więcej w tym momencie przyszedłem do telewizora.
Napisy końcowe
przemknęły szybko, żeby w ogólnym zmęczeniu po imprezie trudniej
się było dowiedzieć, kto zawinił, ale Bolesław
Pawica występowal w nich jako reżyser, współscenarzysta i
producent artystyczny, czyli w zasadzie główny kierownik spektaklu.
Nie wiem, jaką miał koncepcję, ale podejrzewam, że starczyło mu
tylko na pierwszą godzinę. Pojechał więc chronologicznie:
Legiony, międzywojnie, II wojna łącznie z Powstaniem,
akcent żydowski w postaci Warszawo ma (gdyby
ktoś nie wiedział – holocaustowa wersja Miasteczka
Bełz, pierwotnie zaśpiewana
przez Zofię Mrozowską w filmie
Zakazane piosenki), tu
w wykonaniu Stanisławy Celińskiej; dalej reprezentacja pieśni
masowych i Biały krzyż
jako wspomnienie o zbrojnym podziemiu. Ale kiedy chronologia doszła
do lat 60., to nagle się wszystko rozlazło i koncert przemienił
się w przegląd największych okołopatriotycznych hitów polskich z
dawnych lat. Wprawdzie Ballada o Janku Wiśniewskim czy
Żeby Polska była Polską akurat
należą do utworów, których na takiej imprezie nie mogło
zabraknąć. Jestem też w stanie zrozumieć, co w kontekście drogi
do wolności ma do rzeczy Dziwny jest ten świat albo
Chcemy być sobą, ale
już Nic dwa razy (ta
wersja z lat 60., pierwotnie Łucji Prus), tu jako rachityczne reggae
w wykonaniu Kamila Bednarka, Maleo i Milo Kurtisa, trafiło do
repertuaru dość chyba przypadkowo. Podobnie jak element jarmarczny
w postaci bigbitowej wiązanki zaśpiewanej przez „niezawodną”
Marylę Rodowicz w perudze z plastikowych słomek (to się nazywa
recykling!). Na telebimie za plecami muzyków wyświetlano materiały
archiwalne, a na scenie pojawiali się rekonstruktorzy w różnych
przebraniach – to jako powstańcy, to znów jako strajkujący
robotnicy. Zaraz po Rodowicz zaprezentowali się zomowcy, ale nie po
to, żeby ją spałować, tylko jako dekoracja do Świecie
nasz Grechuty – zestawionego
ze zdjęciami z Grudnia 1970. Mogliby przynajmniej do taktu walić
pałami w tarcze.
Aranżacje były
festiwalowe w najgorszym tego słowa znaczeniu: patetyczne, ckliwe i
na jedno kopyto. Ktoś mógłby powiedzieć panom Grymuzie i Urbanowi
oraz pozostałym aranżerom, że czasami mniej znaczy więcej i że
nie muszą wszystkie instrumenty koniecznie grać przez cały czas.
Ale widać kasa dla orkiestry była do podziału po równo, to i
każdy z muzyków musiał włożyć równy wkład. Do najbardziej
pamiętnych – bynajmniej nie in plus – momentów należały Mury
Kaczmarskiego, zaśpiewane przez
Krystynę Prońko. Pomijając fakt, że sama artystka nie udźwignęła
utworu („a śpiewak ciągle był
sam”? poważnie?), to w aranżacji odwalono kompletną [xau'turę].
Mury to opowieść o
tym, jak od samotnego śpiewaka zaczyna się rewolucja, więc istotne
jest emocjonalne crescendo, element narastania. Tymczasem aranż
Marcina Mirowskiego zaczyna się orkiestrowym, excusez le
mot, pierdyknięciem, wypełniają
go po brzegi absurdalne ornamentacje instrumentalne, a kiedy
powinien przypadać punkt kulminacyjny, akurat wtedy zaczyna smęcić.
Strona wokalna wypadła
nie lepiej, głównie dlatego, że artyści byli dziadowsko
nagłośnieni i w wielu utworach nie dało się zrozumieć, co
śpiewają. Jednym z najgorszych był Ukochany kraj, umiłowany
kraj, za który zabrał się
L.U.C. z towarzyszeniem grupy wokalnej Tulia –
czasami było słychać, że śpiewa (?), ale nie wiadomo co, a
czasem tylko widać, że trzyma mikrofon przy ustach, ale żadne
dźwięki do słuchacza nie dochodziły. W przypadku jakiegoś
Sławka Uniatowskiego, masakrującego Świecie nasz,
sprawę pogarszała fatalna dykcja i dziwne akcentowanie,
przez co sprawiał wrażenie, jakby był Włochem, który w ostatniej
chwili nauczył się tekstu fonetycznie z kartki. Za to przypadki
Aleksandry Kurzak w Jej portrecie oraz Krzysztofa Cugowskiego
ewidentnie pokazują, że sprawę zawalili dźwiękowcy, bo w
przypadku tych dwojga trudno zwalić winę na brak warsztatu
wokalnego. Cugowski z brodą śpiewał zresztą pod koniec koncertu
Chcemy być sobą, ale
zapomniał słów i w paru miejscach markował (no pun
intended) „po norwesku”.
Stosunkowo dobrze wypadło SBB w Dziwnym
– oczywiście oryginału nie przebili, ale też nie porywali się z
motyką na słońce, zresztą Skrzek i Anthimos byli ongiś
współpracownikami Niemena, więc występuje tu pewien element
ciągłości. Ewa Farna przyzwoicie, jak na tego typu koncert,
poradziła sobie z Arahją,
choć ona raczej powinna śpiewać „mój dom rzeką podzielony”.
Twórcy
przedstawienia lubili tria i duety. Janek Wiśniewski tym
razem padł z powodu kiczowatego i pozbawionego emocji wykonania Olgi
Szomańskiej i Michała Kowalonka, który w dodatku rąbnął się w
tekście, śpiewając o „czerwonej kokardzie” zamiast o czarnej –
była to zmiana narzucona przez cenzurę w Człowieku z
żelaza. Tyle dobrego, że
Szomańska zaśpiewała prawidłową wersję i go w dużej mierze
zagłuszyła. Modlitwę Breakoutów
wykonała Natalia Szroeder z jakąś inną panną i jakimś fąflem,
którzy nic mi nie mówili. Najwyraźniej doszli do wniosku, że
modlitwa polega na krzyczeniu na Pana Boga; generalnie, najlepszym
elementem tego występu była fryzura kolegi śpiewaka. Pojawił się
też Złygmunt Staszczyk, by w tryju z Damianem Ukeje i Wojciechem
Cugowskim zrobić To wychowanie,
przy czym tym razem ironiczny refren o niedeptaniu flagi sprawiał
wrażenie, jakby był śpiewany na poważnie.
Moja niechęć do
Zakopowera jest szeroko znana, ale nie zdziwiło mnie szczególnie,
gdy muzykant ten zjawił się, aby wykonać Kocham wolność w
duecie z Markiem Piekarczykiem. Rychło okazało się jednak, że
istnieje w Rzeczypospolitej wokalista jeszcze bardziej wkurzający, a
mianowicie Igor Herbut – gość, który ma dobrą dykcję i nic
ponadto. Zamiast śpiewać, że życie jest wróblicą, tym razem
porwał się na Nie pytaj o Polskę Obywatela
G.C. Gdyby żył Grzegorz Ciechowski, wypędziłby go za to do
Arktyki. Albo do kombinatu.
Jakie
były największe wady tego koncertu? Zdecydowanie przypadkowość
koncepcji, bizantyjskie, napakowane niepotrzebnymi ornamentami
aranżacje oraz słabość wokalna i nagłośnieniowa. W takim razie
czy coś mi się w ogóle podobało? Owszem. Aleksandra Kurzak miała
fajną czerwoną spódnicę (do białej bluzki), a Muniek wystąpił
w dresie z logiem Częstochowy.
Ominęła Cię Natalia Nykiel wykonująca Baczyńskiego/Demarczyk, która zaśpiewała to tak płasko i bez wyrazu, jak tylko możliwe.
OdpowiedzUsuńTrafiono, zatopiono
OdpowiedzUsuń