poniedziałek, 12 listopada 2018

Mamrot dla Niepodległej




Obeszliśmy stulecie odzyskania niepodległości przez Rzeczpospolitą Polskę. Na temat obleśnych zdarzeń na ulicach Warszawy 11 listopada, jak i tego, że w ramach okrągłej rocznicy święto nagle stało się dwudniowe, nie będę się rozpisywał, zwłaszcza że latoś korowód wokół tzw. Barszczu Niepodległości przekroczył wszelkie granice WTF. Za to 10 listopada wieczorem na Stadionie Narodowym w stolicy odbył się, transmitowany przez TVP, „Koncert dla Niepodległej”.
Przyszedłem do telewizora za późno, więc ominęła mnie pierwsza godzina, czyli utwory związane z okresem 1918-1945. W internetach następnego dnia przekonałem się, że wiązankę pieśni legionowych zaśpiewała niejaka Mała Armia Janosika (czyżby sekcja dziecięca znanej z komiksu Likwidator Podhalańskiej Falangi „Gurolenvolk”?) Dalej było Tylko we Lwowie w wykonaniu Warszawskiej Orkiestry Sentymentalnej – szybko przewinąłem, bo o ile pomysł na zespół był dobry, to wokalistka moim zdaniem nie ma ni głosu, ni charyzmy. Za to profesjonalni śpiewacy – Aleksandra Kurzak i Andrzej Lampert – zajęli się hitami międzywojnia: odpowiednio Miłość ci wszystko wybaczy oraz Ta ostatnia niedziela. II wojnę reprezentowało „Mazowsze” z Czerwonymi makami na Monte Cassino oraz wiązanka pieśni powstańczych w aranżacji podwórkowej. Mniej więcej w tym momencie przyszedłem do telewizora.
Napisy końcowe przemknęły szybko, żeby w ogólnym zmęczeniu po imprezie trudniej się było dowiedzieć, kto zawinił, ale Bolesław Pawica występowal w nich jako reżyser, współscenarzysta i producent artystyczny, czyli w zasadzie główny kierownik spektaklu. Nie wiem, jaką miał koncepcję, ale podejrzewam, że starczyło mu tylko na pierwszą godzinę. Pojechał więc chronologicznie: Legiony, międzywojnie, II wojna łącznie z Powstaniem, akcent żydowski w postaci Warszawo ma (gdyby ktoś nie wiedział – holocaustowa wersja Miasteczka Bełz, pierwotnie zaśpiewana przez Zofię Mrozowską w filmie Zakazane piosenki), tu w wykonaniu Stanisławy Celińskiej; dalej reprezentacja pieśni masowych i Biały krzyż jako wspomnienie o zbrojnym podziemiu. Ale kiedy chronologia doszła do lat 60., to nagle się wszystko rozlazło i koncert przemienił się w przegląd największych okołopatriotycznych hitów polskich z dawnych lat. Wprawdzie Ballada o Janku Wiśniewskim czy Żeby Polska była Polską akurat należą do utworów, których na takiej imprezie nie mogło zabraknąć. Jestem też w stanie zrozumieć, co w kontekście drogi do wolności ma do rzeczy Dziwny jest ten świat albo Chcemy być sobą, ale już Nic dwa razy (ta wersja z lat 60., pierwotnie Łucji Prus), tu jako rachityczne reggae w wykonaniu Kamila Bednarka, Maleo i Milo Kurtisa, trafiło do repertuaru dość chyba przypadkowo. Podobnie jak element jarmarczny w postaci bigbitowej wiązanki zaśpiewanej przez „niezawodną” Marylę Rodowicz w perudze z plastikowych słomek (to się nazywa recykling!). Na telebimie za plecami muzyków wyświetlano materiały archiwalne, a na scenie pojawiali się rekonstruktorzy w różnych przebraniach – to jako powstańcy, to znów jako strajkujący robotnicy. Zaraz po Rodowicz zaprezentowali się zomowcy, ale nie po to, żeby ją spałować, tylko jako dekoracja do Świecie nasz Grechuty – zestawionego ze zdjęciami z Grudnia 1970. Mogliby przynajmniej do taktu walić pałami w tarcze.
Aranżacje były festiwalowe w najgorszym tego słowa znaczeniu: patetyczne, ckliwe i na jedno kopyto. Ktoś mógłby powiedzieć panom Grymuzie i Urbanowi oraz pozostałym aranżerom, że czasami mniej znaczy więcej i że nie muszą wszystkie instrumenty koniecznie grać przez cały czas. Ale widać kasa dla orkiestry była do podziału po równo, to i każdy z muzyków musiał włożyć równy wkład. Do najbardziej pamiętnych – bynajmniej nie in plus – momentów należały Mury Kaczmarskiego, zaśpiewane przez Krystynę Prońko. Pomijając fakt, że sama artystka nie udźwignęła utworu („a śpiewak ciągle był sam”? poważnie?), to w aranżacji odwalono kompletną [xau'turę]. Mury to opowieść o tym, jak od samotnego śpiewaka zaczyna się rewolucja, więc istotne jest emocjonalne crescendo, element narastania. Tymczasem aranż Marcina Mirowskiego zaczyna się orkiestrowym, excusez le mot, pierdyknięciem, wypełniają go po brzegi absurdalne ornamentacje instrumentalne, a kiedy powinien przypadać punkt kulminacyjny, akurat wtedy zaczyna smęcić.
Strona wokalna wypadła nie lepiej, głównie dlatego, że artyści byli dziadowsko nagłośnieni i w wielu utworach nie dało się zrozumieć, co śpiewają. Jednym z najgorszych był Ukochany kraj, umiłowany kraj, za który zabrał się L.U.C. z towarzyszeniem grupy wokalnej Tulia czasami było słychać, że śpiewa (?), ale nie wiadomo co, a czasem tylko widać, że trzyma mikrofon przy ustach, ale żadne dźwięki do słuchacza nie dochodziły. W przypadku jakiegoś Sławka Uniatowskiego, masakrującego Świecie nasz, sprawę pogarszała fatalna dykcja i dziwne akcentowanie, przez co sprawiał wrażenie, jakby był Włochem, który w ostatniej chwili nauczył się tekstu fonetycznie z kartki. Za to przypadki Aleksandry Kurzak w Jej portrecie oraz Krzysztofa Cugowskiego ewidentnie pokazują, że sprawę zawalili dźwiękowcy, bo w przypadku tych dwojga trudno zwalić winę na brak warsztatu wokalnego. Cugowski z brodą śpiewał zresztą pod koniec koncertu Chcemy być sobą, ale zapomniał słów i w paru miejscach markował (no pun intended) „po norwesku”. Stosunkowo dobrze wypadło SBB w Dziwnym – oczywiście oryginału nie przebili, ale też nie porywali się z motyką na słońce, zresztą Skrzek i Anthimos byli ongiś współpracownikami Niemena, więc występuje tu pewien element ciągłości. Ewa Farna przyzwoicie, jak na tego typu koncert, poradziła sobie z Arahją, choć ona raczej powinna śpiewać „mój dom rzeką podzielony”.
Twórcy przedstawienia lubili tria i duety. Janek Wiśniewski tym razem padł z powodu kiczowatego i pozbawionego emocji wykonania Olgi Szomańskiej i Michała Kowalonka, który w dodatku rąbnął się w tekście, śpiewając o „czerwonej kokardzie” zamiast o czarnej – była to zmiana narzucona przez cenzurę w Człowieku z żelaza. Tyle dobrego, że Szomańska zaśpiewała prawidłową wersję i go w dużej mierze zagłuszyła. Modlitwę Breakoutów wykonała Natalia Szroeder z jakąś inną panną i jakimś fąflem, którzy nic mi nie mówili. Najwyraźniej doszli do wniosku, że modlitwa polega na krzyczeniu na Pana Boga; generalnie, najlepszym elementem tego występu była fryzura kolegi śpiewaka. Pojawił się też Złygmunt Staszczyk, by w tryju z Damianem Ukeje i Wojciechem Cugowskim zrobić To wychowanie, przy czym tym razem ironiczny refren o niedeptaniu flagi sprawiał wrażenie, jakby był śpiewany na poważnie.
Moja niechęć do Zakopowera jest szeroko znana, ale nie zdziwiło mnie szczególnie, gdy muzykant ten zjawił się, aby wykonać Kocham wolność w duecie z Markiem Piekarczykiem. Rychło okazało się jednak, że istnieje w Rzeczypospolitej wokalista jeszcze bardziej wkurzający, a mianowicie Igor Herbut – gość, który ma dobrą dykcję i nic ponadto. Zamiast śpiewać, że życie jest wróblicą, tym razem porwał się na Nie pytaj o Polskę Obywatela G.C. Gdyby żył Grzegorz Ciechowski, wypędziłby go za to do Arktyki. Albo do kombinatu.
Jakie były największe wady tego koncertu? Zdecydowanie przypadkowość koncepcji, bizantyjskie, napakowane niepotrzebnymi ornamentami aranżacje oraz słabość wokalna i nagłośnieniowa. W takim razie czy coś mi się w ogóle podobało? Owszem. Aleksandra Kurzak miała fajną czerwoną spódnicę (do białej bluzki), a Muniek wystąpił w dresie z logiem Częstochowy.


2 komentarze:

  1. Ominęła Cię Natalia Nykiel wykonująca Baczyńskiego/Demarczyk, która zaśpiewała to tak płasko i bez wyrazu, jak tylko możliwe.

    OdpowiedzUsuń
  2. Trafiono, zatopiono

    OdpowiedzUsuń