9. George R.R. Martin, A Game of
Thrones, London
2011
Pierwsza część cyklu George'a
R.R. Martina (nie mylić z George'em Martinem, tym od Beatlesów) pod tytułem Pieśń
lodu i ognia ukazała się po raz pierwszy w 1998 r., kiedy autor był już
uznanym pisarzem fantastycznym, ale bardziej w świecie zajęc fikszyn niż fantazzy.
W liceum byłem
wielkim fanem Koła Czasu Roberta Jordana i któregoś razu znalazłem w
internetach pewną stronę fanowską. Opublikowano na niej fanfik, w którym ledwo
Jordan skończył kolejny tom swojego cyklu, to zaraz napadł go Martin,
sterroryzował, tnąc na kawałki jego brodę, kapelusz i laskę, po czym zrabował
rękopis, aby wydać pod własnym nazwiskiem, tylko z większą ilością rzezi.
Dzięki temu zwróciłem uwagę na nazwisko (i inicjały) GRRM. Później w moje ręce
wpadł Tuf Wędrowiec – zbiór opowiadań SF o kosmicznym podróżniku, który
wszedł w posiadanie ogromnego okrętu wypełnionego najrozmaitszą aparaturą
biotechnologiczną i okazami organizmów żywych i wykorzystywał go, by
rozwiązywać problemy na różnych planetach. Podobało mi się.
W czasach
studenckich nierzadko widywałem Grę o tron i późniejsze tomy PLiO w księgarniach
typu Tania Książka: bardzo grube, ale w okazyjnej cenie. Nie kupiłem ich wtedy
jednak i jak się okazało, dobrze zrobiłem, bo pierwsze polskie tłumaczenie
zasługiwało, żeby tłumacz zawarł znajomość z Ramsayem Boltonem. Wznowione
zainteresowanie cyklem, który okazał się opusem magnumem pisarza z Nowego
Meksyku, obudziła we mnie popularność serialu HBO Gra o tron (uwaga:
jest to tytuł pierwszego tomu powieści, ale też całego serialu obejmującego i późniejsze tomy). Kupiłem więc
sobie pierwsze cztery tomy Pieśni lodu i ognia w oryginale. Ponieważ
jednak zawsze było co innego do przeczytania, doszło do tego, że postanowiłem najpierw obejrzeć serial. Efekt był, jak już pisałem, piorunujący. Podobnej
fascynacji jakimś fantastycznym uniwersum nie doświadczałem od czasów… no chyba
właśnie Jordana. Wobec tego po obejrzeniu całości, nie mogąc się doczekać
ostatniego, ósmego sezonu, podjąłem wreszcie decyzję, że w międzyczasie przeczytam
książkę, bo inaczej nie zniesę.
Rzecz
dzieje się zasadniczo na kontynencie Westeros. Tamtejszy organizm polityczny
nosi nazwę Siedmiu Królestw. Wprawdzie król jest tylko jeden, ale poszczególne
części jego domeny były kiedyś odrębnymi państwami, dopóki nie zostały scalone
przez przybyłą przed trzema wiekami cudzoziemską dynastię Targaryenów, którym
służyły smoki. Czternaście lat przed akcją powieści ostatniemu królowi z
dynastii, Aerysowi II, kompletnie odbiło, został więc obalony przez rebelię, na
której czele stanęli dwaj młodzi lordowie: Robert Baratheon i Eddard (Ned)
Stark. Nie bez znaczenia było to, że drugi z nich przez króla i jego rodzinę
stracił ojca, brata i siostrę, która była zarazem nażyczoną pierwszego.
Teraz Robert jest królem i po śmierci Jona Arryna, swego namiestnika (Hand
of the King – nie mylić z Warden, w polskim przekładzie także jako
„namiestnik”), powołuje Neda na to stanowisko quasi-premiera.
Stark wybiera się
więc do stolicy, Królewskiej Przystani (czy też, jak przez dłuższy czas mi się
utrwaliło, „Królewskiej Przeprawy”), choć jest to dla niego sytuacja typu „nie
chcem, ale muszem”. Zaczyna nad nim wisieć konflikt z królową Cersei i jej
rodziną – potężnymi Lannisterami, a w tym kontekście niczego dobrego nie
zapowiadają pogłoski, że lord Arryn został zamordowany. A po tym, jak w czasie
królewskiej wizyty na dworze Starków w Winterfell spada z wieży Bran, trzeci
syn Neda, konflikt wydaje się wręcz nieunikniony. Polityka to poważna sprawa, a
intrygi plotą się w Westeros tak bezwzględnie, że można od tego kompletnie
stracić głowę…
Tymczasem na drugim
kontynencie dojrzewa do zamęścia Daenerys, córka obalonego króla, zdominowana
przez starszego brata Viserysa. Jego obsesja odzyskania tronu jest tak silna,
że gotów złamać prastarą tradycję Targaryenów i zamiast ożenić się z siostrą,
by chronić czystość „smoczej krwi”, wydaje ją za khala Drogo, wodza stepowych
koczowników, licząc na uzyskanie w zamian potężnej armii. Nikogo nie
wydają się obchodzić zdarzenia z zamieszkanego przez dzikie plemiona
zimnego pustkowia na dalekiej północy, od którego cywilizowane królestwa
oddziela Mur, ogromna lodowa ściana strzeżona przez zakon Nocnej Straży – ostatnio
bardzo słaby liczebnie, złożony głównie ze skazańców i nadliczbowych synów
szlacheckich. Jeden z patroli wysłanych za Mur zostaje prawie wymordowany przez
upiory będące, według wszelkiego prawdopodobieństwa, znanymi z legend Innymi.
„Nadchodzi zima” – to dewiza Starków, ale dla całego Westeros oznacza więcej
niż tylko prognozę pogody.
Wcześniejsze
doświadczenie Martina w dziedzinie SF zdradza fakt, że mamy tu uniwersum
niskomagiczne. W Westeros nie spotyka się czarodziejów. Mówi się wprawdzie, że
działają po drugiej stronie Wąskiego Morza, w tak egzotycznych
miastach-państwach jak Qarth czy jeszcze bardziej tajemnicze Asshai, ale na
dobrą sprawę niewiele o nich wiadomo. Nie mamy też nieludzkich ras rozumnych,
typu elfów czy kranosludów. Cały cywilizowany świat zamieszkują ludzie, a ten,
którego pejoratywnie nazywają „Krasnalem”, to po prostu człowiek dotknięty
karłowatością. Takie legendarne istoty jak Inni czy dzieci lasu przestano
widywać tysiące lat wcześniej. Smoki za to należą już nie do legendy, a do
historii: Targaryenowie opierali swoją władzę i tradycje na panowaniu nad
smokami, lecz ostatnie, zdegenerowane osobniki tego gatunku wymarły przed stu
pięćdziesięciu laty.
Zaletą
powieści jest mnóstwo bohaterów, i to pełnokrwistych. Nawet tych trzech
nieszczęśników z prologu, którzy za Murem nadziali się na Innych, autor
nakreślił wystarczająco barwnie, żeby nie byli wycięci z papieru i odróżniali
się jeden od drugiego. Narracja jest towarzysząca, to znaczy trzecioosobowa,
ale z punktu widzenia bohaterów, tak więc niektórych poznajemy dokładniej.
Dominują, rzecz
jasna, Starkowie. Śledzimy zatem zdarzenia z perspektywy samego Eddarda,
który w stolicy stara się jak najlepiej pełnić swe niechciane obowiązki, a przy
tym dojść prawdy o śmierci Jona Arryna. Zabrał ze sobą do Królewskiej Przeprawy
obie córki: „dziewczyńską” Sansę, ślepo zadurzoną w księciu Joffreyu (który
może i nie jest brzydki, lecz za to za siedmiu niegrzeczny) oraz Aryę, która
gardzi tradycyjną rolą kobiety i woli szermierkę od haftowania. W Winterfell pozostaje
tymczasem żona Eddarda, Catelyn née Tully, i to z jej perspektywy oglądamy
Robba, najstarszego z synów, starającego się pod nieobecność ojca wejść w rolę
lorda. Bran (spoiler: przeżył upadek, ale został sparaliżowany od pasa w dół,
co jednak nie oznacza, że będzie całkiem bezbronny) także należy do bohaterów
narracyjnych, a jego najmłodszy brat, Rickon, ma dopiero trzy lata, więc trudno
o nim powiedzieć coś konkretnego. Jest jeszcze Jon Snow, rówieśnik Robba, tyle
że bękart. On wstępuje do Nocnej Straży, która szybko okazuje się mniej wspaniała,
niż sądził – ale za to poznaje tam przyjaciela, jakim jest gruby, niezdarny i
tchórzliwy Sam Tarly (poniekąd alter ego autora). Lannisterów oglądamy
z perspektywy Tyriona, brzydkiego jak noc (zdecydowanie nie tak
przystojnego jak serialowy Tyrion o twarzy Petera Dinklage’a) karła o ostrym
intelekcie.
Galerii bohaterów
narracyjnych dopełnia „młoda smoczyca” Daenerys Targaryen – zrazu zalękniona i nieszczęśliwa,
ale z czasem zyskująca pewność siebie. Dany ma zresztą mnóstwo antyfanów,
którzy uważają ją za ostatnią marysóję, a jej postrzeganie pogarsza drewniana
gra Emilii Clarke w serialu (co prawda niektórzy zwolennicy młodej khaleesi
twierdzą, że to akurat bardzo prawidłowo – Dany jest młodą, zagubioną dziewczyną
w roli, do której nie dorosła, więc stara się zachowywać tak, jak wedle jej
wyobrażeń powinna królowa). Czytając zresztą książkę po serialu, trudno się
przyzwyczaić, że Daenerys i Sansa mają trzynaście lat, Jon Snow i Robb – czternaście, a Bran – siedem. Okazuje się też, że noc poślubna
Dany i khala Drogo odbyła się z większym poszanowaniem godności tej pierwszej,
niż to pokazano w serialu. A już sam ikoniczny Żelazny Tron, symbol władzy nad
całym Westeros, pojawia się dopiero w połowie powieści, czyli po czterystu
stronach.
U
Martina pozory często mylą. Rodzina Starków to typowi pozytywni bohaterowie
fantasy, lecz wobec niektórych z nich potwierdza się reputacja GRRM do
zabijania postaci, których śmierci czytelnik raczej by się nie spodziewał. Cóż
bowiem z tego, że Ned jest człowiekiem honorowym i uczciwym do szpiku
kości, skoro nikt naokoło nie ma zamiaru grać zgodnie z jego zasadami, a
w Królewskiej Przeprawie wszystkie chwyty są dozwolone? Lannisterowie z kolei
mają od początku zadatki na bohaterów negatywnych: surowy i apodyktyczny Tywin
oraz jego dzieci – niesympatyczna królowa Cersei i jej lekkomyślny, arogancki
brat bliźniak Jaime, za którym ciągnie się niesława królobójcy. Tymczasem
jednak czarną owcą tej rodziny pozostaje młodszy brat bliźniaków – Tyrion, brzydszy
od Jaimego, ale za to inteligentniejszy od Cersei, którego główną wadą jest to,
że lubi się łajdaczyć, ale tak ogólne to spoko chłop, któremu czytelnik
współczuje, bo nie lubi go prawie nikt poza bratem i Jonem Snowem. Z kolei
Daenerys współczujemy z początku, kiedy zostaje wydana przez brata za
brutalnego koniarza, ale z czasem Drogo okazuje się lepszym towarzyszem życia
niż przemocowy braciszek, a i żona khala ma większe możliwości niż księżniczka
bez królestwa, zdana na łaskę możnych sponsorów z Wolnych Miast. Do czasu.
Oczywiście nie brak
też bohaterów całkiem jednoznacznie negatywnych, takich jak ser Gregor „Góra”
Clegane, ogromny i niezwykle brutalny lennik Lannisterów. Bo już jego młodszy
brat, Sandor Clegane zwany Ogarem, to postać bardziej złożona, choć w tym tomie
nie pokazał jeszcze całkiem, co potrafi, i sprawia wrażenie tylko trochę mniej
krwiożerczego niż Góra. Poza tym postaci jest całe multum. Warto wymienić
trzech naczelnych intrygantów z królewskiej małej rady. Są to: maester Pycelle –
obleśny starzec, Littlefinger – ćpun manipulacji z nieodwzajemnionym uczuciem do Catelyn Stark,
oraz najbardziej zagadkowy z nich eunuch Varys. W pamięć zapadają też wiecznie
się przekomarzający towarzysze Jona z Nocnej Straży, okrutny i bardzo bucowaty
oficer tej ostatniej Alliser Thorne czy budzący nieokreślony niepokój lennik
Starków, Roose Bolton. Nie mówiąc o Hodorze. A jeśli przyjrzymy się rozdziałowi
z turniejem rycerskim urządzonym na cześć nowego namiestnika (choć wbrew jego
woli), to wśród zawodników dostrzeżemy wiele postaci, które odegrają znaczące
role w późniejszych tomach.
Akcja
ma dość nieśpieszne tempo, sceny przemocy przeplatane są długimi fragmentami, w
których bohaterowie rozmawiają, wspominają przeszłość albo siedzą i jedzą, ale
to mi nie przeszkadza. Występują także opisy strojów. Nie rozumiem tych
wszystkich, którzy piszą, że GRR Martin nie jest najlepszym stylistą, mie się czytało
całkiem lekko i sprawnie, a że nie wali co drugie zdanie mniszkowatymi
mieciaforami, to przecież dobrze, ne? Dla lepszego zanurzenia w
pseudośredniowiecznym świecie autor stosuje archaizmy i trochę neologizmów, aby
jak najbardziej odchudzić swój język z obecnych we współczesnej angielszczyźnie
naleciałości francuskich, łacińskich i jakich tam jeszcze. Sam nie bawi się w
tworzenie języków na skalę tolkienowską, zadowalając się pojedynczymi słowami
valyriańskimi czy dothrackimi (twórcy serialu już na poważnie zaangażowali
speców, którzy tworzyli te języki z całą gramatyką i wszystkim). Stara się uzyskać
taki efekt, żeby świat przedstawiony wyglądał dla czytelnika znajomo, ale
jednak odmiennie. Dlatego rycerze noszą tytuł „ser”, za co w wersji polskiej po
uszach zebrał tłumacz – tym razem niezasłużenie.
Mimo wszystko
gdzieniegdzie pojawiają się błędy, za które nie wiadomo, czy bardziej winić Martina,
czy korektę, a może drukarnię: w pewnych miejscach czytelnika atakują wściekłe
homonimy, i tak dowiadujemy się, że kruk Jeora Mormonta wyjadał z jajka jarzmo
(yoke) zamiast żółtka (yolk).
10. Marek Łazarz, Czterej pancerni i pies.
Przewodnik po serialu i okolicach, Wrocław 2006
Przewodnik po serialu i okolicach, Wrocław 2006
Jakiś czas po rewaczu Czterech pazernych postanowiłem
zapoznać się z kulisami tego popularnego serialu, sięgnąłem więc po przewodnik
Marka Łazarza. Autor wykonał nie byle robotę, starając się stworzyć książkę
typu „the making of”: docierał do rozmaitych źródeł, przeprowadzał rozmowy
zarówno z żyjącymi aktorami, jak i z członkami ekipy.
Książka
zaczyna się od Adama i Ewy, a właściwie od Janusza i Marii. Kanwę dla serialu
tworzyła, jak wiemy, powieść stworzona na konkurs Wydawnictwa MON w
1962 r. Płk Janusz Przymanowski traktował ją zresztą jako odskocznię od
pisania monografii historycznej o bitwie pod Studziankami, zaś materiał
zgromadzon przy tej pracy posłużył mu jako źródło inspiracji. Łazarz wymienia
szereg autentycznych żołnierzy 1. Brygady Pancernej im. Bohaterów
Westerplatte, którzy mogli służyć jako inspiracja dla pancernych. Ale już nie
dla psa.
W
kolejnych rozdziałach dowiadujemy się, jak doszło do tego, że z książki zrobił
się serial, jak i o ingerencjach cenzury. Okazuje się, że na niesławną kwestię
granicy na Bugu, o której pisałem w notce o samym serialu, wpływ miał
właśnie cenzor, a z drugiej strony on też odpowiadał za „desowietyzację”
Rudego, czyli zmianę Wasyla Semena w Olgierda Jarosza. Mimo wszystko kolaudanci
mieli sporo wątpliwości po pierwszych dwóch odcinkach.
Bodaj
najobszerniejszy rozdział dotyczy miejsc, w których kręcono Czterech
pazernych – zarówno plenerów, jak i wnętrz. Autor przeprowadził tu bardzo
szczegółowe badanie, starając się ustalić niemal każdy budynek widoczny w
poszczególnych scenach. Dzięki temu wiemy, że forsowanie Wisły kręcono nad
Odrą, a forsowanie Odry – nad Wisłą. Anegdot z planu szukać należy właśnie w
tym rozdziale.
Ponieważ realizacją serialu zajmowała się
Wytwórnia Filmów Fabularnych we Wrocławiu, to większość I sezonu nakręcono na
Ziemiach Wyzyskanych: szczególnie w Żaganiu i okolicach oraz w samym
Breslau. W Syberię z pierwszego odcinka wcieliła się Kotlina Kłodzka, za
to Japończyk był prawdziwy. Może nie wszyscy wiedzą, ale kiedy po walkach w
Warszawie załoga „Rudego” leży w szpitalu, to gips Janka jest również prawdziwy
– pod koniec zdjęć pod Żaganiem na drzemiącego w rowie Janusza Gajosa najechała
ciężarówka, co wymusiło przyspieszenie kręcenia scen szpitalnych. Trzeba dodać,
że początkowo Czterej pazerni mieli tylko osiem odcinków i tak samo jak
powieść, kończyli się w momencie dotarcia Janka nad Bałtyk. Dopiero ogromna
popularność serialu zmusiła Przymanowskiego do napisania, a filmowców do
nakręcenia ciągu dalszego. Tym razem jednak ekipa kwaterowała w Łodzi, a
kręciła w kilku różnych lokalizacjach, m.in. w Bydgoszczy i okolicach Krynicy
Morskiej. Filmowcy nie dotarli natomiast do Berlina. Sceny bitwy o stolicę
Rzeszy nakręcono pod… Aleksandrowem Łódzkim.
Osobne
rozdziały dotyczą nieludzkich bohaterów serialu, którymi są, oczywiście, „Rudy
i nasz pies”. W Szarika wcieliło się w sumie 5 psów, z czego najbardziej znany
jest Trymer – co ciekawe, w sekwencji syberyjskiej w pierwszym odcinku, kiedy
Szarik był jeszcze szczeniakiem, Trymer zagrał… jego matkę. Natomiast Atak,
dubler Trymera w późniejszych seriach, wystąpił ponadto w roli psa atakującego
Hansa Klossa w drugim odcinku Stawki. Za „Rudego” też robiło kilka
czołgów, wypożyczonych dla potrzeb serialu od wojska. Jeden egzemplarz z wycięciami
w pancerzu, służący w szkole oficerskiej jako poglądowy, filmowcom się przydał
do kręcenia ujęć we wnętrzu „Rudego”. W drugiej i trzeciej serii, bo w pierwszej posłużono się po prostu
makietą. Przy okazji dowiadujemy się, że numer taktyczny 102 był kwestią
przypadku – w powieści się początkowo nie pojawiał.
Kolejne, krótsze
rozdziały poświęcone są niektórym wpadkom realizacyjnym (jak np. treser Szarika
widoczny przez moment w lusterku, w którym przegląda się Grigorij) oraz
wykorzystanej w serialu muzyce. Autor uświadamia czytelnika, że mało brakowało,
a Czterej pancerni staliby się prawie musicalem! A tak po prostu
wylansował się przebój w postaci Ballady o pancernych Adama
Walacińskiego i Agnieszki Osieckiej w wykonaniu Edmunda Fettinga i mniej znana Piosenka
radiotelegrafistki Wojciecha Kilara i Wiktora Woroszylskiego. Nie mówiąc o
grafomańskiej piosence układanej przez Wichurę w Berlinie.
Dalszą
część książki zajmują streszczenia poszczególnych odcinków wraz z podaniem
obsady aktorskiej i ekipy realizacyjnej. Co prawda wykaz odtwórców ról nie jest
wyczerpujący – na przykład nie wiadomo, jak nazywał się Japończyk. Za to
uwzględniony został wkład w ten serial Jana Jakuba Kolskiego, choć był on
jeszcze bardziej minimalny.
Autor
nie zapomina też o recepcji serialu. W latach sześćdziesiątych w PRL Janek Kos
i jego koledzy byli postaciami prawie tak popularnymi, jak na zachodzie
Beatlesi. W kolejnych rozdziałach czytamy o działalności tzw. Klubów
Pancernych, jak i o publicznych występach aktorów, kiedy załogę „Rudego”
obwożono po całej Polsce na spotkania z tłumami fanów. Przy okazji pojawiło się
paru kombinatorów, którzy wykorzystali popularność I psa do próby
ściągnięcia kapusty… Łazarz postarał się tu o zestawienie w formie tabeli
wszystkich znanych spotkań z „pancernymi”. Wynika z niego, że Częstochowę
zaszczycili oni dwa razy: 21 czerwca 1967 r. Olgierd, Janek, Grigorij i
Lidka pojawili się na stadionie Skry w ramach Wielkiej Rewii Lipcowej [sic!]
„Ponurakom na złość”, a 1 października powrócili, by na Bór-Wypalankach wziąć
udział w zlocie szkolnych kół Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, przy
czym tą razą przywieźli ze sobą jeszcze Gustlika, sierżanta Czernousowa i
kierownika produkcji Jerzego Niteckiego. Analiza tabeli zdradza, że w owym
tournée nie brał udziału Witold Pyrkosz, a Pola Raksa wystąpiła tylko raz w
Poznaniu, i to chyba niezależnie od reszty.
O tym, że początkowy
pomysł stworzenia musicalu o czołgistach nie został całkiem zarzucony, świadczy
rozdział poświęcony spektaklowi Pancerni i pies, początkowo wystawianemu
w Teatrze Muzycznym w Gdyni, a potem i gdzie indziej. Mamy też krótkie
omówienia powtórek serialu przez dziesięciolecia, rozmaitych gadżetów
produkowanych na fali jego popularności, a także niewyczerpujący wykaz nawiązań
w późniejszych dziełach kultury – także w muzyce rozrywkowej, nie wyłączając
Nagłego Ataku Spawacza. Na koniec Łazarz podejmuje próbę jakiegoś
skonkretyzowania przyczyn popularności serialu.
Uzupełnieniem
książki są aneksy, w tym fragmenty scenariusza pierwotnej wersji serialu
(Grigorij niekiedy funkcjonował tam jako Sakadzeszwili – dwa sufiksy w
barszcz!) oraz stenogramy z posiedzeń komisji kolaudacyjnej. Praca Łazarza
zawiera też sporo materiału ikonograficznego. Szkoda, że autor nie zamieścił
okładki pierwszego wydania powieści, jeszcze sprzed serialu; za to pojawiła się
okładka wersji mołdawskiej.
Pod
względem językowym jest spoko, choć czasem autor nadużywa przecinków. Nieco
dziwnie wygląda też zwyczaj stosowania rzymskiej jedynki w nazwach jednostek i
związków wojskowych – najczęściej spotykujemy „I Brygadę Pancerną im. Bohaterów
Westerplatte”, choć zjawisko występuje na każdym szczeblu, od armii do kompanii
– podczas gdy inne numery zapisane są, jak
należy, cyframi arabskimi (np. „8. pułk czołgów średnich”). Poza tym w jednym
ze stenogramów wiceprezes Stefański stwierdza, że Janek przypomina mu „postać z
Neverly’ego” – nie sposób więc nie podchodzić podejrzliwie do przypisu
informującego, że „Dokonano niezbędnych poprawek stylistycznych,
interpunkcyjnych i ortograficznych”.
Czego
mi brakowało w tym opracowaniu? Pisze autor (s. 218): „Udział w
najpopularniejszym serialu różnie wpłynął na biografie artystyczne
poszczególnych aktorów. Jak się później okazało, nie zawsze był to wpływ
pozytywny”. Aż się prosi, żeby podać parę przykładów. Niestety, Marek Łazarz
tego nie zrobił, a chętnie bym się dowiedział, ile prawdy jest w twierdzeniu,
że po Czterech pancernych Januszowi Gajosowi groziło tak beznadziejne
zaszufladkowanie, jakie stało się udziałem Stanisława Mikulskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz