No i zrobiła nam się Wigilia.
W związku z tym życzę każdemu, kto tu przychodzi albo nie, wszystkich jak
najbardziej pozytywnych zdarzeń i spełnienia wszelkich życzeń z wyjątkiem tych,
które mogłyby spowodować szkodę u innych osób. Smacznego posiłku, satysfakcjonujących
prezentów, braku pilnej roboty przynajmniej przez parę dni i bezkonfliktowych
kontaktów międzyludzkich.
Dekoracya świąteczna w naszym mieście |
A jako prezent na miarę
swoich możliwości zaprezentuję własną opinię o kilku płytach zdobytych od
listopada.
Dire
Straits, Alchemy – Dire Straits Live, 1984
Moim pierwszym świadomym kontaktem z muzyką Dire
Straits była kaseta wideo z nagranym sporym fragmentem sławnego koncertu dobroczynnego
Live Aid. Około 1997 rodzice wyciągnęli ją, żeby obejrzeć występ Queen, ale
wcześniej grał Mark Knopfler z kolegami. Wykonali Money for Nothing z
udziałem Stinga oraz długą, swobodnie płynącą i rozbudowaną wersję Sultans
of Swing (nawet z saksofonem). To wystarczyło, aby wzbudzić moje
zainteresowanie. Ale kiedy potem zdobyłem kasetę On Every Street,
strasznie mnie z początku wynudziła – do tej muzyki musiałem dojrzeć.
Dopiero później miałem możliwość wgryźć się w kontekst
i poczytać trochę o tym, jak pod koniec lat 70., w czasach eksplozji punku i
nowej fali, pewien dziennikarz z Glasgowa, wywodzący swój ród od węgierskich
Żydów, założył z bratem zespół, który miał po prostu grać swoje – czyli dość spokojnego
rocka z elementami bluesa, folku i country. A że Mark Knopfler utalentowanym
gitarzystą był, to grał swoje z wielkim wdziękiem, nawet po tym, jak jego brat
David w pewnym odszedł z grupy. I gra do dziś, choć przed ponad ćwierćwieczem rozwiązał
zespół, ale to już inna historia.
Pomny porywającego występu na Live Aid, od zawsze chciałem
mieć Alchemy, ale jakoś tak się zdarzyło, że dopiero teraz zdobyłem ten dwupłytowy
zestaw koncertowy. Nagrania pochodzą z roku 1983, a Knopflerowi towarzyszył już
wtedy rozbudowany skład. Prócz drugiego stałego członka grupy, basisty Johna
Illsleya, tworzyli go drugi gitarzysta Hal Lindes, klawiszowiec Alan Clark oraz
perkusista Terry Williams. Gościnnie na scenie pojawili się Tommy Mandel (znany
ze współpracy z Bryanem Adamsem) na klawiszach, Joop de Korte (zasadniczo jeden
z technicznych zespołu) na perkusyjnych i saksofonista Mel Collins.
Alchemy portretuje
zespół jeszcze przed wielkim przełomem komercyjnym, jakim była płyta Brothers
in Arms. Znalazł się tu wybór piosenek z poprzednich czterech albumów, przy
czym po macoszemu został potraktowany Communiqué, z którego pochodzi
tylko, otwierający całą płytę, funkujący Once Upon a Time in the West.
No i z debiutu też słyszymy tylko jeden utwór, ale za to jaki: Sultans of
Swing. Oczywiście są to wersje znacznie rozbudowane w porównaniu z
oryginałem, podimprowizowane. Z późniejszych płyt Dire Straits proponują po
kilka utworów, nie brakuje więc Romeo and Juliet czy Telegraph Road.
Mniej znany jest Two Young Lovers – dość prosty rockandrollowy kawałek,
którego nie było na żadnym dużym albumie, tylko na epce z Twisting by the
Pool. To właśnie tu trąbi Mel Collins w
rozrywkowym stylu rodem z lat 50., ale biorąc pod uwagę, jak muzyk ten dawał po
saksie np. w King Crimson, aż szkoda, że nie zaprosili go do Sułtanów albo
czegoś równie rozbudowanego. Solo na saksofonie słychać też we wstępie do Tunnel
of Love – dopiero później pojawia się znany z wersji studyjnej cytat z The
Carousel Waltz z musicalu Rodgersa i Hammersteina. Do tego dochodzi na
finał Going Home – Theme from Local Hero, czyli solowa kompozycja
Knopflera z muzyki do filmu, z odrobiną celtyckiego klimatu i znowu z
brzmieniem saksofona.
Podsumowując, albumu całkiem nieźle się słucha, muzyka
płynie jak trzeba, słychać, że Knopfler i kompania lubią tę robotę, ale jednak
spodziewałem się mocniejszych wrażeń, wykraczających poza to, co już znam z
wersji studyjnych, a tego dostarcza mi głównie jeden utwór. Może faktycznie
przejadły mi się płyty koncertowe.
Kobranocka, Ku nieboskłonom, 1992
W latach 90. Kobranocka stanowiła solidną markę na
polskiej scenie rockowej, choć jej największy hit, nieco smętna ballada Kocham
cię jak Irlandię, był dość mało reprezentatywny dla ogólnego stylu toruńskiego
zespołu. Zdając sobie sprawę, że repertuar kapeli Andrzeja „Kobry” Kraińskiego bywa
nierówny, w czasie pobytu we Wrocławiu zdobyłem mimo wszystko jej trzeci album.
Zaczyna rozpędzony Rozgrzeszenia nie chcą mi dać,
z basem hulającym prawie jak, za przeproszeniem, w Iron Maiden (gra na nim
„Szybki Kazik” Bryndal alias Atrakcyjny Kazimierz). Kobra śpiewa w swój
charakterystyczny, „brzydki” sposób, a tekst psychiatry Marka Michorzewskiego,
zwanego Ordynatem Michorowskim, zawiera charakterystyczną mieszankę prowokacji i
groteski. Połączenie czadu z tematyką antyklerykalną słyszymy później w zadziornym
Daj na tacę. W jednej ze zwrotek mowa o świadkach Jehowy i nie mam pewności,
czy jeden z wersów brzmi „Trzeba przepędzić tych proroków” (jak w książeczce),
czy „Trzeba przepędzić tych gagatków” (jak słyszę, acz zdaję sobie sprawę, że
Kobra śpiewa niewyraźnie). Do ostrzejszej części repertuaru należy też Póki
to nie zabronione (wywróć się na lewą stronę), gdzie Kobra wyrzuca z siebie
w szybkim tempie wariacki tekst (próbka: Ostatnia prosta igła / Dała kopa,
aż się wygła) i mimo wszystko brzmi to całkiem przebojowo. Sowiety!
są równocześnie dynamiczne i nastrojowe, pojawia się też deklaracja programowa Radio
powinno być dla gówniarzy.
Przy całej skłonności do groteski i turpizmu Kobranocka
kryje jednak w sobie niemałe pokłady melancholii. Przykładem jest utrzymany w
średnim tempie utwór tytułowy. Gdzieniegdzie słychać głosy kobiece, a
konkretnie – Edyty Bartosiewicz i Anji Orthodox. Rozbujane Za ideałem
niedoścignionym (sumienne córki strażników więziennych) daje efekt zbliżony
do Big Day, za to Z łopotem flag – powrót tematyki antywojskowej,
a przy tym refleksja o uniformizacji człowieka w społeczeństwie – kojarzy mi
się ze Sweet Baby Nothing Manicsów. Wątki okołokościelne powracają w najspokojniejszym
Poznałem cię na procesji. Jednak z nastrojowej części repertuaru Ku
nieboskłonom najbardziej podoba mi się wieńcząca płytę podniosła ballada Hipisówka.
Materiał urozmaicają trzy miniatury, które zawsze przewijam:
niby-erotyczny Pałacyk i latarenka, niepoważna przeróbka Wspomnienia
Czesława Niemena oraz cover Tom’s Diner Suzanne Vegi, zaśpiewany a
capella, tak jak oryginał, ale ze zmienionym tekstem pod tytułem Chcą się
podetrzeć naszą skórą. Na temat tekstów i ich poetyki można sobie wyrobić
pojęcie choćby po samych tytułach piosenek. Przy okazji więc wspomnę, że
najbardziej tu enigmatyczne Sowiety! stanowią komentarz do opuszczenia
Polski przez oddziały Armii Radzieckiej.
Wolfmother, Cosmic Egg, 2009
Czas na coś z młodszego pokolenia. Australijski Wolfmother
wyspecjalizował się w hard rocku nawiązującym do lat 70. I łączeniu go z
nowszą stylistyką. Jedynym stałym członkiem zespołu pozostaje Andrew Stockdale,
wokalista o wysokim głosie. Nieco mnie drażnił, występując gościnnie u Slasha,
ale w kontekście własnego zespołu jest całkiem na miejscu.
Otwierający California
Queen jedzie na riffie podobnym ogólnie do Breadfan Budgie, a potem
następuje ciężkie, blacksabbathowe spowolnienie, w którym Stockdale brzmi jak
młodszy brat Ozzy’ego. Dalej pojawia się spora dawka ciężkiego grania w stylu
retro. Przede wszystkim dużo w tym inspiracji Zeppelinem. Wokalista nierzadko przyjmuje
manierę wokalną Roberta Rośliny, riffy gitarowe też brzmią znajomo. Pasaże w In the Morning przywołują Thank You, choć potem utwór idzie w bardziej
dynamicznym kierunku (mówią na to chyba „power ballad”). A kiedy w 10,000 Feet pojawiają się orkiestrowe smyczki, trudno nie mieć skojarzeń z Kashmirem, nawet jeśli całościowo utwór go nie przypomina. Wyróżnia się też Sundial z podzwaniającym fortepianem i sfuzzowaną solówką. Z drugiej strony Pilgrim, Phoenix albo tytułowy Cosmic Egg brzmią jak
przykład całkiem nowoczesnego stoner rocka, opartego na jadących do przodu
riffach.
Problem
z tą płytą mam taki, że jest dość krótka i szybko przelatuje. Riffy i melodie dość
wpadają w ucho, ale nie na tyle, żeby człowieka prześladowały (choć z albumu
wyszły aż cztery single), raczej więc nie ma szans na wejście do mojej pierwszej
dziesiątki tego roku. Zdecydowany wyjątek robię dla hymnowatego Far Away, które zaczyna się od śpiewu na tle
fortepianu elektrycznego, a potem napięcie rośnie aż do naprawdę chwytliwego
refrenu. Jest to też jeden z utworów, w których Stockdale porzuca plantowską
manierę wokalną. Nieźle też odbieram In the Castle,
gdzie podniosły, wysokogórski wstęp przeplata się z gitarową galopadą.
Fajna
jest przy tym grafika, nieco w stylu niektórych okładek studia Hipgnosis –
tytułowe kosmiczne jajo w różnych okolicznościach przyrody występuje zarówno na
okładce, jak i na ilustracjach wewnątrz książeczki.
Helloween, Keeper of the Seven Keys Part I, 1987
Czekając w Warszawie na przesiadkę, zdobyłem trzy
płyty, z czego dwie zachomikowałem na później, a najpierw zapoznałem się z jednym
z czołowych osiągnięć europejskiego metalu lat osiemdziesiątych.
O Helloween już kiedyś pisałem przy okazji zestawu największych
hitów w nietypowych aranżacjach. Teraz przyszła pora na drugi
pełnowymiarowy album, na którym zespół z Hamburgu dorobił się już dojrzałego
stylu. Dołączył
wówczas pełnoetatowy wokalista Michael Kiske, dzięki czemu śpiewający we wcześniejszych
nagraniach Kai Hansen mógł się skupić bardziej na graniu. Mimo to, jak można
przeczytać w książeczce kompaktu, zajął się on wyłącznie gitarami rytmicznymi,
wszystkie zaś solówki zagrał Michael Weikath.
Choć to pierwsza część
dyptyku, nie mamy jednak do czynienia z concept albumem i każdą z obu płyt
można bez problemu traktować oddzielnie. Materiał na pierwszym Keeperze wypada
dość jednorodnie. Rozpędzone, melodyjne utwory w rodzaju I’m Alive, Twilight
of the Gods czy A Little Time (wkład kompozytorski Kiskego) stanowią
właściwie wzorzec dla wielu późniejszych kapel, jak Blind Guardian czy Edguy. Radosny
nastrój Future World wzbudził ponoć w epoce niechęć ponurych metalowych
ortodoksów, podobnie zresztą, jak nie wszyscy przyjęli z radością wysoki,
„operowy” śpiew Kiskego. Ballada jest jedna: nieco skorpionowata A Tale That
Wasn’t Right, dla mnie nazbyt rzewna. Oprócz niej brzmienia quasi-symfoniczne
słychać w dwóch krótkich instrumentalach służących za klamrę całego albumu. Punkt
kulminacyjny stanowi wielowątkowy, trzynastominutowy utwór pod prostym tytułem Halloween
(zwróćcie uwagę na różnicę w pisowni).
Podstawowy repertuar płyty
uzupełniają cztery bonusy. Jest więc nagrany na nowo z udziałem „Kiszki” utwór
z debiutanckiej epki zespołu – Victim of Fate (tytuł kusi, żeby go
przetłumaczyć słowo w słowo: „Ofiara Losu”), remiks innego starszego utworu Starlight,
wersja alternatywna A Little Time. Wszystkie trzy początkowo trafiły na
strony B singli. Do tego dochodzi Halloween w wersji singlowej, czyli mocno
przyciętej. W książeczce, oprócz wydrukowanych tekstów, spotykujemy
zreprodukowaną oprawę graficzną analoga (co prawda dość niewyraźną – w tym złorzeczenia
pod adresem tych, którzy piszą nazwę zespołu przez „a”), wywiad z Michaelem
Weikathem oraz wycinki prasowe przedstawiające recenzje z epoki.
Skid Row, Skid Row, 1989
W latach osiemdziesiątych na scenie rockowej, głównie amerykańskiej, święciły triumfy zespoły grające
niezbyt brutalną, komercyjną odmianę metalu i odznaczające się imażem
wrażliwych łobuzów z tatuażami, makijażami i natapirowanymi włosami. Dziś
nazywa się to glam metalem czy bardziej ironicznie hair metalem – choć są to
określenia nadane po latach, bo jeszcze w dziewięćdziesiątych trudno było ich
szukać choćby na łamach „Tylko Rocka”, gdzie zamiast tego stosowano lekceważącą
etykietkę „pudel metal”. Wykonawców takich jak Bon Jovi, Cinderella czy Poison „prawdziwi
rockowcy” odsądzali od czci i wiary, a Guns N’ Roses uważali za zbawców, którzy
pod koniec dekady przywrócili heavy metal na właściwe tory (bujnie się wówczas
rozwijający metal ekstremalny to jednak inna para glanów). W tym też mniej
więcej okresie debiutowała grupa Skid Row, która wprawdzie odniosła mniejsze sukcesy
niż W. Axl Rose et consortes, ale też stała się gwiazdą gatunku.
Należy tu dodać, że dwadzieścia lat wcześniej istniał
już zespół o tej samej nazwie – ale w Dublinie, grał w nim Gary Moore i nawet
przez jakiś czas Phil Lynott. Gitarzysta prowadzący amerykańskiego Skid Row
nazywa się Dave Sabo, ale za to nazwisko basisty budzi skojarzenia glamrockowe
(i androgyniczne przy okazji) – Rachel Bolan. Również i wokalista nazywał się
podobnie do dawniej tworzącego artysty muzycznego, a mianowicie Sebastian Bach.
No i cóż oni zaproponowali? Debiutancki album to
przeważnie zbiór energicznych, zadziornych rockerów, ostrzejszych od ówczesnej
normy. Bach nie dysponuje co prawda, w odróżnieniu od Axla, głosem wściekłego
rysia, ale potrafi zarówno zaśpiewać łagodnie, jak i się wydrzeć. Dudniących
riffów i melodyjnych refrenów słucha się dość dobrze, choć przy pierwszych
przesłuchaniach wydają się mało charakterystyczne – najbardziej wybija się Youth
Gone Wild. Natomiast do mocniejszych punktów, a zarazem największych hitów
z albumu, należą dwie ballady: 18 and Life (o „trudnym” chłopaku, który
po pijanemu zastrzelił kolegę) oraz dłuższa I Remember You. Pomimo
mniejszej przebojowości, Skid Row faktycznie mógł wspólnie z Gunsami uchodzić
za odnowicieli gatunku, który i tak zaraz ustąpił pola grundżowi.
Kvelertak, Meir, 2013
Z czym w dziedzinie rocka się przede wszystkim kojarzy
Norwegia? Oczywiście, z black metalem. Wyczyny, niestety także pozamuzyczne, takich
wykonawców jak Mayhem, Emperor czy Burzum wniosły wielki wkład w postrzeganie
metalu jako diabelskiej muzyki. Co ciekawe, nazwy te prawie nigdy się nie
pojawiają na krążących po naszych diecezjach listach „szatanistycznych”
zespołów, a jeśli już, to stanowią wśród nich mniejszość, bo gdzie tam Vargowi
Vikernesowi mierzyć się z tak osławionym wyznawcą diabła jak Bruce Springsteen.
Kvelertak, czyli „chwyt duszący”, również wywodzi się ze sceny blackowej, ale
interesujący jest dlatego, że elementy metalu ekstremalnego miesza ze
stylistyką bardziej tradycyjnego hard rocka tudzież stoner rocka. Sami muzycy,
zdaje się, określają swój styl jako „black’n’roll”.
Meir („więcej”
– nic związanego z żydowskim imieniem męskim), drugi album grupy, krytyka ogólnie
uznaje za słabszy od debiutu. W dodatku ma dość obmierzłą okładkę: rycina przedstawia
siedzącą wśród kwiecia na baraniej czaszce smutną nagą kobietę, nad którą unosi
się stado defekujących gołębi. Ikoniczna dla zespołu sowa pojawia się tym razem
tylko jako nadruk na kompakcie. Mimo to postanowiłem zaryzykować (wiedziałem,
że przynajmniej jeden utwór mi się tu będzie podobał).
Najbardziej ekstremalnym elementem
brzmienia jest tu wokal Erlenda Hjelvika. Nie dość, że Hjelvik drze się
wniebogłosy, to jeszcze po norwesku, więc trudno zrozumieć, o co jemu chodzi. W
książeczce słowa utworów nie zostały wydrukowane, są za to krótkie streszczenia
w języku angielskim. Za melodię odpowiadają przede wszystkim partie instrumentalne.
Gitarzystów jest w kapeli aż trzech, z czego jeden nazywa się Maciek Ofstad.
Zwraca również uwagę porządnie łupiący po skórze perkusista Kjetil Gjermundrød.
Płytę rozpoczyna Åpenbaring:
najpierw długie budowanie napięcia, a potem maszyna rusza naprzód. Zestawienie
brutalnego ryku z melodyjnymi riffami i solówkami brzmi całkiem pociągająco. Norwedzy
spod znaku sowy raz walą szybciej (Snilepisk), raz wolniej (Evig
vandrar), ale zdecydowanie do przodu, i to w porywający sposób
charakterystyczny dla stoner rocka (bo choć typowe dla metalu ekstremalnego perkusyjne
blasty są niby ultraszybkie, to na mnie jednak sprawiają wrażenie stania w
miejscu). Blackowo-deathową stłuczkę mamy głównie w utworze pod trafnym tytułem
Trepan (akurat znaczy to samo, co po polsku), przy czym nawet i tu przeplata
się ona z momentami bardziej melodyjnymi. Kvelertak ma też w zanadrzu trochę
niespodzianek – np. w Undertro, skądinąd nieco się dłużącym, niespodziewanie
wyskakuje gitarowe unisono w stylu tych bardziej posępnych dokonań Thin Lizzy,
podobnie w utworze Nekrokosmos (na poprzedniej płycie był Nekroskop,
na następnej miał się pojawić Nekrodamus). Czasami zespół atakuje
melancholijnymi harmoniami, czyniącymi zeń prawie że ekstremalny odpowiednik
Blue Öyster Cult. Najlepiej zaś wypadają fragmenty singlowe: Bruane brenn
z chwytliwym chóralnym refrenem i melancholijną solówką oraz kończący płytę
hymn grupy, zatytułowany po prostu Kvelertak.
Meir mogłaby być ze dwa kawałki
krótsza, ale w sumie szkoda, że na dobrą sprawę odkryłem ich dopiero w tym
roku, już po tym, jak odszedł Erlend Hjelvik i nie wiadomo, jak dalej potoczy
się kariera zespołu z nowym wokalistą.
Dawid Podsiadło, Małomiasteczkowy, 2018
Trzeciej płyty Dawida Podsiadły miałem okazję
częściowo wysłuchać w czasie warszawskiej przesiadki w drodze powrotnej z Mazur
i wpadła mi w ucho na tyle, że zażyczyłem ją sobie na urodziny.
Okazuje się, że programy typu talent show mogą z
rzadka dać odbiorcy coś więcej oprócz niewyrafinowanej rozrywki. Szerszą
popularność zdobył dzięki nim właśnie Podsiadło, który następnie dał się
zainteresować zarówno alternatywno-rockowej, jak i szerszej publiczności. Ostatnio
np. jego największy hit W dobrą stronę występuje w telewizyjnej reklamie
czegoś tam. Facet ma dość wysoki głos ze skłonnością do pewnego zawodzenia i
wpadania w falset. W towarzystwie żywych instrumentów budzi to pewne skojarzenia
bluesowo-soulowe, natomiast w zestawieniu z elektroniką brzmi melancholijnie. Małomiasteczkowy
zaś, w odróżnieniu od poprzednich albumów artysty, przesiąknięty jest elektroniką,
co niekoniecznie musi być wadą. Za taki stan rzeczy odpowiada Bartosz Dziedzic,
który opracowywał płytę od strony kompozycyjnej, aranżacyjnej i producenckiej.
Na okładkowej nalepce Podsiadło
informuje: „…zawiera 10 piosenek, które napisałem i zaśpiewałem po polsku*”. Co
prawda tekst otwierającego album Cantate tutti jest niezrozumiale wydziamgany,
co było, jak wokalista sam przyznaje w przypisie z tyłu, efektem zamierzonym.
Czyżby sposób na odsiew niewystarczająco zaangażowanych słuchaczy? Tekst
(nadrukowany w książeczce) potwierdzałby taką interpretację.
Elektronika dominuje na
całym albumie, co mi nie przeszkadza, bo to jest taka elektronika, jaką lubię,
a brzmienia syntezatorów są wystarczająco zróżnicowane. Brzmieniowo wyróżnia
się Nie kłami z prawdziwym fortepianem. Podsiadło wprawdzie ani przez
moment nie rapuje, ale w jego sposobie układania tekstów, w zestawieniu ze
wszechobecnym elektronicznym bitem, jest coś, co budzi niekiedy bardzo mgliste
skojarzenia z hip hopem – chyba najbardziej w Co mówimy?, gdzie pojawia
się nawet drugi, dopowiadający głos, jak gdyby hypeman. Płyta jest jednak bez
wątpienia śpiewana. Rytmy zdarzają się raz szybsze (Trofea), raz
wolniejsze (Lis). W utworze tytułowym szybki bas w zwrotce przeplata się
z wokalizą na tle spogłosowanego klaskania, przywodzącą skojarzenie z późnym
Coldplay; za to melodia zwrotki kojarzy mi się z refrenem Ewakuacji Farnej,
tyle że odsączonym z patosu. Mimo takich skojarzeń jest to jeden z najlepszych
utworów na płycie. Interesujące melodie słychać też w moim ulubionym Nie ma
fal czy w Najnowszym klipie z chwytliwym syntezatorowym riffem, a
nawet przez chwilę z żywą gitarą. Gdzieś
tam słychać jakieś chóralne zaśpiewy (choćby i w Lisie), ale nie
wiadomo, czy to prawdziwe ludzie, czy efekt syntetyczny.
Ogólnie jest to materiał
bardzo melodyjny, choć głos wokalisty może się niekiedy wydawać denerwujący, a
pod względem literackim zapadające w pamięć metafory i obrazy sąsiadują z drażniącymi (także
intencjonalnie). Wśród tekstów wyróżniają się dwie wyraźne grupy: jedna mówi o
sprawach damsko-męskich, a w drugiej Podsiadło komentuje swoją nieoczekiwaną
sławę i jej niekoniecznie pozytywne konsekwencje („Mam sodowej wody pełny
zlew”), np. Trofea mówią o ciężarze rozpoznawalności, a finałowa Matylda
dotyczy hejterów.
Queen, Queen II, 1974
Powrót do korzeni: ten album zdobyłem na kasecie w
1997, jako jedną z dwóch pierwszych pozycji w swojej kolekcji nagrań
muzycznych. Ostatnio, pewnie z okazji premiery filmu biograficznego Bohemian
Rhapsody, pojawiły się w sprzedaży reedycje płyt Queen w przystojnych
cenach, więc postanowiłem kupić go znowu.
Jeśli komuś Freddie Mercury i koledzy kojarzą się
przede wszystkim z I Want to Break Free czy innym Radio Ga Ga, to
na Queen II nie pozna zespołu. W tym okresie Queen prezentował właściwie
rocka symfonicznego. Wielowątkowe kompozycje, przestrzenne, soczyste brzmienie,
dużo fortepianu, charakterystyczne partie Briana Maya na słynnej
gitarze-samoróbce, oczywiście głos Mercury’ego – jakby nieco wyższy niż później
– i wspomagające go obłędne harmonie wokalne, z których Queen słynął zwłaszcza
w latach siedemdziesiątych. Po hardrockowej surowiźnie z debiutu pozostało
wspomnienie, a z drugiej strony prawie tu nie ma elementów musichallowych,
które Freddie uwielbiał wplatać na późniejszych albumach. Jedyny wyjątek to fragment
edwardiańskiego szlagieru, umieszczony na końcu Seven Seas of Rhye (a
więc i na końcu całej płyty).
W czasach analogowych album dzielił się na stronę „białą”
i „czarną”. W pierwszą spory wkład wniósł May. Na początek podniosły marsz
żałobny Procession, w którym swą zwielokrotnioną gitarą kudłaty
astronom zastępuje całą orkiestrę, potem motoryczny Father to Son z
przerywnikiem w postaci cięższego riffu bluesowej proweniencji. White Queen
(As It Began) zaczyna się dość delikatnie, ale potem pojawiają się silne
kontrasty dynamiczne. A choć May lubi przyczadzić, to Some Day One Day –
pierwsza piosenka śpiewana przez niego – ma charakter akustycznej ballady z
melancholijnie „lejącymi się” ornamentami na gitarze elektrycznej. Brzmi to trochę
jakby technika slide, a momentami nawet, jakby tam powrzucał partie puszczone
od tyłu. Pierwszą połowę płyty kończy The Loser in the End, czyli
obowiązkowy kawałek Rogera Taylora, przez niego samego zaśpiewany,
oparty na ciężkim rytmie i z riffem jakby pod T.Rex.
Na drugiej połowie niepodzielnie panuje Freddie
Mercury, który nie tylko śpiewa i gra na fortepianie (a także klawym synu), lecz
i jest autorem wszystkich sześciu utworów. Rozpoczynający Ogre Battle, ostry,
melodyjny, epicki i wielowątkowy jednocześnie, to mój ulubiony na tej płycie i
w zasadzie można by go nawet uznawać za prekursora power metalu – a za wstęp
służy mu faktycznie fragment puszczony od tyłu. Mercury dostarczył jeszcze dwa złożone
utwory: The Fairy Feller’s Masterstroke oraz stosunkowo najmniej
interesujący z całej trójki The March of the Black Queen (trochę za dużo
się dzieje i umysłowi słuchacza trudno się na czymś zaczepić). Tę dwójkę rozdziela
miniaturowa ballada Nevermore z fortepianem i kunsztownie zaaranżowanymi
chórkami. Po Funny How Love Is od z górą dwudziestu lat prześlizguję się
bez większych emocji, za to na finał zespół zaprezentował Seven Seas of Rhye,
szybki hardrockowy przebój w stylu wcześniejszego Keep Yourself Alive,
tyle że lepiej zaaranżowany i nagrany (to charakterystyczne fortepianowe arpedżo).
Stał się on zresztą pierwszym hitem Queen, choć jego wynik okazał się jeszcze
dość skromny w porównaniu z tym, co miała przynieść przyszłość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz