W roku 2018
zaplanowałem, podobnie jak poprzednio, przeczytanie 15 książek. Udało mi się
przeczytać 14, czyli plan zrealizowałem w 93%, co i tak jest wynikiem lepszym
niż w zeszłym roku. Przekroczyłem też normę 1 książki miesięcznie. Do tego
dochodzi 800-stronicowa cegła, którą czytałem, tłumacząc.
·
W tym roku listę lektur zdominowały
powieści: 8 pozycji, czyli ogólnie 57% przeczytanych książek. W większości (połowa
całości) były to kryminały, z czego 5 przypadło na cykl Roberta van Gulika, a 2
pozostałe na Jonathana Kellermana. Ósma okazała się powieść fantasy – Gra o
tron, zresztą też zawierająca wątek quasi-kryminalny (Ned starający się ustalić,
kto i dlaczego zabił Jona Arryna). Była to zarazem najgrubsza i nadłużej
czytana książka w tym roku (nie licząc tłumaczonej cegły). W pozostałych 43% znalazły się 3 opracowania dotyczące II wojny światowej (dwie Historyczne
bitwy i biografia Erwina Rommla), 2 pozycje popularne na temat polskiego
kina i telewizji (Bareja i Czterej pancerni) oraz 1 zbiór reportażów z lat
90.
·
Tematykę chińską
kontynuował jedynie tylko sędzia Di, ale nie jest to mały odsetek całości, bo 5
powieści to ponad jedna trzecia. Poza tym przebywałem w Libii i Niemczech (21%),
Polsce, głównie zachodniej (21%), Los Angeles (14%) oraz Westeros i Essos (7%).
·
Jedną książkę (7%) przeczytałem
w języku angielskim. Pozostałe (93%) – w języku polskim, przy czym dla 5 z nich
(35%) był to język oryginalny. Wszystkie kryminały (50%) stanowiły przekłady z
angielskiego, do tego dochodzi jeden przekład z niemieckiego (7%).
·
Rozkład autorów
anglojęzycznych: dwóch Amerykanów (z Los Angeles i z Nowego Meksyku) oraz jeden
piszący po angielsku holenderski orientalista.
·
Za autora roku uznaję G.R.R.
Martina (czytałem co prawda tylko jedną książkę, ale oglądałem serial na
podstawie całego cyklu), a w drugiej kolejności znowu Roberta van Gulika (35% wszystkich
książek przeczytanych w tym roku).
·
Równocześnie za książkę
roku uznaję Grę o tron GRRM, a w drugiej kolejności Ofiary Johathana
Kellermana, pomimo zastrzeżeń co do przekładu. Na kompletną kichę w minionym
roku nie trafiłem, ale stosunkowo rozczarowujący jest Miś, czyli rzecz o
Stanisławie Barei Macieja Łuczaka.
No to przejdźmy do
ostatniej czwórki.
11. Robert van Gulik, Sędzia Di, naszyjnik i tykwa,
przełożyła Teresa Lechowska, Warszawa 2007
przełożyła Teresa Lechowska, Warszawa 2007
Na
moment wracam do Chin – i do sędziego Di. Do tej pory mieliśmy do czynienia z zagadkami
kryminalnymi, które Di Renjie rozwiązywał z pomocą wszystkich trzech przybocznych,
jak i z takimi, w których towarzyszył mu pojedynczo każdy z nich. W tej
powieści, przedostatniej w cyklu Roberta van Gulika i ostatniej wydanej za jego
życia (ale siódmej według chronologii świata przedstawionego), sędzia musi tym
razem radzić sobie sam.
Ściślej
mówiąc – wracając z prefektury, Di postanawia odpocząć na rybach. Przyjeżdża
więc do Rzecznego Miasta, ale zaraz po przybyciu natrafia na wyłowione z rzeki
zmasakrowane zwłoki pracownika jednego z zajazdów. Zaraz potem, ku swojemu
zdumieniu, zostaje wywieziony w najgłębszej tajemnicy do pobliskiego pałacu,
gdzie Trzecia Księżniczka, ulubiona córka cesarza, powierza mu ściśle tajną
misję odnalezienia skradzionego naszyjnika z pereł. Co więcej, wkrótce na
sędziego Di nasłani zostają zabójcy, a potem okazuje się, że w całą sprawę
zamieszane są miejscowe organizacje przestępcze.
W
tej powieści zbliżamy się nieco do środowiska pałacowego. Ale tylko nieco,
ponieważ w dawnych Chinach panowała ogromna przepaść pomiędzy rodziną panującą
i jej personelem a resztą świata. Rzeczne Miasto, wraz z pobliskim pałacem,
należy do „rejonu specjalnego”, podlegającego pałacowej jurysdykcji. Panują tu
szczególne prawa, nie ma urzędu sędziego pokoju, a pilnowaniem porządku zajmuje
się gwardia cesarska. Sam pałac, praktycznie odrębne małe miasteczko liczące
kilkaset osób, jest miejscem absolutnie niedostępnym, za wejście na jego teren
bez właściwego upoważnienia grozi śmierć, utrzymywana też jest absolutna
tajemnica. W takiej sytuacji Di, przeczuwając, że sprawa kradzieży naszyjnika
stanowi element jakiejś przebiegłej dworskiej intrygi czy konfliktu między
stronnictwami, musi ją rozwikływać właśnie na zewnątrz pałacu, w dodatku
incognito, podając się za lekarza. Jego sprzymierzeńcami okażą się kapitan Siu –
miejski komendant gwardii, Paproć – córka oberżysty, a także wędrowny
taoistyczny mnich, Mistrz Tykwa.
Książka
stoi na równym poziomie, do którego Robert van Gulik mnie przyzwyczaił w dotychczasowych
powieściach z cyklu. Co prawda tym razem Di zajmuje się de facto jedną sprawą,
a nie tradycyjnie trzema. Akcja zawiera też standardowo wystarczająco wiele elementów
sensacyjnych (tzn. machania mieczem, śledzenia ludzi itp.), żeby sędzia nie
zajmował się wyłącznie oględzinami miejsc zbrodni i dedukowaniem. Godny uwagi
jest poza tym fakt, że tym razem wśród przestępstw, nad którymi pracuje Di, nie
ma żadnego zgwałcenia. Nowa tłumaczka również nie odbiega in minus, chociaż
parę razy zacząłem się zastanawiać, czy faktycznie w VII w. mieli w Chinach
lampy naftowe (sądzę, że raczej oliwne). Postacie także ciągle „potrząsają”
głową, zamiast nią po prostu kręcić.
12.
Maciej Łuczak, Miś, czyli rzecz o Stanisławie Barei, Warszawa 2001
Stanisław
Bareja należy do moich ulubionych reżyserów. Choć warsztatowo i fabularnie można
mu co nieco zarzucić, to jego komedie prezentujące (w krzywym zwierciadle, co
nie dla wszystkich widzów młodszego pokolenia jest oczywiste) absurdy PRL-u,
cieszyły się znacznie większym uznaniem publiczności niż krytyków. Pomijam, że
u Barei występowała cała śmietanka polskich aktorów, bo nasza kinematografia ma
akurat takie rozmiary, że człowiekowi nią zainteresowanemu trudno nie napotykać
wciąż na te same nazwiska. Za współscenarzystów miał zaś Jacka Fedorowicza,
Stanisława Tyma czy Jacka Janczarskiego. Tytułem prywaty dodam, że moim
ulubionym dziełem Barei jest – uważany za jedno ze słabszych jego dzieł –
serial Zmiennicy. Nie tylko dlatego, że to opowieść o taksówkarzach
wplątanych w aferę z przemytem narkotyków z Syjamu czy ze względu na wpadającą
w ucho muzykę Przemysława Gintrowskiego, lecz i dlatego, że akurat pierwszy raz
widziałem go we wczesnym dzieciństwie (czyżby w ogóle była to pierwsza emisja?),
gdy przechodziłem fazę zainteresowania motoryzacją.
Filmy
zmarłego w 1987 r. reżysera cieszą się popularnością i po 1989 r.,
niektórzy nawet traktują je jako realistyczny obraz peerelowskiego absurdu i
chaosu, nic więc dziwnego, że powstała w końcu książka przybliżająca
postać Barei. Ponieważ nie była za gruba, postanowiłem ją przeczytać w czasie
pobytu na Mazurach.
Dobrą
chwilę zajęło mi dostrojenie się do stylu autora. Miś, czyli opowieść o
Stanisławie Barei jest bowiem cokolwiek eseistyczna, pełna rozmaitych
dygresji i skakania po tematach. Owszem, można się do tego przyzwyczaić,
lecz widać, że czasami autor zachłystuje się swoją erudycją, siatką skojarzeń
czy metaforami. Cóż to bowiem znaczy, że Karola Marksa „pomysły na
zorganizowanie społeczeństwa były równie absurdalne jak gagi filmowe zaprezentowane
w Kaczej zupie”? W jaki konkretnie sposób „przesiedlenie Balcerka z
ulicy Chemicznej do nowych bloków przy Alternatywy 4 przypomina hitlerowskie
łapanki”? Czytamy też: „Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk,
czyli Orwellowskie Ministerstwo Prawdy, na którego frontonie widniał napis:
»Wojna to pokój, wolność to niewola, ignorancja to miłość« – przemawiał w
trybie rozkazującym” – zdanie jest skonstruowane w taki sposób, że można by
odnieść wrażenie, że taka dewiza widniała na Mysiej. Erudycja autora okazuje
się też dość powierzchowna w innych miejscach. Przywołując hasło Pomarańczowej
Alternatywy, że „nawet pojedynczy milicjant na ulicy stanowi dzieło sztuki”,
Łuczak przekręca Majora Fydrycha na Frydrycha (a potem swój błąd powtarza
dwukrotnie), w dodatku nazywa słynną Fontannę Marcela Duchampa muszlą
klozetową, podczas gdy jest to pisuar (takim obrazem antycypował polsatowskie Pamiętniki
z wakacji, gdzie ktoś użył pisuaru jako sedesu). Poza tym Kazik Staszewski wykonywał
piosenkę pod tytułem Andrzej Gołota, a nie – jak podaje Łuczak – Gołota,
Gołota, zaś cytat z Misia został w niej wykorzystany w wersji
skróconej: „Gdyby tu było przedszkole w przyszłości”. W książce widać też sporo
drobnych błędów w rodzaju pomylonych imion czy tytułów.
Spod
całej tej materii przezierają jednak jakieś fakty na temat Stanisława Barei.
Reżyser, który lubił grywać epizody we własnych filmach, nie bez przyczyny
wcielił się w Misiu w masarza – jego ojciec i dziadek obaj byli
mistrzami wędliniarskimi. Motyw mięsa przewija się przez całą twórczość Barei –
reżysera widać też przy kiełbasach w Zmiennikach, w roli narkotykowego
barona znanego jako „Krokodylowy”. Zaś wymiana zdań z Ryszardem Ochódzkim o
„kamyku z Jeleniej Góry” to aluzja nie tylko do Jasnej Góry i papieża, ale też do
miasta, w którym twórca spędził kilka powojennych lat młodości. Jego żona,
Hanna Kotkowska-Bareja, pracowała zaś jako kustosz działu rzeźby w Muzeum
Narodowym, co rzuca pewne światło na kulisy filmu Poszukiwany, poszukiwana czy
postać pani Pióreckiej w Zmiennikach.
Autor
prześlizguje się przez studia na łódzkiej szkole filmowej, pełne alkoholowych
przygód w towarzystwie przyszłych koryfeuszy polskiego kina i zakończone
otrzymaniem magistratu… w 20 lat po ukończeniu. Pokrótce też charakteryzuje wczesne,
konwencjonalne i eskapistyczne komedie Barei, jak Mąż swojej żony czy Przygoda
z piosenką. Zmarły niedawno Kazimierz Kutz ukuł na tego typu płytkie,
rozrywkowe filmy pozbawione wartości artystycznej termin „bareizm”, za co
Bareja poczuł się głęboko urażony i nie odzywał się więcej do dawnego
przyjaciela. Trochę miejsca poświęcono też w książce najmniej znanym dziełom
reżysera, tym kryminalnym – serialowi Kapitan Sowa na tropie i robionemu
już całkiem na poważnie filmowi Dotknięcie nocy.
Większość
materii dotyczy jednak Barei „dojrzałego”, czyli filmów o polskiej bylejakości
– jego opusem magnumem był oczywiście Miś, ale straszliwie pocięty przez
cenzurę Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz? także stanowi bardzo
reprezentatywny przykład. Łuczak wspomina o poważnych problemach z kolaudacją
tego filmu. Tu warto wspomnieć o nemezis Barei, jakim był skrajnie
nacjonalistyczny, a zarazem proreżimowy reżyser Bohdan Poręba, powiązany z
antysemicko-narodowym Zjednoczeniem Patriotycznym „Grunwald”. Bareja kilkakrotnie
się mu odgryzał, robiąc sobie z niego jaja w Misiu (reżyser Zagajny w pierwotnej
wersji scenariusza miał się nazywać Porębal) czy w Zmiennikach (wątek
reżysera kręcącego film Spadkobiercy Grunwaldu i gazeta „Rzeczy”, czyli cienka
aluzja do organu ZP „Grunwald” pod
tytułem „Rzeczywistość”).
Misiowi
poświęcony jest najgrubszy i najbardziej ontopiczny rozdział,
zawierający też najwięcej konkretów, w tym anegdot z planu. Okazuje się, że za
sprawą konwencji „filmu o filmie” w roli ekipy kręcącej Ostatnią
paróweczkę hrabiego Barry Kenta wystąpiła autentyczna ekipa Misia,
zaś sławetne parówki także zostały wyprodukowane przez ekipę, bo te sklepowe
nie nadawały się nie tylko do jedzenia, ale nawet do pokazywania. I faktycznie
szybko zostały zjedzone. Autor podaje też wyczerpującą listę scen, które
cenzura przeznaczyła do zmiany lub przerobienia – gdyby autorzy nie
przedstawili filmu do kolaudacji dopiero po Sierpniu 1980, to skończyłoby się
na tym, że w tym filmie po prostu NIC NIMA. Co prawda i tutaj autor nie ustrzegł
się błędów, twierdzi bowiem, że pisana przez milicjantów piosenka „Hej, młody
junaku” wykonywana jest na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu, na co
wskazują „elementy wojskowych dystynkcji w scenografii sceny”. Tymczasem
zarówno kolor tych dystynkcji, jak i sam kontekst sugerują milicję – byłaby to
więc raczej uroczystość typu „ileś tam lat MO i SB”.
Za
chybiony pomysł należy uznać zatytułowanie poszczególnych rozdziałów tytułami
filmów Barei, z których tylko trzy mają bezpośredni związek z tematem, a tak to
się, czytelniku, sam domiślaj, że rozdział pod tytułem „Kapitan Sowa na tropie”
dotyczy seriali Alternatywy 4 oraz Zmiennicy. Ale tylko
częściowo, bo mowa w nim także o wkładzie reżysera w działalność opozycyjną. Za
to ostatni rozdział, pod tytułem „Zmiennicy”, to felietonowata wypowiedź o tym,
że Bareja gdyby żył, to miałby co robić w Trzeciej RP, oparta o dość chaotyczny
wykaz różnych absurdów po 1989.
Uzupełnienie
książki stanowi filmografia Stanisława Barei z krótkimi metrykami
poszczególnych filmów i seriali. Tu pojawia się błąd w tytule jednego z
odcinków Zmienników. Zamiast „Fatalny Dzień” powinno być „Fartowny
dzień”.
O
tym, że z artystycznym poziomem Barei nie było aż tak fatalnie, świadczy fakt,
że nakręcone po jego śmierci kontynuacje Misia – Rozmowy kontrolowane
Sylwestra Chęcińskiego i Ryś Stanisława Tyma – nie mają polotu i
memetycznej nośności pierwszego filmu (na ohydnie bluźnierczą kontynuację Alternatywy
4 spuśćmy zasłonę milczenia). Swoją droga, z pewną zgrozą uświadomiłem
sobie, że diabeł Murray z okładek płyt Dio kojarzy mi się mgliście z
monumentalnym misiem z Misia.
13. Jonathan Kellerman, Kłamstwa, przełożył Przemysław
Bieliński, Warszawa 2010
Na
studiach, poczynając od drugiego roku, do moich ulubionych lektur należały
powieści kryminalno-sensacyjne Jonathana Kellermana, których głównym bohaterem
był doktor Alex Delaware. Pochłaniałem je w niesamowitym tempie, porównywalnym
jedynie ze Stephenem Kingiem. Wciągały mnie zarówno kreacje postaci – od
głównych do całkiem epizodycznych – jak też ogólna intryga i suspens, a także
bardzo plastyczne opisy Los Angeles i okolic (choć trzeba przyznać, że u
Kellermana normą są również opisy strojów, posiłków, samochodów i urządzenia mieszkań).
Za sprawą między innymi tego cyklu LA stało się jednym z moich „astralnych
heimatów”.
Alex
Delaware to psycholog dziecięcy po przejściach, okazjonalnie współpracujący z wydziałem
zabójstw policji Los Angeles, gdzie detektywem jest jego najlepszy przyjaciel,
porucznik Milo Sturgis, zresztą gej. Tenże prosi często doktora o pomoc w
rozwiązywaniu spraw, kiedy potrzebne jest psychologiczne podejście. Jedne
powieści w serii były lepsze, inne gorsze. Taka na przykład Niedobra miłość fabularnie
należała do lepszych, ale odbiór psuł niechlujny przekład Adama Łanowego. Z
kolei ostatnie tomy, które czytałem gdzieś na początku obecnej dekady, nieco mnie
rozczarowywały. W jednym Delaware właściwie nie robił nic istotnego dla
śledztwa, tylko był wszędzie ciągany przez Sturgisa (z uzasadnieniem „on
wszędzie ze mną jeździ”), żeby móc robić za narratora. Pojawili się też
detektywi Reed i Fox, którzy w moim odbiorze niepotrzebnie zabierali czas
antenowy. Po latach postanowiłem nadrobić dwie powieści, które ukazały się od
tamtego czasu.
W
Kłamstwach Milo przynosi do Delaware'a DVD z nagraniem, w którym
nauczycielka prestiżowej prywatnej szkoły oskarża trójkę współpracowników o
molestowanie. Okazuje się, że właśnie znaleziono ją martwą w wannie pełnej
suchego lodu. Trochę to zbyt bolesna metoda jak na samobójstwo i za bardzo
naciągane jak na nieszczęśliwy wypadek. Sturgis podejmuje więc śledztwo, ale
dostaje od szefa prikaz działania z najwyższą dyskrecją – a to dlatego, że tę szkołę
kończy akurat syn komendanta, wybierający się do Ligi Bluszczowej, a przy
obecnej, rekordowo wysokiej liczbie kandydatów najmniejsze pogorszenie opinii
szkoły może zadecydować o jego przyjęciu albo nie. Wkrótce okazuje się, że
ofiara miała tendencje do manipulatorstwa i choć w przeszłości faktycznie padła
ofiarą przemocy seksualnej, to akurat nie z rąk kogokolwiek z tej trójki, a
prawdziwym zabójcą musiał być jeszcze kto inny.
Alex
w dalszym ciągu plącze się za Milem jako ten rzep u psiego ogona i tylko od
czasu do czasu zada jednemu z licznych rozmówców psychologiczne pytanie, jego
rola przede wszystkim sprowadza się do obserwacji zdarzeń i burzy mózgów ze
Sturgisem. Starość nie radość – doktor Delaware nie prowadzi działań śledczych
na własną rękę. Mimo to Kłamstwa mają wszelkie cechy porządnej powieści
Kellermana, którą czytało mi się z większą przyjemnością niż kilka poprzednich.
Oczywiście nie brakuje opisów tego, co podałem w pierwszym akapicie, a
najlepszym elementem książki są rozmaite typy ludzkie – od dość bucowatego
szefa Mila po wszelkiego rodzaju przesłuchiwane osoby. Co za tym idzie, mamy tu
też soczyste, naturalnie brzmiące dialogi (jakiż to kontrast z nieco trącącymi
myszką dialogami w serii o sędzi Di!). Milo w dalszym ciągu ubiera się bez
cienia gustu (w ten sposób podpuszcza przesłuchiwanych, żeby uważali go za
głupszego, niż jest) i opróżnia Alexowi lodówkę. Ukochana Delaware’a, ruda
lutniczka Robin Castagna, pojawia się sporadycznie, podobnie jak Blanche, jego
buldożerka francuska, natomiast partner Sturgisa, lekarz Rick Silverman, jak
zwykle wspominany jest tylko w dialogach (w przeciągu całej serii osobiście
pojawił się, nie wiem, trzy razy?). Przewijają się też znani z wcześniejszych
powieści detektywi Moe Reed i Sean Binchy oraz prokurator John Nguyen. Swoją
drogą, przez lata mi się wydawało (może ze względu na nazwisko), że Alex
pochodzi ze Wschodniego Wybrzeża, a w tym tomie doczytałem, że jednak z
Missouri, za to nazwisko „Delaware” świadczy o jego odległych indiańskich
korzeniach.
W porównaniu z
powieściami Kellermana z lat 80. widać postęp technologiczny: pagery odeszły do
lamusa, za to przy poszukiwaniu informacji o ofierze, podejrzanych i świadkach
dobrze sprawdzają się wyszukiwarki internetowe. Doktor Delaware korzysta tu już
z sieci społecznościowych: Facebooka i… MySpace.
Tłumaczenie
jest w sumie na dobrym poziomie (od Niedobrej, nomen omen, miłości już
gorzej się nie dało), jedynie tylko napotkany przez bohaterów detektyw z Van
Nuys stwierdza, że oglądał z wnuczką Dorę Odkrywcę – u nas przyjął się
tytuł Dora poznaje świat. Zdarzają się też z rzadka literówki: komendant
„wielkimi kwokami przemierzył betonowy plac”.
Cytat: „Ocean był spokojny. Milo nie”.
14. Jonathan Kellerman, Ofiary, przełożył Daniel Zych,
Warszawa 2012
Zaraz
po Kłamstwach wziąłem się za późniejszą (choć chyba nie następną w
kolei) powieść Kellermana. Zaczyna się od tego, że Delaware i Sturgis wchodzą
do mieszkania kobiety w wieku ponadśrednim, która została bardzo starannie
wypatroszona. Już pierwszy potencjalny świadek, gospodarz domu, stwierdza z
oporami, że denatka była osobą skrajnie niesympatyczną. Z czasem okazuje się,
że nie lubił jej praktycznie nikt. Ale czy aż na tyle, żeby chciał ją zabić,
nie mówiąc o wyflaczeniu? Gdy Alex i Milo się nad tym zastanawiają, nagle
zostaje znaleziona druga ofiara – mężczyzna. Modus operandi zabójcy jest ten
sam, ale pomiędzy obojgiem denatów nie widać żadnych cech wspólnych, bo zabity
był dusza człowiek. Lecz na tym nie koniec…
Tym razem doktor
Delaware odgrywa znacznie aktywniejszą rolę, bo trop wiedzie w środowisko
psychiatryczne, co daje mu szansę samodzielnego działania, a już szczególnie kluczowe
jego działanie okazuje się w finale. Na drugim planie, prócz Reeda i
Binchy’ego, pojawia się detektyw Petra Connor, która w paru wcześniejszych
powieściach Kellermana (np. Billy Straight) była nawet główną bohaterką,
jak również jej kolega Raul Biro. W kwestii nowoczesności – Alex przyznaje, że
w swoim cadillacu seville, który towarzyszy mu od pierwszych powieści z lat
osiemdziesiątych, zainstalował se kompakt, ale nie odtwarzacz MP3, a w tym
tomie nawet nawet odkurza kasety. W jednym ze wczesnych tomów doktor nazwał The
Boys Are Back in Town Thin Lizzy hałasem, tu natomiast, w celu zagłuszenia
flashbacków z miejsca zbrodni, bez problemu słucha muzyki zdecydowanie
prostszej, a mianowicie ZZ Top. Za to Sturgis preferuje klasykę, o czym
świadczy dobór jego dzwonków na komórce.
Daniel
Zych, niestety, jest tłumaczem mniej udolnym niż Przemysław Bieliński (ale i
tak lepszym niż Adam Łanowy – choć to nie sztuka). Dialogi czyta się dobrze,
nie zostały wykastrowane z żywości. Jednak czasami zdarzają się zdania, które
trzeba przeczytać ponownie, żeby załapać, o co w nich chodzi. Gospodarz domu w
pewnym momencie mówi o innych lokatorach, Koreańczykach – „Soosowie, Kimsowie i
Parksowie”, podczas gdy chodzi o nazwiska Soo, Kim i Park, a tłumacz nie
zajarzył, że końcowe „s” oznacza liczbę mnogą (istnieje wszak anglosaskie
nazwisko Parks, ale z koreańskim Park nie ma etymologicznie nic wspólnego). Poza
tym wszyscy się z detektywem Sturgisem i doktorem Delaware’em coś strasznie
spoufalają, zwracając się do nich: „wy, chłopaki”. To pewnie kalka z „you guys”,
co znaczy po prostu „wy” (zaimek „you” jest identyczny dla liczby pojedynczej i
mnogiej, zatem w mowie potocznej używa się rozróżnienia – zob. też „you people”
i „y’all”). Dla równowagi, policjanci w rozmowach między sobą, a także
sekretarka mówiąca do dyrektora, roztaczają woń parmezanu (in the immortal
words of Nosferatu Beksiński: „sir pozostaje serem tylko wtedy, kiedy
jest tytułem szlacheckim”). „Odtwarzacz taśm” to po prostu magnetofon, a „syntetyzator”
ma co najmniej o jedną sylabę za dużo. Nie ma też takiej rasy jak „niemiecki
pointer krótkowłosy” – powinno być „niemiecki wyżeł krótkowłosy”, bo po naszemu
akurat pointer to jeden z wyżłów angielskich. Przeglądając internety, Delaware zauważa
z niesmakiem, że słowa „wypatroszenie” nadużywają blogerzy, „którzy nigdy nie
mieli do czynienia z czymś gorszym niż cięcie papieru”. Co ma jedno do
drugiego? Musiało pewnie chodzić o skaleczenie kartką. U innej postaci doktor
widzi książkę „Zabawne podróże Evelyn Waugh” – ale pisarz Waugh, wbrew
pozorom, to był facet, choć jego pierwsza żona miała tak samo na imię. Coś
dziwnego dzieje się też z modą: ktoś chodzi w „owczej skórze” zamiast
zwyczajnie w kożuchu, lekarze, zamiast fartuchów, mają białe płaszcze, a ktoś
inny, niby poważny profesjonalista, a nosi chusteczkę w butonierce.
Trzeba dodać, że
tożsamość zabójcy zostaje odkryta już w dwóch trzecich książki, ale na tym nie
koniec, bo trzeba go jeszcze złapać. Na tym mniej więcej etapie pojawia się nagle
narracja trzecioosobowa z perspektywy Raula Biro, co mnie trochę wytrąca z
równowagi. Można by przyjąć, że to Delaware streszcza to, czego się dowiedział
od Sturgisa, ale cała scena jest zbyt szczegółowa na takie rozwiązanie. Nie
zmienia to jednak faktu, że Ofiary, tak samo jak Kłamstwa,
czytało mi się bardzo dobrze, pomimo umiarkowanego zadowolenia z kilku
poprzednich powieści.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz