Na temat serialu HBO Ślepnąc
od świateł, adaptacji powieści Jakuba Żulczyka, krążą opinie skrajnie
zróżnicowane. Jedni piszą, że w końcu nakręcono u nas serial sensacyjny na
europejskim poziomie, że genialna rola Jana Frycza, drudzy – że epatowanie
brutalnością, pojedyncze dobre sceny tonące w potopie glątwy i w ogóle osiem
godzin wyjęte z życiorysu. Wobec tego nie pozostało mi nic innego, jak
sprawdzić samemu. Zdecydował fakt, że w polskich produkcjach ekranowych rzadko
kiedy pojawiają się utwory zespołu Siekiera.
O czem to jest? O posępnym
warszawskim dilerze kokainy, który na kilka dni przed Bożym Narodzeniem wplątuje
się w porachunki przestępczego półświatka. Wskutek brutalnego zbiegu
okoliczności w jego ręce dostaje się torba towaru wyjątkowo wysokiej próby, co uruchamia,
jak to się mówi, łańcuch zdarzeń. Równocześnie gdzieś tam wychodzi z więzienia
straszliwy Dario i zamierza odzyskać dawne wpływy, jeszcze z nawiązką.
Pierwszą rzeczą, jaka się rzuca w
oczy, a raczej w uszy, są ogromne wprost ilości wulgaryzmów. Dialogi musiał
pisać cały batalion szewców. Jasne, że ludzie z półświatka nie wyrażają się niczym
profesorowie, ale come on, oglądałem Psy, oglądałem Big Lebowskiego, oglądałem
filmy Scorsesego i Tarantino, grałem w kilka części GTA, do podstawówki
chodziłem na wsi – nie jestem pensjonarką, która by na dźwięk brzydkich słów zaszokowana
zatykała uszy. Jednak w Ślepnąc od świateł stężenie góralskich
przerywników osiąga taki poziom, że nie tylko żenuje, ale wręcz urywa od
komunikatywności. To już nie są po prostu przekleństwa, to jest istny mat. Powie
ktoś, „przecież to autentyczne, ludzie tak mówią!” No i? Ludzie też się jąkają,
powtarzają, gubią wątek wypowiedzi – takiego typu naturalizm w dialogach można
by porównać do 10-stronicowego opisu otwierania drzwi. Gdyby bluzgów było o
połowę mniej, serial nie stałby się mniej edgy, a zaoszczędzony czas
antenowy można by jakoś zagospodarować.
Sprawy
nie poprawia fakt, że nie zawsze precyzyjnie słychać, co właściwie bohaterowie
mówią pomiędzy przekleństwami. W pewnym momencie dałem se spokój i zacząłem
oglądać z napisami. Najgorszym winowajcą jest tu sam główny bohater, Kuba
Nitecki grany przez Kamila Nożyńskiego (w książce miał na imię Jacek – czyżby
personalia zmieniono mu po to, żeby inicjały się zgadzały?) Mamrocze wszystko z
jednakową, naburmuszoną intonacją. Podejrzewam, że specjalista od castingu,
który zadecydował o jego przydziale do tej roli, nazywał się Gepetto. Niewiele
lepiej wypada jego była flama w kreacji Marzeny Pokrzywińskiej – mogła mieć
zadatki na femme fatale, ale ostatecznie jej główna przewaga nad Nożyńskim polega
na tym, że jest ruda. Już ciekawiej się prezentuje Pazina, najlepsza
przyjaciółka protagonisty, bo choć nawija jednolicie matowym, zachrypniętym
głosem, to pokazuje sporo emocji. W dyskusjach internetowych zawsze się pojawia
– jest to równie pewne jak spór o wyższość porodu naturalnego nad cesarką albo
czy kot powinien być zamknięty w domu, czy wychodzący – ktoś, kto twierdzi, że
drewnianość Niteckiego to specjalnie przyjęta poza, że on po prostu odgrywa
rolę małomównego gościa. Ale ja sam jestem małomówny gość, więc taki kit to nie
dla mnie. Nasz diler identycznie mamrocze, niezależnie od towarzystwa – z szefem,
z klientami, ze zbirami, z dziewczyną, z kumpelą, ze starszą panią, a
nawet kiedy sam w domu uczy się hiszpańskiego albo śni o tropikach. Mało tego,
on nawet kiedy drze mordę, to mamrocze! Do tego jest on zupełnie
niesympatyczny, trudno komuś takiemu kibicować. Ale prawdę mówiąc, tu w ogóle
nikt nie jest sympatyczny, może poza facetem Paziny.
W
takiej sytuacji nie dziwota, że Frycz kradnie show za każdym razem, gdy się
pojawi. Dario jest naprawdę przerażający, choć praktycznie nie podnosi głosu, zachowuje
pozory uprzejmości, pod którą jednak wyraźnie widać groźbę. Gdyby tak wziąć
sadyzm Ramsaya Boltona, drażliwość Gypa Rosettiego, obleśność Trevora Philipsa i
nieobliczalność Antona Chigurha, połączyć to z totalnym cynizmem i fizjonomią
łysego Frycza – wychodzi potwór absolutny. Dla mnie bonusowe ciary powoduje
fakt, że kojarzy mi się on nieodparcie z jednym z moich wykładowców z
uniwersytu. Tyle tylko, że co jakiś czas postacie wspominają o jego ludziach, a
mało ich w ogóle widać, Dario przez większość czasu sprawia wrażenie solisty-manipulatora.
Przekonująco wypada Robert Więckiewicz jako Jacek, boss Niteckiego, jak też Janusz
Chabior w roli prymitywnego zbira o ksywie Stryj. Natomiast Cezary Pazura, jak
to Pazura, zachowuje się jak potrzaskany Kaziu, przynajmniej tyle dobrze, że
tym razem jego postać telewizyjnego chelebryty nie ma na imię Cezary czy Cezar
oraz dostaje on siedem razy po gębie.
Co
w takim razie mi się podobało? Jak to w HBO – szeroko pojęte tło, architektura,
typy ludzkie, ogólnie mroczna wizja Warszawy jako „wretched hive of scum and
villainy”, miasta grzechu, zaludnionego przez hipsterów, raperów, gangsterów, bananową
młodzież, celebrytów, biznesmętów i inny element. Dla mnie to jednak spora
egzotyka, a kręcone jednym ujęciem sceny zbiorowe z dyskotek czy barów ze
striptizem jawią mi się niczym piekło Hieronima Boscha; zawszeć to jakaś odmiana
po cukierkowej wizji stolicy rodem z Listów do M. i innych romedii
komantycznych. W dodatku jest to Warszawa wielokulturowa – spotykamy
Wietnamczyków albo Arabów.
Narracja
jest dość czytelna, ale momentami bohater za bardzo się snuje, kilka razy też
pokazuje swój honor. Ją urozmaicają oniryczne wizje kręcone na nieostrej taśmie
w samej Prypeci, jak i cukierkowe marzenia bohatera o Ameryce Południowej
– choć on bez przerwy ględzi o Argentynie, to przebitki kręcono w Dominikanie.
I tu ciekawostka z napisów końcowych: jednym z kierowców ekipy był niejaki
Lenin Allende Gonzalez Cueto.
Reasumowując:
serial mimo wad mnie wciągnął, ale drugi raz niekoniecznie się wyrywam go
oglądać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz