W
lutym, kiedy jeszcze nikomu się nie śniło, że przez konowirusa wszystko się u
nas pozajączkuje, wykorzystałem środki, żeby nadrobić nieco klasyki. W
pierwszej kolejności chodziło o Black Sabbath. Akurat tak się złożyło, że w tym
samym okresie, a konkretnie 13 lutego, przypadło okrągłe pięćdziesięciolecie
debiutu grupy z Birmingham. Nawiasem mówiąc, w 1970 roku był to piątek
trzynastego.
Black Sabbath, 1970
Często się mówi, że na tej
płycie Sabatowcy wynaleźli heavy metal. Jest to prawda, choć częściowa, bo takich
wynalazców było więcej – trzeba przecież wspomnieć i o Led Zeppelin, i Deep
Purple, a niektórzy wskazują jeszcze Jimiego Hendrixa. Nie da się jednak ukryć,
że Sabbath jako pierwszy osiągnął naprawdę ciężkie brzmienie i połączył je z treściami
rodem z horroru.
Taki efekt zawdzięczała
grupa, jak to często bywa, zetknięciu osobowości. Ozzy ze swym głosem
robota-alkoholika był tylko jedną czwartą całości. Tony Iommi, jako gitarzysta
leworęczny, palcami prawej dłoni przyciskał struny na gryfie – a tak się
składa, że opuszki dwóch z nich utracił wskutek nieszczęśliwego wypadku z
gilotyną do cięcia blachy, kiedy jeszcze nie utrzymywał się z muzyki. Po początkowej
rozpaczy zrobił sobie własnym sumptem plastykowe protezy, a żeby łatwiej mu
było chwytać struny, poluzował je, czyli przestroił gitarę w dół, zyskując
dzięki temu cięższe brzmienie. Zawsze byłem miłośnikiem solówek Iommiego – pozbawionych
zbędnego efekciarstwa, prostych, ale konkretnych. Do tego dochodził
utalentowany basista Geezer Butler – którego okultystyczne zainteresowania
przełożyły się na wizerunek zespołu – oraz brodaty (nie zawsze) i potężnie
bębniący (zazwyczaj) Bill Ward.
Osobiście za pierwszy album
heavymetalowy z prawdziwego zdarzenia uważam dopiero Paranoid. Na
debiutanckiej płycie Black Sabbath jawi się raczej jako cięższa i mroczniejsza
wersja Cream. Nawet Ozzy brzmi tu bardziej jak wokalista bluesrockowy niż znany
z późniejszych płyt metalurg. Nie zmienia to faktu, że w popularną wówczas
konwencję weszli zupełnie po swojemu. Przybrudzone, wpadające w ucho riffy,
efektowne solówki, dudniący w tle bas, mroczna atmosfera – zespół miał już
opracowane wszystkie najważniejsze cechy stylu. Do tego ta okładka – ziarniste
zdjęcie kobiety w czerni na tle starego młyna…
Wrażenie robi już sam początek:
z szumu deszczu i bicia dzwonów wyłania się potężny, powolny riff oparty na
trzech dźwiękach, na tle którego Ozzy wyśpiewuje opowieść o przerażającym
spotkaniu z mroczną istotą (było to ponoć udziałem Geezera, który od tej pory
dał sobie spokój z okultyzmem). Pomimo padającego w utworze Black Sabbath rozpaczliwego
okrzyku „Please, God, help me!”, do zespołu szybko przylgnęła łatka satanistów.
Tym bardziej, że wewnątrz koperty znalazł się emblemat odwróconego krzyża,
umieszczony przez wytwórnię bez wiedzy zespołu. Płyta zawiera jeszcze jeden
„szatański” utwór: poprzedzony krótką solówką na basie N.I.B., którego podmiotem
lirycznym jest sam diabeł. Według jednej z interpretacji diabeł ten się
zakochał i siłą miłości pozwolił się nawrócić, ale łatwiej to postrzegać po
prostu jako przykład kuszenia. W każdym razie raczej ostrzeżenie przed złym niż
zachęta do zawierania z nim znajomości. W obu utworach pojawia się ulubiony patent
Black Sabbath we wczesnym okresie: po kilku zwrotkach przyspieszenie
przechodzące w długi, instrumentalny „ogon”, stanowiący pretekst dla popisów
solowych.
Po dramatycznym rozpoczęciu
w postaci Black Sabbath chwilę oddechu i kontrastu daje The Wizard, gdzie
Ozzy gra na harmonijce. Można się zastanawiać, czy właśnie tu nie przejawiają
się wpływy wczesnego Jethro Tull, przez który przewinął się efemerycznie Tony
Iommi, kiedy jeszcze macierzysta grupa nazywała się Earth. Z kolei rzeczywiście
senny Sleeping Village zaczyna się od dźwięków drumli na tle gitary
akustycznej. Po jednej zwrotce wchodzi ciężki riff, a po kilku minutach utwór przechodzi
płynnie w potężnego bluesa The Warning z repertuaru Aynsley Dunbar’s
Retaliation. Ten ostatni ciągnie się ponad 10 minut, z czego większość
zajmują popisy Iommiego – można by je trochę przyciąć.
W latach 70. europejska edycja albumu różniła się od amerykańskiej. Na tej pierwszej znajdowała się wybrana do promocji singlowej piosenka Evil Woman, kower praktycznie dziś zapomnianej grupy Crow (spójny stylistycznie z resztą płyty). Na drugiej – Wicked World, autorskie dzieło Sabbathu. Od co najmniej ćwierćwiecza wydania kompaktowe zawierają oba utwory.
Master
of Reality, 1971
Nie
żeby wcześniej grupa zajmowała się wyłącznie podnoszeniem ciężarów czy grzaniem
bez opamiętania – na pierwszej płycie był przecież bluesujący Wizard, na
drugiej psychodeliczna Planet Caravan. Tutaj też zdarzają się chwile
wytchnienia. Pierwszą z nich jest niespełna półminutowa gitarowa miniaturka Embryo
o nieco folkowym posmaku, ta jednak służy przede wszystkim jako preludium do
ciężko sunącego naprzód Children of the Grave, który wydaje się
praszczurem stoner rocka, a kończy się dźwiękami jak z horroru. Po nim
następuje drugi przerywnik – Orchid na gitarze akustycznej. Trzecim
wreszcie przypadkiem płodozmianu jest Solitude, kojarzący mi się z balladami
Wishbone Ash i wzbogacony brzmieniem fletu.
Przede
wszystkim jednak Sabbath pozostał zespołem heavymetalowym z prawdziwego
zdarzenia, choć w tamtych czasach używano raczej określenia „heavy rock”.
Ciężkich riffów tu pod dostatkiem. Prosta, ale efektowna (o czym świadczy m.in.
jej późniejsze wykorzystanie przez rapowców z Beastie Boys) jest zagrywka w otwierającym
Sweet Leaf. Utwór ten, rozpoczynający się od zapętlonego ataku kaszlu
Iommiego, stanowi zasadniczo pochwałę maruchainy, ale można go też (pewnie
wbrew intencjom autorów) odczytywać jako przestrogę przed uzależnieniem. Oczywiście
mamy tu znowu znak firmowy Sabbath – przyspieszenie będące pretekstem dla
solówki gitarowej. Tym razem jednak muzycy są bardziej zdyscyplinowani i wracają
do zasadniczego tematu. Zespół zadbał też o to, żeby zdementować pojawiające
się regularnie oskarżenia o satanizm. Wyznanie wiary Iommiego – After
Forever – jest bardziej dynamiczne i przestrzenne, a bas dudni, aż miło. W
ogóle na całej płycie Geezer Butler wypada bardzo okazale, również w rzadko wymienianym
wśród ważnych utworów grupy Lord of This World, w którym molowe harmonie
jako podkład dla solówki tworzą mój ulubiony efekt „ciężkiej melancholii”. Zaś wieńczący
dzieło, posępny Into The Void należałoby uznać za kwintesencję wczesnego
Black Sabbath, kiej łączy potężne, „wężowate” riffy z przyspieszeniami. Po
tej płycie nie można już mieć wątpliwości, kto pierwszy wytopił prawdziwy
metal.
Vol. 4, 1972
Nadeszła
pora zmian. W celu nagrania czwartego albumu zespół pojechał do Kalifornii,
zaangażował zupełnie innego producenta, a w dodatku miał znacznie więcej czasu
na pracę studyjną (półtora miesiąca, podczas gdy poprzedni powstał w 10 dni). W
rezultacie na Vol. 4 muzyka Black
Sabbath stała się bardziej przestrzenna i wielowymiarowa, i to pomimo faktu, że
członkowie grupy w międzyczasie ostro tankowali. Na rozkładzie była przede
wszystkim kokaina, co upamiętnił utwór Snowblind (początkowo tak miał
brzmieć i tytuł całego albumu, ale wytwórnia się nie zgodziła).
Standardowych
ciężkich riffowców oczywiście nie zabrakło: Supernaut, Cornucopia czy
kończący cały zestaw Under the Sun z bardzo dobrymi, rozbudowanymi
solówkami Iommiego. Także wybrana na singiel Tomorrow’s Dream jest typowym
blacksabbathowym dudnikiem. Ale cała płyta rozpoczyna się nie od
przytłaczającego riffu (ten wchodzi chwilę później), tylko od melodyjnej,
rzewnej zagrywki gitarowej w typie Wishbone Ash. Otwieracz Wheels of
Confusion w ogóle brzmi jak synteza starego, standardowego Black Sabbath z
nowymi elementami. Riff ma przy tym w sobie pewną zwiewność, a dalej następują
różne zmiany tempa i motywów, jakby zespół zamierzał uprogresywnić brzmienie. W
całym utworze można upatrywać swego rodzaju szkicu późniejszego Sabbath
Bloody Sabbath, ale ma on też w sobie melancholię, jakiej trudno szukać na
wcześniejszych albumach kwartetu z Birmingham.
Skoro
mowa o melancholii – Czarny Sabat nigdy wcześniej nie nagrał czegoś tak
nastrojowego jak Changes, łagodna ballada o aranżacji ograniczonej do
fortepianu i melotronu, z Ozzym wyśpiewującym nieco grafomański tekst o
rozstaniu (31 lat później nagrał nową wersję ze swą córką Kelly). Łagodniejsze
oblicze zespołu reprezentuje też dłuższy utwór instrumentalny Laguna
Sunrise. Z drugiego końca FX to półtorej minuty dziwnych dźwięków,
które wygenerował Tony Iommi, gdy miotał się z gitarą po pomieszczeniu, nie
mając na sobie nic oprócz krzyża na szyi, który uderzał w struny.
Wzbogacenie
aranżacji zauważa się nawet w ostrzejszych utworach: oprócz wspomnianych
wcześniej klawiszy zespół chętniej sięga po gitary akustyczne. W Snowblind
riffy podbite są brzmieniem smyczków (chyba z syntezatora), a w skądinąd
prostolinijnym Supernaut wyskakuje perkusyjna wstawka o charakterze
nieco latynoskim. Jest jeszcze St. Vitus Dance, którego ciężar nieco zmiękcza,
jak mi się wydaje, tamburyn. Generalnie rzecz biorąc, na Vol. 4 Sabbath
dokonał wyraźnego poszerzenia stylu, a jednocześnie zachował charakterystyczną
tożsamość. Kierunek ten miał osiągnąć apogeum na albumie Sabbath Bloody
Sabbath.
Jak to zwykle w przypadku reedycji z wytwórni Castle Communications/Sanctuary, płyta zaopatrzona jest w bogato ilustrowaną książeczkę zawierającą artykuł przedstawiający dany album z perspektywy historycznej. Materiał ikonograficzny to okładki zarówno samego longplaya, jak i singla Tomorrows Dream/Laguna Sunrise w wersjach z różnych krajów, m.in. pierwsze radzieckie wydanie z 1990, sygnowane „Блэк Сэбэtт”. Szkoda, że teksty utworów się nie zmieściły.
Born Again, 1983
Robimy
duży skok do przodu. Po ośmiu płytach Ozzy ostatecznie trzasnął drzwiami, a Tony
Iommi i koledzy zatrudnili Ronniego Jamesa Dio, z którym nagrali dwa świetne
albumy. Wkrótce jednak Dio okazał się dla nich równie trudnym
współpracownikiem, jak wcześniej dla Ritchiego Blackmore’a: odszedł na tle
nieporozumień nad miksem koncertówki Live Evil, zabierając też doskonałego
perkusistę Vinniego Appice. W efekcie wokalistą Black Sabbath został Ian
Gillan, – chwilowo bezrobotny, bo niedawno rozwiązał własny zespół w nadziei na
reaktywację Deep Purple, do której (jeszcze) nie doszło. Na stołek perkusisty
wrócił Bill Ward, ale ponieważ w poprzedniej dekadzie dawał w żyłę nie mniej
od Ozzy’ego, to stan zdrowia nie pozwolił mu jechać w trasę – zastąpił go
Bev Bevan z ELO. Taka konfiguracja personalna stała się przyczyną kpinnych określeń
typu „Deep Sabbath”, „Black Purple” albo „Electric Sabbath Orchestra”.
Okładka
z diabelskim noworodkiem robi wrażenie, choć nie na wszystkich takie samo. Jak
stwierdza artykuł Hugh Gilmoura w książeczce, Ian Gillan na jej widok się
„zerzygał” (a potem, kiedy posłuchał gotowej płyty – drugi raz). Autor
okładki, Steve „Krusher” Joule, pracował równocześnie dla Ozzy’ego, którego
menażką była oczywiście Sharon Arden, i dla Sabbathów, których reprezentowali
jej ojciec i brat. Uznawszy, że stoi w obliczu konfliktu interesów,
zaproponował tym drugim projekt z noworodkiem, licząc, że na pewno odrzucą.
Jednak Iommiemu, jak na złość, grafika się spodobała.
Już
w czasach Dio zespół zbliżył się do heavymetalowego standardu, gubiąc gdzieś
ten charakterystyczny „rustykalny” pierwiastek z pierwszych płyt, choć zachował
mroczne, „czarne” brzmienie, które odróżniało go od konkurencji. Born Again stanowi
kontynuację tego kierunku. Najbardziej charakterystyczny element tej płyty może
zostać łatwo uznany za jej największą wadę. Nie ma siły: nieważne, jak ciężkie
i nisko strojone są gitary, głos Iana Gillana koniecznie musi się kojarzyć z
Deep Purple. Jego wyluzowana maniera i „górki” niemal na pograniczu falsetu
wyraźnie kontrastują z „prorokiem” Dio, nie mówiąc już o Ozzym. Rozpędzony Trashed,
otwierający całą płytę, brzmi jak coś z solowego repertuaru Gillana, w dodatku
brakuje mu wyraźnej konkluzji. Podobne skojarzenia budzi jeden z utworów
najbardziej tu przebojowych – Digital Bitch. Tak więc i pod
względem kompozytorskim album robi wrażenie pewnej hybrydy (czy poprzedni wokaliści
Sabbath śpiewaliby coś o „richest bitch in town”?).
Najciekawiej
wypada Disturbing the Priest – wykrzykiwane i skandowane zwrotki, która
dziennikarzowi „Tylko Rocka” skojarzyły się z nieznanym jeszcze w 1983 roku
Faith No More, kontrastują z melodyjnym refrenem jakby ze szkoły Deep
Purple (słychać jego echa w późniejszym Not Responsible tej grupy). Zero
the Hero odznacza się duszną atmosferą jakby z samych trzewi piekieł,
tworzoną przez mechanicznie dudniący riff (Hugh Gilmour zarzuca Guns N’Roses,
że skopiowali go w Paradise City) i dziwne jazgoty gitar.
Nie
idzie zapomnieć o tytułowym Born Again, bo jest spokojniejszy, w
nastroju posępnej zadumy, której nie burzą nawet narastające stopniowo mocniejsze
riffy i wywrzaski Gillana. Dziwnym trafem atmosfera tego utworu kojarzy mi się
z… 3 potockami De Press. Nieźle też wypada finałowy Keep It Warm,
w kierym Tony Iommi dobitnie przypomina, że jest mistrzem solówek prostych i temat.
Na
całej płycie zwraca uwagę dość wyraźna obecność syntezatorów, na których gra
oczywiście śp. Geoff Nicholls. Lista utworów zawiera 9 pozycji, lecz dwie z
nich to jedynie krótkie interludia. Ciekawsze z tych dwóch jest Stonehenge,
syntezatorowy minipejzaż z rytmem nadawanym przez bicie serca, podczas gdy The
Dark to znowu coś w rodzaju ścieżki dźwiękowej z horroru.
Born
Again nie
jest to płyta tak godna zapamiętania jak wcześniejsze, brakuje tu utworów, które
mogłyby się równać z klasyką Black Sabbath; ciekawie jednak posłuchać, jak sobie
radzili z wokalistą budzącym zupełnie inne skojarzenia (Bartek Koziczyński z „Tylko
Rocka” opisał wręcz tę współpracę jako „kwiatek do kożucha”). Z drugiej strony,
zespół jest tu bardziej odległy od sztampy niż na późniejszej Seventh Star.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz