poniedziałek, 22 czerwca 2020

Spod Kłobucka na Daleki Wschód (z frontu czytelniczego, cz. 2)

 

 

3. Społeczność protestancka w Ziemi Lipskiej w XVIII-XX wieku (czasy-ludzie-wydarzenia). Praca zbiorowa pod redakcją Zbigniewa Jakubowskiego, Lipie 1996

W czasie wiosennych porządków wpadła mi w ręce publikacja Zakładu Historii i Kultury Krajów Europy Środkowej i Wschodniej Wyższej Szkoły Podstawowej w Częstochowie (dziś Uniwersytet Jana Dusiciela vel „uczelnia z tradycjami”). Jak wynika z przedmowy redaktora (kierownika wyżej wymienionego zakładu), jest to zbiór materiałów z międzynarodowej sesji naukowej pod tym samym tytułem, która odbyła się 7-8 czerwca 1996 r. Postanowiłem se przejrzeć. I co?

            Na początek należy zapytać, o jaką to Ziemię Lipską chodzi. Otóż chodzi mniej więcej o rejon gminy Lipie, położonej jakie 40 km na północny zachód od Częstochowy. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że stricte o Ziemi Lipskiej mówią w tym zbiorze tylko dwa artykuły z ogólnej liczby jedenastu. Przy czym otwierający tekst Zbigniewa Jakubowskiego Tradycje protestanckie w Ziemi Lipskiej (próba charakterystyki zjawiska) należy traktować jako rodzaj wstępu, nakreślającego ramy geograficzne regionu, o którym mowa, ogólny zarys jego historii i to, co do dzisiaj pozostało ze śladów bytowania społeczności protestanckiej (czytaj: ewangelickiej). W tej sytuacji za „mięcho” robi Ewangelicki kantorat w Natolinie w latach 1918-1948 pióra Henryka Kurzawy, proboszcza parafii ewangelickiej w Częstochowie, której w wymienionych latach podlegał ten kantorat. Jest to typowy artykuł oparty na analizie zachowanych dokumentów, który dla laika może być nużący, ale przecie nie dla laików się takie teksty wydaje.

            W pewnym sensie z Ziemią Lipską wiąże się jeszcze Jasna Góra wobec ruchów protestanckich na pograniczu śląsko-wielkopolskim w XVI-XVIII w. Andrzeja J. Zakrzewskiego (WSP Częstochowa) – a to dlatego, że wśród szesnastowiecznych przeciwników reformacji wymieniony został jasnogórski kaznodzieja Mikołaj z Wilkowiecka (skądinąd autor Historyi o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim, którą w latach 90. wystawiał częstochowski teatr) – Wilkowiecko leży zaś niedaleko Rębielic, czyli prawie na granicy gminy Lipie. U Zakrzewskiego, który skupia się na polemikach religijnych tamtej epoki, zwraca uwagę poruszenie wątku założenia Jasnej Góry w kontekście średniowiecznej i renesansowej geopolityki (był to przecie wówczas obszar pograniczny, z którego w dodatku szły do centralnej Polski ruchy „heretyckie”). Wspomina też, że słynny napad na klasztor, po którym Czarna Madonna zyskała charakterystyczne blizny na twarzy, miał prawdonajpodobniej charakter  stricte rabunkowy, a przypisanie go husytom to później dorobiona legenda.

            Chyba każdy, kto się interesuje literaturą naukową, chociaż raz w życiu natknął się na artykuł czy referat, którego tytuł wiele obiecywał, ale treść była o wszystkim, tylko nie o tym, co w tytule. Tak właśnie wygląda wkład księdza Jana Związka (WSP Częstochowa), Niemieckie dzieci w polskich szkołach elementarnych w regionie częstochowskim (1793-1834), który o okolicach Lipia mówi tylko we wstępnej części, i to dotyczącej wcześniejszego (nawet średniowiecznego) okresu. Po opisie reform szkolnictwa za czasów KEN i pod władzą pruską, dopiero po trzydziestu stronach narracja przechodzi do szkoły elementarnej w Czarnym Lesie, cokolwiek od Lipia oddalonym. Niemieckie dzieci w całym tym tekście pozostają gdzieś na marginesie.

            Dwa teksty dotyczą ściśle Częstochowy: Zbigniewa Jakubowskiego Świątynia częstochowskich ewangelików ma przynajmniej treść zgodną z tytułem. Piotr Stawiński (UJ/WSP) napisał jeden z ciekawszych, bardziej opartych na samodzielnych badaniach tekstów: Spór o cmentarz Św. Rocha (Karta z dziejów Parafii Ewangelicko-Augsburskiej w Częstochowie), dotyczący zamieszania w latach 1919-1921 wokół najstarszego częstochowskiego cmentarza, gdzie każde z trzech głównych wyznań chrześcijańskich miało własną działkę, ale w czasie wojny światowej sekcję protestancką zapełniły groby żołnierzy niemieckich i nie starczyło już na miejscowych cywilów.

            Z artykułów o charakterze bardziej ogólnym niezła jest Reformacja w Polsce za ostatnich Jagiellonów Zbigniewa Paska (religioznawcy z UJ) – sprawny, przejrzysty rys historyczny, choć raczej nie powie on nic nowego komuś, kto się choć trochę interesuje problematyką reformacji polsko-litewskiej. Bardziej niszową tematykę przedstawia Janusz Fałowski (WSP), spec od międzywojennego parlamentaryzmu i mniejszości narodowych. Jego Problematyka narodowościowa w Kościele Ewangelicko-Augsburskim w latach 1918-1939 przedstawia międzywojenną społeczność luterańską jako rozdartą między żywiołem polskim a niemieckim, w kontekście uregulowania sytuacji prawnej tego wyznania w RP. Najkrótszym i najmniej konkretnym fragmentem książki jest w zasadzie esej Rzetelność w słowach i czynach jako przejaw mentalności protestanckiej? autorstwa znanego mi osobiście, nieżyjącego już dziś Stanisława Podobińskiego, wówczas rednacza wydawnictwa WSP.

            Komponent międzynarodowy stanowią Czesi: Ivo Kořán (Czeska Akademia Nauk / WSP Częstochowa) i Věra Pospíšilová (Uniwersytet w Czeskich Budziejowicach). Ten pierwszy popełnił ten sam grzech co ksiądz Związek, to znaczy zatytułował artykuł Czeska emigracja religijna w XVIII wieku, a o emigracji mowa najwyżej w trzech akapitach pod koniec. Tekst drugiej nosi tytuł Dzieła i działalność J.A. Komeńskiego z czasów jego wygnańczego pobytu w Lesznie, treść natomiast jest w języku czeskim, którym nie władam na tyle, żeby ocenić wartość merytoryczną, za to wystarczająco, żeby stwierdzić sporo literówek.

            Redakcją i korektą zajął się Podobiński, który miał ortografię w jednym palcu i słynął z wymyślania korbiastych dyktand na międzyszkolne konkursy ortograficzne. Mimo to przepuścił takie kwiatki jak „Brandemburgia”, „Hochenzolern” czy „Barmina” (zamiast „Barnim”). Nawet we własnym tekście przytrafił mu się „Wittngstein” – może przepisywał z odręcznych notatek? Zdarzają się też przypadki zera zamiast wielkiego „O” lub przenoszenie typu „antyr-eformacyjnej”. Zbigniew Pasek pisze zaś o Fauście Socynie, że „był jednym z tych Braci, którzy manifestacyjnie przepasali się drewnianym mieczem”. Należy dodać, że podpierał się workiem.

Całość wzbogacają z rzadka ilustracje. Można było wrzucić jakieś zdjęcia, ale zamiast tego zdecydowano się na mało czytelne szkice Agnieszki Pułki i parę czarno-białych reprodukcji. Regionalny temat aż się prosi o zamieszczenie choćby najprostszej mapy Ziemi Lipskiej albo nawet ukazanie jej na tle Polski czy województwa, ale nic z tego. Kilka zupełnie innych map zawiera artykuł Kořána. Są one co prawda po czesku w polskojęzycznym artykule, ale to nic nie szkodzi, bo i tak nie da się ich rozczytać.

Niezaprzeczalną zaletą tej pracy zbiorowej jest jej pionierski charakter. A raczej byłby, gdyby tematyka większości tekstów zgadzała się z tytułem książki.

 

  

4. Robert van Gulik, Sędzia Di w labiryncietłum. Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2007


Po dłuższej przerwie powrót do chińskich kryminałów holenderskiego autora. Sędzia Di w labiryncie został napisany w roku 1950, jest więc pierwszą powieścią w cyklu, ale według chronologii świata przedstawionego dziesiąty – lokuje się w późnym okresie kariery głównego bohatera.

W tym tomie sędzia Di wraz z całą czwórką przybocznych trafia do nowego okręgu, na zachodnich kresach imperium, gdzie zapuszczają się czasem koczowniczy Ujgurzy. Już w podróży zostaje napadnięty przez rozbójników. Przybywszy zaś do miasta Lan-fang (fikcyjnego, ponoć wzorowanego na Lanzhou), zastaje w trybunale kompletny bałagan i dowiaduje się, że okolicą trzęsie miejscowy potentat Chien Mow. O ile unieszkodliwienie tego niemilca nie zajmuje sędziemu zbyt wiele czasu, okazuje się rychło, że to dopiero początek kłopotów. Po pierwsze, Chien Mow miał jakiegoś tajemniczego doradcę, który zbiegł. Po drugie, uprowadzonej przez niego jakoby córki kowala  nigdzie nie można znaleźć. Po trzecie, przybiega kandydat Ding, którego ojciec, emerytowany generał, właśnie został zamordowany w zamkniętym pomieszczeniu. Po czwarte, pojawia się także pani Ju, wdowa po wybitnym mężu stanu, który zapisał jej w testamencie pejzaż na zwoju jedwabiu, a swemu niemoralnemu synowi z pierwszego małżeństwa – wszystko inne. No i Ujgurzy w mieście też jacyś podejrzani…

Jak zawsze ciekawie czyta się perypetie przybocznych sędziego, przy czym Tao Gan i Chiao Tai są nieco w tle, a najwięcej do powiedzenia miał Ma Joong. Co ciekawe, w tym tomie przez moment narracja prowadzona jest z perspektywy dziewczyny pracującej jako tymczasowa śledcza. Problem w tym, że na początku powieści o mało nie dźgnęła ona Ma Joonga nożem, a pod koniec stała się typową damselą w dystresie, którą Ma Joong musiał ratować. Trzeba wprawdzie przyznać, że próbowała się wtedy bronić, ale akurat trafiła na groźniejszego przeciwnika.

Zastanawiała mnie kwestia, czy skoro van Gulik wydał tę powieść jako pierwszą z cyklu, to zawiera ona coś, co na TV Tropes nazywa się „early installment weirdness” – rozbieżności w stosunku do stałych elementów serii, wynikające z tego, że jej cechy jeszcze się nie ukształtowały. Dostrzegłem jeno zawirowanie chronologiczne: sędzia Di zastanawia się nad przeszłością swego przybocznego Chiao Taia, podejrzewając, że mógł on kiedyś być zawodowym oficerem. Zostało to jednak niedwuznacznie potwierdzone w tomach napisanych później, ale dziejących się wcześniej. Co prawda w tym tomie Chiao Tai robi się bardziej wymowny na temat przyczyn swojego odejścia z wojska. Sam sędzia z kolei jest przez moment trochę nadmiernie entuzjastyczny, jeśli chodzi o stosowanie tortur.

  

5. Robert van Gulik, Sędzia Di i zjawatłum. Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2008

Ciąg dalszy pracy sędziego Di w Lan-fang ukazał się jako przedostatnia powieść cyklu za życia autora, w roku 1966. Od zdarzeń opisanych w Labiryncie minęło pół roku. W tym czasie w mieście panował taki spokój, że sędzia zaczął z nudów przeglądać stare akta i natrafił na sprawę niewyjaśnionej kradzieży złota cesarskiemu kurierowi. Przypadkiem też w jego ręce wpada hebanowe puzderko, zawierające karteczkę z dramatycznym wołaniem o pomoc. Chiao Tai i Tao Gan wyjechali służbowo do stolicy, więc tym razem sędzia Di ma do dyspozycji tylko pomoc Ma Joonga i sierżanta Hoonga. Żeby nie było za łatwo, sprawa z pozoru rutynowa – zakończona skutkiem śmiertelnym kłótnia dwóch opryszków w zrujnowanej świątyni – znacznie się komplikuje, gdy sędzia stwierdza, że znaleziona na miejscu zbrodni ucięta głowa nie pasuje do reszty ciała.

Kiedy się przeczytało już ileś powieści o sędzi Di, to przy kolejnej widzi się powtarzalność pewnych elementów. Ponownie zrujnowane świątynie, ponownie sędzia daje upust swojej niechęci do buddyzmu (a trzeba tu dodać, że pojawiają się wzmianki o nowej odmianie – tantryzmie), ponownie Ma Joong gania za spódniczkami. Ponownie wzbudza podejrzenia postać tworzącego w nowoczesnym stylu malarza, co można by uznać za powtórzenie pomysłu z poprzedniej powieści (choć między ich pisaniem minęło 16 lat). Powracają też niewidziane od jakiegoś czasu elementy quasi-nadprzyrodzone. O ile tytułowa zjawa może być kimś w przebraniu, to Ma Joong napotyka również tatarską czarownicę i w jej przypadku wyjaśnienie racjonalne nie jest już tak jednoznaczne.

Najlepiej mi się czyta, tradycyjnie, te fragmenty, w których Ma Joong wykonuje robotę operacyjną, prowadząc śledztwo wśród przestępczo-żebraczego półświatka. Dla odmiany Hoong robi za paprotkę i choć widać, że pełni w trybunale ważną rolę, to w kontekście aktualnego śledztwa jego funkcja sprowadza się do „publiczności” dla przemyśleń sędziego.

Otrzymujemy też pewien wgląd w życie codzienne sędziego Di, jako że akcja powieści rozgrywa się w dniu urodzin jego pierwszej żony. Ogólnie rzecz biorąc, nasz śledczy żony ma trzy, ale nadal nie wiadomo, ile właściwie ma dzieci. Mam też silne wrażenie, że jego trzecia żona została zretconowana. W finale Złotych morderstw – chronologicznie pierwszej powieści z cyklu – ofiary porwania i gwałtu wyrzekł się zarówno mąż, jak i ojciec, a ponieważ kobiecie w takiej sytuacji pozostawało zasadniczo niewiele możliwości poza samobójstwem, sędzia Di znalazł jej posadę nauczycielki dzieci u swojej siostry czy kuzynki (detalicznie nie pamiętam). W Zjawie dowiadujemy się natomiast, że trzecią żoną sędziego była właśnie owa poszkodowana. Czy to ja coś pokręciłem, czy autor?

Pod względem językowym jest nieźle, choć w realiach VII-wiecznych Chin trochę dziwnie brzmi stwierdzenie, że ktoś jest „biedny jak mysz kościelna”.

  

6. Michał A. Piegzik, Holenderskie Indie Wschodnie 1941-1942, Warszawa 2014 (z serii „Historyczne bitwy”)

 Wracam do tematyki wojny na Pacyfiku. Dzieje holenderskiego imperium kolonialnego, które w pierwszej połowie XX wieku sprowadzało się w zasadzie do obszaru dzisiejszej Indonezji, nie są u nas zbyt dobrze znane. Nawet w tak popularnym temacie jak II wojna światowa na Pacyfiku Archipelag Malajski wydaje się pobocznym teatrem działań, choć to ze względu na jego bogactwa naturalne Japończycy rozpętali wojnę na tym kierunku. Pozostaje w cieniu tego, co światu umiała sprzedać historiografia anglosaska, tym bardziej, że kampania w Indiach Holenderskich przypadła na okres największych zwycięstw Nipponu, kiedy Anglo-Amerykanie za bardzo nie mieli się czym pochwalić. Taki np. John Toland we Wschodzącym Słońcu poświęca tylko uwagę bitwie na Morzu Jawajskim i nieco wspomina o późniejszej kolaboracji Sukarno z Japończykami – a przecież działo się tam sporo więcej, łącznie z japońskimi desantami spadochronowymi. Dobrze więc, że popularny „Piegziu” wziął się za tę sprawę.

Zaczyna się od wprowadzenia w historię Holenderskich Indyj Wschodnich (pobieżnego) i ekspansji japońskiej (znacznie dłuższego). O tym drugim wycinku historii w ostatnich latach czytam już po raz kolejny, więc trochę mnie znużył, ale trzeba przyznać, że od 1940 r. M.A. Piegzik kładzie fokus na japońskich żądaniach wobec południowego archipelagu i jego złóż ropy.

Sporo miejsca zajmuje charakterystyka walczących sił na progu kampanii – i bardzo dobrze. Przeciw japońskiemu najazdowi stanął sojusz ABDA, na jegoż czele postawiono znanego nam z habeków o Afryce Północnej gen. Archibalda Wavella. Sojuszników było czworo, ale dominującą rolę odgrywali Brytyjczycy i Amerykanie, którzy czasem nawet nie pytali Holendrów o zdanie, mimo że byli to przecie gospodarze teatru działań wojennych. Należy tu dodać, że armia Holenderskich Indii Wschodnich (KNIL) była organizacyjnie odrębna od armii holenderskiej i tak samo jej lotnictwo nie podlegało siłom powietrznym Holandii. Natomiast drugim niderlandzkim rodzajem sił zbrojnych w Indiach Wschodnich była marynarka holenderska, przy której niewielka marynarka kolonialna pełniła tylko funkcję pomocniczą. Flota, na czele z adm. C.E.L. Helfrichem, dysponowała własnym lotnictwem, o charakterze głównie patrolowym. Zwraca też uwagę, że zdecydowana większość holenderskich sił zbrojnych stacjonowała na Jawie, podczas gdy innych wysp broniły zaledwie małe garnizony. Nic więc dziwnego, że silniejsi liczebnie Japończycy zdobywali bez większego trudu Borneo czy Celebes, a nawet Bali.

Mimo że mowa o Holenderskich Indiach Wschodnich, opis kampanii rozpoczyna się od operacji zajęcia posiadłości brytyjskich na północnym Borneo – Sarawaku, Sabahu i Brunei. Jest to, trzeba przyznać, epizod mało znany w porównaniu z dramatyczną kampanią na Malajach i upadkiem Singapuru (o którym MAP też ma napisać książkę). I nic dziwnego, bo tamtejsze siły brytyjskie były dużo słabsze i Japończycy nie mieli z nimi wiele roboty. Zabezpieczywszy północne Borneo, przystąpili zaraz do likwidacji kolejnych garnizonów holenderskich na poszczególnych wyspach oraz zdobywania lotnisk i baz morskich. Z reguły szło im to jak po maśle dzięki dużej przewadze liczebnej i materiałowej, ale przy zdobywaniu Balikpapanu na wschodnim wybrzeżu Borneo zespół inwazyjny został zaatakowany znienacka przez cztery amerykańskie niszczyciele. Był to pierwszy wybój na drodze Japończyków do zwycięstwa na Archipelazie Malajskim. Do najciekawszych starć należał zaś atak na rafinerie naftowe i lotniska w Palembangu na Sumatrze, gdzie udział wzięli japońscy spadochroniarze i jak to często bywa, po zrzucie nie mogli się zebrać do kupy i działali małymi grupkami.

Podobnie bez większych problemów przebiegło zajęcie Timoru, podzielonego wówczas na stronę holenderską i portugalską, choć jeszcze przed inwazją doszło tam do spięć pomiędzy siłami alianckimi a neutralnymi Portugalczykami. W międzyczasie Japończycy zabezpieczyli się od południa, atakując główną australijską bazę lotniczą – Darwin, stolicę Terytorium Północnego.

Wobec dość jednostronnych działań lądowych, najbardziej spektakularnie wypadały bitwy morskie. Oprócz Balikpapanu należy wymienić bitwę w cieśninie Badung (nie mylić z Bandungiem, który nawet nie leży nad morzem), a przede wszystkim Morze Jawajskie, gdzie siły ABDA poniosły zupełną klęskę, a dowodzący nimi holenderski admirał Karel Doorman poszedł na dno razem z okrętem. Po tym zdarzeniu Japończykom pozostało już ino zdobycie Jawy. Dysponując dużą przewagą liczebną w lotnictwie, zmiękczali obronę aliantów na długo, zanim podeszli do wyspy. Niderlandczykom na przestarzałych samolotach mimo wszystko udawało się uzyskiwać zestrzelenia, ale sami też proporcjonalnie ponosili straty. Kiedy jednak przyszło do działań lądowych, nie zdołali się zatrzymać japońskiej inwazji i wreszcie głównodowodzący, gen. Hein ter Poorten, skapitulował. Mimo wszystko niektóre rejony archipelagu stawiały opór, więc jeszcze przez kolejne dwa miesiące Japończykom pozostawało „zamiatanie”, m.in. na Holenderskiej Nowej Gwinei (obecnie Zachodnia Papua pod indonezyjską okupacją). Nie bardzo rozumiem, dlaczego M.A. Piegzik zdecydował się wrzucić rozdział o tych działaniach w aneksy, zamiast umieścić go w tekście głównym.

Językowo autor nie rozwinął się zbytnio od czasów Anal Canalu. Nadal nie rozumie słowa „sojuszniczy” ani koncepcji podmiotu domyślnego (w trzech kolejnych zdaniach pojawia się „Doorman”, „Holender” oraz „dowódca Alianckiego Zespołu Uderzeniowego” – to trzej faceci czy jeden?) Ma tendencję do niepotrzebnego szafowania zaimkiem „swój”, a najbardziej wkurzał mie przy czytaniu pretensjonalny spójnik „iż”, tak częsty, że (ten zaś spójnik występuje bardzo rzadko) zaczynam się zastanawiać, czy to aby nie kryptoreklama Iżewskich Zakładów Samochodowych. Poza tym pojawia się potworek „ówcześnie”, a do Piegziu nie może po prostu napisać „między czymś a czymś”, tylko „między czymś oraz czymś”.

Jak zwykle w Bellonej – czteroosobowa ekipa redakcyjno-korektorska „nie zadbała o nawet to”, żeby poprawić literówki w nazwach własnych. Nie zwróciła też uwagi na kulawizny w rodzaju „stery nad polityką”, „uśpić uwagę” „z racji na niekorzystne warunki” czy „żadna ze stron nie mogła udzielić sobie wsparcia”. Nie bardzo też wiem, co to znaczy, że „decydujący akord należał” do kogoś tam. Można za to dyskutować, czy „Haga” jako metonimia państwa holenderskiego jest zasadna, gdy mowa o czasach, kiedy Nizozemsko znajdowało się pod okupacją, a rząd siedział w Londynie. MAP pisze też o japońskiej łodzi latającej „Mavis” w rodzaju męskim, a przy swoim ogólnym poziomie wiedzy powinien jarzyć, że bombowce miały w kodzie alianckim imiona żeńskie. Dla odmiany myśliwiec P-38 Airacobra nie jest już „Aircobrą”, za to spośród dwóch wystąpień w jednym otrzymał prawdziwie korbiastą nazwę „Airacorba”. Biorąc jednak pod uwagę, że miasto Manado na Celebesie funkcjonuje tu pod kolonialną nazwą Menado, można podejrzewać, że redakcji i korekcie udzielił się bachiczny nastrój. Tak więc na stronie 255 pojawia się całkowicie ni z gruchy, ni z pietruchy zdanie: „Sakiya ma wykonać zwrot na lewą burtę, aby utrzymać odpowiedni dystans”. Nie ma ono nic wspólnego z resztą akapitu i w ogóle żaden okręt o nazwie „Sakiya” się wcześniej ani później nie pojawia. Zdarza się też, że niszczyciele „eksportują” transportowiec, zamiast eskortować, a bombowce „przenikają przez partol”. I niech to ostatnie będzie najlepszym podsumowaniem poziomu korekty.

Uzupełnieniem tekstu są mapy – ogólny teatr działań wojennych, działania lądowe na Jawie oraz bitwa na Morzu Jawajskim. Przypuszczam, że z pomocą lupy da się je przeczytać bez większych problemów. Lepiej za to niż w Guadalcanalu wykorzystano przestrzeń na dwóch wkładkach ilustracyjnych, choć dwa grupowe zdjęcia żołnierzy japońskich (pod Bandjarmasinem i pod Kraganem) są tak rozmyte, jakby fotografowano je przez matową szybę.

Ogółem rzecz biorąc – opracowanie przyzwoite merytoryczne, ale bolesne językowo. Mimo wszystko przymierzę się jeszcze do „Oceanu Indyjskiego”, bo to jeszcze większa nisza.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz