3. Społeczność protestancka w Ziemi Lipskiej w XVIII-XX wieku (czasy-ludzie-wydarzenia). Praca zbiorowa pod redakcją Zbigniewa Jakubowskiego, Lipie 1996
W czasie wiosennych porządków wpadła mi w ręce
publikacja Zakładu Historii i Kultury Krajów Europy Środkowej i Wschodniej Wyższej
Szkoły Podstawowej w Częstochowie (dziś Uniwersytet Jana Dusiciela vel
„uczelnia z tradycjami”). Jak wynika z przedmowy redaktora (kierownika wyżej
wymienionego zakładu), jest to zbiór materiałów z międzynarodowej sesji
naukowej pod tym samym tytułem, która odbyła się 7-8 czerwca 1996 r. Postanowiłem
se przejrzeć. I co?
Na
początek należy zapytać, o jaką to Ziemię Lipską chodzi. Otóż chodzi mniej
więcej o rejon gminy Lipie, położonej jakie 40 km na północny zachód od
Częstochowy. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że stricte o Ziemi
Lipskiej mówią w tym zbiorze tylko dwa artykuły z ogólnej liczby
jedenastu. Przy czym otwierający tekst Zbigniewa Jakubowskiego Tradycje
protestanckie w Ziemi Lipskiej (próba charakterystyki zjawiska) należy
traktować jako rodzaj wstępu, nakreślającego ramy geograficzne regionu, o
którym mowa, ogólny zarys jego historii i to, co do dzisiaj pozostało ze śladów
bytowania społeczności protestanckiej (czytaj: ewangelickiej). W tej sytuacji za
„mięcho” robi Ewangelicki kantorat w Natolinie w latach 1918-1948
pióra Henryka Kurzawy, proboszcza parafii ewangelickiej w Częstochowie, której
w wymienionych latach podlegał ten kantorat. Jest to typowy artykuł oparty
na analizie zachowanych dokumentów, który dla laika może być nużący, ale
przecie nie dla laików się takie teksty wydaje.
W pewnym
sensie z Ziemią Lipską wiąże się jeszcze Jasna Góra wobec ruchów
protestanckich na pograniczu śląsko-wielkopolskim w XVI-XVIII w. Andrzeja J.
Zakrzewskiego (WSP Częstochowa) – a to dlatego, że wśród szesnastowiecznych
przeciwników reformacji wymieniony został jasnogórski kaznodzieja Mikołaj z
Wilkowiecka (skądinąd autor Historyi o chwalebnym Zmartwychwstaniu
Pańskim, którą w latach 90. wystawiał częstochowski teatr) – Wilkowiecko
leży zaś niedaleko Rębielic, czyli prawie na granicy gminy Lipie. U Zakrzewskiego,
który skupia się na polemikach religijnych tamtej epoki, zwraca uwagę
poruszenie wątku założenia Jasnej Góry w kontekście średniowiecznej i renesansowej
geopolityki (był to przecie wówczas obszar pograniczny, z którego w dodatku
szły do centralnej Polski ruchy „heretyckie”). Wspomina też, że słynny napad na
klasztor, po którym Czarna Madonna zyskała charakterystyczne blizny na twarzy,
miał prawdonajpodobniej charakter stricte
rabunkowy, a przypisanie go husytom to później dorobiona legenda.
Chyba
każdy, kto się interesuje literaturą naukową, chociaż raz w życiu natknął się
na artykuł czy referat, którego tytuł wiele obiecywał, ale treść była o
wszystkim, tylko nie o tym, co w tytule. Tak właśnie wygląda wkład księdza Jana
Związka (WSP Częstochowa), Niemieckie dzieci w polskich szkołach
elementarnych w regionie częstochowskim (1793-1834), który o okolicach
Lipia mówi tylko we wstępnej części, i to dotyczącej wcześniejszego (nawet
średniowiecznego) okresu. Po opisie reform szkolnictwa za czasów KEN i pod
władzą pruską, dopiero po trzydziestu stronach narracja przechodzi do szkoły
elementarnej w Czarnym Lesie, cokolwiek od Lipia oddalonym. Niemieckie dzieci w
całym tym tekście pozostają gdzieś na marginesie.
Dwa
teksty dotyczą ściśle Częstochowy: Zbigniewa Jakubowskiego Świątynia
częstochowskich ewangelików ma przynajmniej treść zgodną z tytułem. Piotr
Stawiński (UJ/WSP) napisał jeden z ciekawszych, bardziej opartych na
samodzielnych badaniach tekstów: Spór o cmentarz Św. Rocha (Karta z dziejów
Parafii Ewangelicko-Augsburskiej w Częstochowie), dotyczący zamieszania
w latach 1919-1921 wokół najstarszego częstochowskiego cmentarza, gdzie każde z
trzech głównych wyznań chrześcijańskich miało własną działkę, ale w czasie
wojny światowej sekcję protestancką zapełniły groby żołnierzy niemieckich i nie
starczyło już na miejscowych cywilów.
Z artykułów
o charakterze bardziej ogólnym niezła jest Reformacja w Polsce za
ostatnich Jagiellonów Zbigniewa Paska (religioznawcy z UJ) – sprawny,
przejrzysty rys historyczny, choć raczej nie powie on nic nowego komuś, kto się
choć trochę interesuje problematyką reformacji polsko-litewskiej. Bardziej
niszową tematykę przedstawia Janusz Fałowski (WSP), spec od międzywojennego
parlamentaryzmu i mniejszości narodowych. Jego Problematyka narodowościowa w
Kościele Ewangelicko-Augsburskim w latach 1918-1939 przedstawia
międzywojenną społeczność luterańską jako rozdartą między żywiołem polskim a niemieckim,
w kontekście uregulowania sytuacji prawnej tego wyznania w RP. Najkrótszym i
najmniej konkretnym fragmentem książki jest w zasadzie esej Rzetelność w słowach
i czynach jako przejaw mentalności protestanckiej? autorstwa znanego mi
osobiście, nieżyjącego już dziś Stanisława Podobińskiego, wówczas rednacza
wydawnictwa WSP.
Komponent
międzynarodowy stanowią Czesi: Ivo Kořán (Czeska Akademia Nauk / WSP
Częstochowa) i Věra Pospíšilová (Uniwersytet w Czeskich Budziejowicach). Ten
pierwszy popełnił ten sam grzech co ksiądz Związek, to znaczy zatytułował
artykuł Czeska emigracja religijna w XVIII wieku, a o emigracji mowa
najwyżej w trzech akapitach pod koniec. Tekst drugiej nosi tytuł Dzieła i
działalność J.A. Komeńskiego z czasów jego wygnańczego pobytu w Lesznie,
treść natomiast jest w języku czeskim, którym nie władam na tyle, żeby ocenić
wartość merytoryczną, za to wystarczająco, żeby stwierdzić sporo literówek.
Redakcją
i korektą zajął się Podobiński, który miał ortografię w jednym palcu i słynął z wymyślania
korbiastych dyktand na międzyszkolne konkursy ortograficzne. Mimo to przepuścił
takie kwiatki jak „Brandemburgia”, „Hochenzolern” czy „Barmina” (zamiast
„Barnim”). Nawet we własnym tekście przytrafił mu się „Wittngstein” – może
przepisywał z odręcznych notatek? Zdarzają się też przypadki zera zamiast
wielkiego „O” lub przenoszenie typu „antyr-eformacyjnej”. Zbigniew Pasek pisze zaś
o Fauście Socynie, że „był jednym z tych Braci, którzy manifestacyjnie
przepasali się drewnianym mieczem”. Należy dodać, że podpierał się workiem.
Całość wzbogacają z
rzadka ilustracje. Można było wrzucić jakieś zdjęcia, ale zamiast tego
zdecydowano się na mało czytelne szkice Agnieszki Pułki i parę czarno-białych
reprodukcji. Regionalny temat aż się prosi o zamieszczenie choćby
najprostszej mapy Ziemi Lipskiej albo nawet ukazanie jej na tle Polski czy
województwa, ale nic z tego. Kilka zupełnie innych map zawiera artykuł Kořána.
Są one co prawda po czesku w polskojęzycznym artykule, ale to nic nie szkodzi,
bo i tak nie da się ich rozczytać.
Niezaprzeczalną
zaletą tej pracy zbiorowej jest jej pionierski charakter. A raczej byłby, gdyby
tematyka większości tekstów zgadzała się z tytułem książki.
4. Robert
van Gulik, Sędzia Di w labiryncie, tłum. Ewa
Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2007
Po dłuższej przerwie powrót do chińskich
kryminałów holenderskiego autora. Sędzia Di w labiryncie został
napisany w roku 1950, jest więc pierwszą powieścią w cyklu, ale według
chronologii świata przedstawionego dziesiąty – lokuje się w późnym okresie
kariery głównego bohatera.
W tym tomie
sędzia Di wraz z całą czwórką przybocznych trafia do nowego okręgu, na
zachodnich kresach imperium, gdzie zapuszczają się czasem koczowniczy Ujgurzy. Już
w podróży zostaje napadnięty przez rozbójników. Przybywszy zaś do miasta
Lan-fang (fikcyjnego, ponoć wzorowanego na Lanzhou), zastaje w trybunale
kompletny bałagan i dowiaduje się, że okolicą trzęsie miejscowy potentat
Chien Mow. O ile unieszkodliwienie tego niemilca nie zajmuje sędziemu zbyt
wiele czasu, okazuje się rychło, że to dopiero początek kłopotów. Po pierwsze,
Chien Mow miał jakiegoś tajemniczego doradcę, który zbiegł. Po drugie, uprowadzonej
przez niego jakoby córki kowala nigdzie
nie można znaleźć. Po trzecie, przybiega kandydat Ding, którego ojciec,
emerytowany generał, właśnie został zamordowany w zamkniętym pomieszczeniu. Po czwarte,
pojawia się także pani Ju, wdowa po wybitnym mężu stanu, który zapisał jej w
testamencie pejzaż na zwoju jedwabiu, a swemu niemoralnemu synowi z pierwszego
małżeństwa – wszystko inne. No i Ujgurzy w mieście też jacyś podejrzani…
Jak zawsze ciekawie
czyta się perypetie przybocznych sędziego, przy czym Tao Gan i Chiao Tai są
nieco w tle, a najwięcej do powiedzenia miał Ma Joong. Co ciekawe, w tym tomie
przez moment narracja prowadzona jest z perspektywy dziewczyny pracującej jako
tymczasowa śledcza. Problem w tym, że na początku powieści o mało nie dźgnęła
ona Ma Joonga nożem, a pod koniec stała się typową damselą w dystresie, którą
Ma Joong musiał ratować. Trzeba wprawdzie przyznać, że próbowała się wtedy bronić,
ale akurat trafiła na groźniejszego przeciwnika.
Zastanawiała mnie
kwestia, czy skoro van Gulik wydał tę powieść jako pierwszą z cyklu, to
zawiera ona coś, co na TV Tropes nazywa się „early installment weirdness” –
rozbieżności w stosunku do stałych elementów serii, wynikające z tego, że jej
cechy jeszcze się nie ukształtowały. Dostrzegłem jeno zawirowanie
chronologiczne: sędzia Di zastanawia się nad przeszłością swego przybocznego
Chiao Taia, podejrzewając, że mógł on kiedyś być zawodowym oficerem. Zostało to
jednak niedwuznacznie potwierdzone w tomach napisanych później, ale dziejących
się wcześniej. Co prawda w tym tomie Chiao Tai robi się bardziej wymowny na
temat przyczyn swojego odejścia z wojska. Sam sędzia z kolei jest przez moment
trochę nadmiernie entuzjastyczny, jeśli chodzi o stosowanie tortur.
5. Robert van Gulik, Sędzia Di i zjawa, tłum. Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2008
Ciąg dalszy pracy
sędziego Di w Lan-fang ukazał się jako przedostatnia powieść cyklu za życia
autora, w roku 1966. Od zdarzeń opisanych w Labiryncie minęło pół roku.
W tym czasie w mieście panował taki spokój, że sędzia zaczął z nudów przeglądać
stare akta i natrafił na sprawę niewyjaśnionej kradzieży złota cesarskiemu
kurierowi. Przypadkiem też w jego ręce wpada hebanowe puzderko, zawierające karteczkę
z dramatycznym wołaniem o pomoc. Chiao Tai i Tao Gan wyjechali służbowo do
stolicy, więc tym razem sędzia Di ma do dyspozycji tylko pomoc Ma Joonga i
sierżanta Hoonga. Żeby nie było za łatwo, sprawa z pozoru rutynowa – zakończona
skutkiem śmiertelnym kłótnia dwóch opryszków w zrujnowanej świątyni – znacznie
się komplikuje, gdy sędzia stwierdza, że znaleziona na miejscu zbrodni ucięta
głowa nie pasuje do reszty ciała.
Kiedy się przeczytało
już ileś powieści o sędzi Di, to przy kolejnej widzi się powtarzalność pewnych
elementów. Ponownie zrujnowane świątynie, ponownie sędzia daje upust swojej
niechęci do buddyzmu (a trzeba tu dodać, że pojawiają się wzmianki o nowej
odmianie – tantryzmie), ponownie Ma Joong gania za spódniczkami. Ponownie wzbudza
podejrzenia postać tworzącego w nowoczesnym stylu malarza, co można by uznać za
powtórzenie pomysłu z poprzedniej powieści (choć między ich pisaniem minęło 16
lat). Powracają też niewidziane od jakiegoś czasu elementy
quasi-nadprzyrodzone. O ile tytułowa zjawa może być kimś w przebraniu, to Ma
Joong napotyka również tatarską czarownicę i w jej przypadku wyjaśnienie
racjonalne nie jest już tak jednoznaczne.
Najlepiej mi się
czyta, tradycyjnie, te fragmenty, w których Ma Joong wykonuje robotę
operacyjną, prowadząc śledztwo wśród przestępczo-żebraczego półświatka. Dla
odmiany Hoong robi za paprotkę i choć widać, że pełni w trybunale ważną rolę,
to w kontekście aktualnego śledztwa jego funkcja sprowadza się do
„publiczności” dla przemyśleń sędziego.
Otrzymujemy też
pewien wgląd w życie codzienne sędziego Di, jako że akcja powieści rozgrywa się
w dniu urodzin jego pierwszej żony. Ogólnie rzecz biorąc, nasz śledczy żony ma
trzy, ale nadal nie wiadomo, ile właściwie ma dzieci. Mam też silne wrażenie,
że jego trzecia żona została zretconowana. W finale Złotych morderstw –
chronologicznie pierwszej powieści z cyklu – ofiary porwania i gwałtu wyrzekł
się zarówno mąż, jak i ojciec, a ponieważ kobiecie w takiej sytuacji
pozostawało zasadniczo niewiele możliwości poza samobójstwem, sędzia Di znalazł
jej posadę nauczycielki dzieci u swojej siostry czy kuzynki (detalicznie nie
pamiętam). W Zjawie dowiadujemy się natomiast, że trzecią żoną sędziego
była właśnie owa poszkodowana. Czy to ja coś pokręciłem, czy autor?
Pod względem
językowym jest nieźle, choć w realiach VII-wiecznych Chin trochę dziwnie brzmi
stwierdzenie, że ktoś jest „biedny jak mysz kościelna”.
6.
Michał A. Piegzik, Holenderskie Indie Wschodnie 1941-1942, Warszawa
2014 (z serii „Historyczne bitwy”)
Zaczyna się od wprowadzenia w historię Holenderskich Indyj Wschodnich (pobieżnego) i ekspansji japońskiej (znacznie dłuższego). O tym drugim wycinku historii w ostatnich latach czytam już po raz kolejny, więc trochę mnie znużył, ale trzeba przyznać, że od 1940 r. M.A. Piegzik kładzie fokus na japońskich żądaniach wobec południowego archipelagu i jego złóż ropy.
Sporo miejsca
zajmuje charakterystyka walczących sił na progu kampanii – i bardzo dobrze. Przeciw
japońskiemu najazdowi stanął sojusz ABDA, na jegoż czele postawiono znanego nam
z habeków o Afryce Północnej gen. Archibalda Wavella. Sojuszników było czworo,
ale dominującą rolę odgrywali Brytyjczycy i Amerykanie, którzy czasem nawet nie
pytali Holendrów o zdanie, mimo że byli to przecie gospodarze teatru działań wojennych.
Należy tu dodać, że armia Holenderskich Indii Wschodnich (KNIL) była
organizacyjnie odrębna od armii holenderskiej i tak samo jej lotnictwo nie
podlegało siłom powietrznym Holandii. Natomiast drugim niderlandzkim rodzajem
sił zbrojnych w Indiach Wschodnich była marynarka holenderska, przy której
niewielka marynarka kolonialna pełniła tylko funkcję pomocniczą. Flota, na
czele z adm. C.E.L. Helfrichem, dysponowała własnym lotnictwem, o charakterze
głównie patrolowym. Zwraca też uwagę, że zdecydowana większość holenderskich
sił zbrojnych stacjonowała na Jawie, podczas gdy innych wysp broniły zaledwie
małe garnizony. Nic więc dziwnego, że silniejsi liczebnie Japończycy zdobywali bez
większego trudu Borneo czy Celebes, a nawet Bali.
Mimo że mowa o
Holenderskich Indiach Wschodnich, opis kampanii rozpoczyna się od operacji
zajęcia posiadłości brytyjskich na północnym Borneo – Sarawaku, Sabahu i
Brunei. Jest to, trzeba przyznać, epizod mało znany w porównaniu z dramatyczną
kampanią na Malajach i upadkiem Singapuru (o którym MAP też ma napisać
książkę). I nic dziwnego, bo tamtejsze siły brytyjskie były dużo słabsze i
Japończycy nie mieli z nimi wiele roboty. Zabezpieczywszy północne Borneo,
przystąpili zaraz do likwidacji kolejnych garnizonów holenderskich na
poszczególnych wyspach oraz zdobywania lotnisk i baz morskich. Z reguły szło im
to jak po maśle dzięki dużej przewadze liczebnej i materiałowej, ale przy
zdobywaniu Balikpapanu na wschodnim wybrzeżu Borneo zespół inwazyjny został
zaatakowany znienacka przez cztery amerykańskie niszczyciele. Był to pierwszy
wybój na drodze Japończyków do zwycięstwa na Archipelazie Malajskim. Do najciekawszych
starć należał zaś atak na rafinerie naftowe i lotniska w Palembangu na
Sumatrze, gdzie udział wzięli japońscy spadochroniarze i jak to często
bywa, po zrzucie nie mogli się zebrać do kupy i działali małymi grupkami.
Podobnie bez
większych problemów przebiegło zajęcie Timoru, podzielonego wówczas na stronę
holenderską i portugalską, choć jeszcze przed inwazją doszło tam do spięć
pomiędzy siłami alianckimi a neutralnymi Portugalczykami. W międzyczasie
Japończycy zabezpieczyli się od południa, atakując główną australijską bazę
lotniczą – Darwin, stolicę Terytorium Północnego.
Wobec dość
jednostronnych działań lądowych, najbardziej spektakularnie wypadały bitwy
morskie. Oprócz Balikpapanu należy wymienić bitwę w cieśninie Badung (nie mylić
z Bandungiem, który nawet nie leży nad morzem), a przede wszystkim Morze
Jawajskie, gdzie siły ABDA poniosły zupełną klęskę, a dowodzący nimi
holenderski admirał Karel Doorman poszedł na dno razem z okrętem. Po tym
zdarzeniu Japończykom pozostało już ino zdobycie Jawy. Dysponując dużą przewagą
liczebną w lotnictwie, zmiękczali obronę aliantów na długo, zanim podeszli do
wyspy. Niderlandczykom na przestarzałych samolotach mimo wszystko udawało się
uzyskiwać zestrzelenia, ale sami też proporcjonalnie ponosili straty. Kiedy
jednak przyszło do działań lądowych, nie zdołali się zatrzymać japońskiej inwazji
i wreszcie głównodowodzący, gen. Hein ter Poorten, skapitulował. Mimo wszystko niektóre
rejony archipelagu stawiały opór, więc jeszcze przez kolejne dwa miesiące
Japończykom pozostawało „zamiatanie”, m.in. na Holenderskiej Nowej Gwinei
(obecnie Zachodnia Papua pod indonezyjską okupacją). Nie bardzo rozumiem,
dlaczego M.A. Piegzik zdecydował się wrzucić rozdział o tych działaniach w
aneksy, zamiast umieścić go w tekście głównym.
Językowo autor nie
rozwinął się zbytnio od czasów Anal Canalu. Nadal nie rozumie słowa
„sojuszniczy” ani koncepcji podmiotu domyślnego (w trzech kolejnych zdaniach
pojawia się „Doorman”, „Holender” oraz „dowódca Alianckiego Zespołu
Uderzeniowego” – to trzej faceci czy jeden?) Ma tendencję do niepotrzebnego szafowania
zaimkiem „swój”, a najbardziej wkurzał mie przy czytaniu pretensjonalny spójnik
„iż”, tak częsty, że (ten zaś spójnik występuje bardzo rzadko) zaczynam się
zastanawiać, czy to aby nie kryptoreklama Iżewskich Zakładów Samochodowych. Poza
tym pojawia się potworek „ówcześnie”, a do Piegziu nie może po prostu napisać „między
czymś a czymś”, tylko „między czymś oraz czymś”.
Jak zwykle w Bellonej – czteroosobowa ekipa redakcyjno-korektorska „nie zadbała o nawet to”, żeby poprawić literówki w nazwach własnych. Nie zwróciła też uwagi na kulawizny w rodzaju „stery nad polityką”, „uśpić uwagę” „z racji na niekorzystne warunki” czy „żadna ze stron nie mogła udzielić sobie wsparcia”. Nie bardzo też wiem, co to znaczy, że „decydujący akord należał” do kogoś tam. Można za to dyskutować, czy „Haga” jako metonimia państwa holenderskiego jest zasadna, gdy mowa o czasach, kiedy Nizozemsko znajdowało się pod okupacją, a rząd siedział w Londynie. MAP pisze też o japońskiej łodzi latającej „Mavis” w rodzaju męskim, a przy swoim ogólnym poziomie wiedzy powinien jarzyć, że bombowce miały w kodzie alianckim imiona żeńskie. Dla odmiany myśliwiec P-38 Airacobra nie jest już „Aircobrą”, za to spośród dwóch wystąpień w jednym otrzymał prawdziwie korbiastą nazwę „Airacorba”. Biorąc jednak pod uwagę, że miasto Manado na Celebesie funkcjonuje tu pod kolonialną nazwą Menado, można podejrzewać, że redakcji i korekcie udzielił się bachiczny nastrój. Tak więc na stronie 255 pojawia się całkowicie ni z gruchy, ni z pietruchy zdanie: „Sakiya ma wykonać zwrot na lewą burtę, aby utrzymać odpowiedni dystans”. Nie ma ono nic wspólnego z resztą akapitu i w ogóle żaden okręt o nazwie „Sakiya” się wcześniej ani później nie pojawia. Zdarza się też, że niszczyciele „eksportują” transportowiec, zamiast eskortować, a bombowce „przenikają przez partol”. I niech to ostatnie będzie najlepszym podsumowaniem poziomu korekty.
Uzupełnieniem tekstu
są mapy – ogólny teatr działań wojennych, działania lądowe na Jawie oraz bitwa
na Morzu Jawajskim. Przypuszczam, że z pomocą lupy da się je przeczytać bez
większych problemów. Lepiej za to niż w Guadalcanalu wykorzystano
przestrzeń na dwóch wkładkach ilustracyjnych, choć dwa grupowe zdjęcia żołnierzy
japońskich (pod Bandjarmasinem i pod Kraganem) są tak rozmyte, jakby fotografowano
je przez matową szybę.
Ogółem rzecz biorąc
– opracowanie przyzwoite merytoryczne, ale bolesne językowo. Mimo wszystko
przymierzę się jeszcze do „Oceanu Indyjskiego”, bo to jeszcze większa nisza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz