Przyszła pora na trzy albumy
wydane w tym samym roku. Jest to czysty zbieg z okoliczności, że kupiłem je
równocześnie, w tej samej puli, co omawiane poprzednio albumy Black Sabbath.
Aphrodite’s Child, 666, 1971
Był tu kiedy grecki zespół? Chyba nie. Na czele owych Dzieci
Afrodyty stał niejaki Vangelis Papathanassiou, później sławny jako spec od
muzyki elektronicznej. Na basie grał natomiast… Demis Roussos, którego raczej
nie kojarzy się z rockiem progresywnym. Kapela funkcjonowała w Paryżu, dokąd
muzycy wyemigrowali spod reżimu „czarnych pułkowników”.
Ostatni album Aphrodite’s Child to dwupłytowy opus na
motywach Apokalipsy św. Jana. Vangelis był autorem całej muzyki,
natomiast teksty napisał Costas Ferris. Zwrot ku ambitniejszej muzyce nie
bardzo się spodobał Roussosowi, który w trakcie sesji odszedł z grupy.
Zastąpił go basista i zarazem saksofonista Harris Halkitis, a sekcję dętą
uzupełnił występujący gościnnie Michel Ripoche z francuskiej grupy Zoo. 666 był
to również pierwszy i ostatni album, na którym zagrał pierwotny gitarzysta
Aphrodite’s Child, Anargyros „Silver” Koulouris – dołączył do kolegów we
Francji po odbyciu służby wojskowej.
Jak to zwykle bywa z dziełami programowymi, 666 stanowi
dramaturgiczną całość, z której kontekstu trudno wyciągać poszczególne
utwory. Tym bardziej, że sporo „ścieżek” stanowią krótkie przerywniki czy
ornamenty, budujące nastrój, jak otwierający pierwszą płytę The System –
23 sekundy narastającego chóralnego skandowania, kończący ją Ofis z
czyimś pokrzykiwaniem, chyba po grecku. Tribulation zaś to pół
minuty saksofonowego jazgotu, który kompletnie zdezorientował mojego kota. Motywy
następują swobodnie jeden po drugim. Dynamiczna jazda z ekspresyjną solówką
gitary pojawia się choćby w The Battle of the Locusts, po niecałej
minucie przechodzącym w równie rozpędzony Do It.
Szkielet
albumu stanowią utwory bardziej piosenkowe, często ze sporym wpływem jazz
rocka, co słychać już na początku w Babylon. Altamont z
dęciakami, wibrafonem i scatowaniem budzi nawet skojarzenia z twórczością
Franka Zappy, tyle że robionego na poważnie. Perkusja w The Four Horsemen brzmi
jak u wczesnego King Crimson, a w dalszej części utwór ładnie narasta. Warto też
wyróżnić ekstatyczny The Lamb nawiązujący do greckiej muzyki ludowej (a
przynajmniej mnie się tak wydaje). Loud, Loud, Loud zawiera żeńską
recytację na spokojnym, fortepianowym podkładzie, zaś Aegian Sea ma w
sobie wprost pinkfloydowską oniryczność.
Najbardziej kontrowersyjnym, wręcz obrazoburczym momentem
okazało się ∞, w którym znana aktorka Irene Papas zaprezentowała
wstrząsający monodram, powtarzając: I was, I am, I am to come… z
orgazmiczno-porodową intensywnością przy oszczędnym akompaniamencie jedynie
instrumentów perkusyjnych. Po tych pięciu minutach przyjmuje się jak wybawienie
mocny rockowy kawałek Hic et nunc, będący wstępem do najdłuższego na
albumie. All the Seats Were Occupied trwa aż dziewiętnaście minut i zawiera
cytaty z poprzednich fragmentów albumu. Wreszcie finałowy Break to
fortepianowa ballada ze spogłosowanym wokalem, kojarząca się z późniejszym
stylem Electric Light Orchestry.
Nie próbowałem jeszcze tego słuchać przy czytaniu Apokalipsy
(albo przynajmniej książki świadków Jehowy Wspaniały finał Objawienia
bliski!), ale wszystko przed nami.
Caravan,
In the Land of Grey and Pink,
1971
Caravan
to przedstawiciel sceny kanterberyjskiej, która na przełomie lat 60. i 70.
stworzyła własną odmianę rocka progresywnego, o jazzowym odcieniu. Drugą ważną kapelą
z tego kręgu była Soft Machine, personalnie zresztą powiązana z Caravan
(założyciele obu grali przedtem w jednym zespole). Mamy do czynienia z przedsięwzięciem
w dużej mierze rodzinnym: lider zespołu, klawiszowiec David Sinclair, ściągnął
kuzyna Richarda jako basistę, a wokalista/gitarzysta Pye Hastings angażował też
brata Jimmy’ego na flecie i saksofonie.
In the Land of Grey and Pink,
trzeci album, uważa się za największe osiągnięcie Caravan. Zawiera tylko pięć
utworów, w tym cztery piosenki i jedną większą formę. Piosenki są łagodne,
swobodnie płynące i mają w sobie coś charakterystycznie brytyjskiego – trochę w
postaci brzmień folkowych, a trochę trudno uchwytnego klimatu. Kojarzy mi się
to trochę ze wczesnym Camel (a choćby z omawianym łońskiego roku Moonmadness) – Richard Sinclair miał zresztą później
dołączyć do tego zespołu, choć nie odegrał w nim bardzo konstruktywnej
roli – tyle że Caravan kładzie większy nacisk na instrumenty klawiszowe niż na
gitary. Przejawy jazzu słychać przede wszystkim właśnie w solach
organowych Davida Sinclaira. W gruncie rzeczy nie zapamiętuję z tej płyty ani
jednej solówy gitarowej.
Spośród czterech krótszych utworów większość
zaśpiewał Richard Sinclair, który na tej płycie po raz pierwszy wziął się
poważniej za komponowanie. W otwierającym Golf Girl zapada w pamięć motyw zagrany na puzonie, psuedoorkiestrowe
brzmienia melotronu i fletowe tryle. Winter Wine trwa ponad 7 minut, poczynając od wstępu na
gitarze akustycznej w stylu angielskiego folku, i zawiera rozbudowaną
(podobno wręcz improwizowaną) solówkę organów. Utwór tytułowy ma leniwy
nastrój, kojarzący się z kompozycjami Davida Gilmoura, a prócz organów rozlega
się w nim solo na fortepianie elektrycznym. Pye Hastings dostarczył i zaśpiewał
tylko jeden: Love to Love You (And
Tonight Pigs Will Fly), wydany zresztą na singlu. Ten może nawet
budzić skojarzenia z Beach Boys: pomimo mocno nabijanego rytmu łagodny i zwiewny,
poza tym jeszcze raz wyłania się flet.
Zajmująca dawną stronę B suita Nine Feet Underground liczy sobie prawie 23
minuty. W większości ma charakter instrumentalny: rozbudowane solówki grają
organy i saksofon. W dwóch fragmentach pojawiają się partie wokalne. Generalnie
rzecz biorąc, klawiszowiec ma w Caravan tak wiele do powiedzenia, że aż trudno
uwierzyć, że po tej płycie David Sinclair na jakiś czas odszedł z zespołu.
Uriah
Heep, Look at Yourself,
1971
Uriah Heep, nazwany od jednego z bohaterów
negatywnych u Charlesa Dickensa, to zespół,
którego popularność w rodzimej Wielkiej Brytanii trwała krótko, ale znacznie
mocniejszą pozycję zbudował sobie w Europie Środkowo-Wschodniej. Od Polski po
Bułgarię i od Czechosłowacji po RSFSR „Jura Archipow” wymieniany bywa na równi
z takimi koryfeuszami hard rocka jak Deep Purple czy Led Zeppelin, choć w sumie
raczej się na nich wzorował. Tacy na przykład Kulci wykonywali na koncertach July
Morning, a sami jeden ze swych największych przebojów nazwali Arahja przez
potężne organy, od razu się kojarzące ze stylem Uriah Heep.
Look
at Yourself to
trzeci album zespołu, przyozdobiony lustrzaną okładką, w której słuchacz może
się przejrzeć (na naszym gruncie spapugował to rozwiązanie zespół Łzy na płycie
Jesteś jaki jesteś). W składzie nie było jeszcze świetnej sekcji
rytmicznej Gary Thain-Lee Kerslake: na basie grał Paul Newton, a za bębnami
usiadł Iain Clarke. Resztę kwintetu tworzył trzon: gitarzysta Mick Box, z
dzisiejszej perspektywy jedyny stały członek zespołu, wokalista David Byron,
którego heroiczne vibrato zainspirowało zapewne Bruce’a Dickinsona, oraz klawiszowiec,
wokalista i okazjonalnie gitarzysta Ken Hensley, odpowiedzialny właśnie za
charakterystyczną organową ścianę dźwięku. Należy dodać, że oprócz organów
drugim wyróżnikiem Uriah Heep były harmonie wokalne, niewiele gorsze od tego,
co w tej dziedzinie prezentował Queen.
Płyta
powstała po pierwszym w dziejach Uriah Heep amerykańskim tournée, a nowe
doświadczenia tchnęły snadź w muzyków wystarczająco dużo pewności siebie, żeby
nagrali wkrótce trzy najlepsze płyty w karierze, poczynając od niniejszej. Największym
przebojem – i największym hitem w karierze zespołu – stała się prawie
dziesięciominutowa ballada July Morning, nieco sentymentalna, z
nastrojową zwrotką i potężnym refrenem. Do tego, w finałowej części,
gościnny występ Manfreda Manna na syntezatorze. Zdaniem Hensleya,
zwywiadowanego w książeczce kompaktu, menażer ściągnął go do tego nagrania, bo
Mann jako jedyny w Wielkiej Brytanii miał wtedy syntezator Minimoog i nikomu
innemu nie dał grać – czyli trochę podobnie jak z gościnnym występem Czesława
Niemena na płycie Budki Suflera. Do Uriaszowego kanonu należą też jednak dwie
galopady zwiastujące królestwo heavy metalu: Look at Yourself i Love Machine.
Pierwsza na początek, druga na koniec. W utworze tytułowym, zresztą wydanym na
singlu, słychać dość wyraźne wpływy Deep Purple z okresu płyty In Rock, a
pod koniec gościnnie dołączają muzycy afrobrytyjskiego zespołu Osibisa na
instrumentach perkusyjnych.
Z pozostałej czwórki najbardziej podoba mi się motoryczny
Tears in My Eyes, który znałem już od lat z albumu Live January 1973.
Duża rola przypada w nim gitarze slide, na której Hensley gra. I Wanna Be
Free zaczyna się spokojnie, jak coś z hipisowskiego pikniku, a potem
zaczynają się ciężkie riffy, falsetowe zaśpiewy, efektowne solówki gitarowe i
cała reszta charakterystycznego brzmienia Uriaha Heep. Najbardziej
bałaganiarski jest Shadows of Grief – idzie się zagubić w zmianach
tempa, nastroju i riffów, w pewnej zaś chwili utwór robi się już prawie całkiem
amorficzny. Lepiej wypada eteryczna, nieco bluesująca ballada z wydatną rolą
fortepianu, pod leninowskim tytułem What Should Be Done, wydana też na
stronie B singla.
Wydanie, które zdobyłem, zawiera cały dysk bonusów. Jest
to w zasadzie alternatywna wersja albumu, z tym, że przy innej kolejności
utworów. Producent Robert Corich wyjaśnia w książeczce, że materiał ten
pochodzi z bogatego archiwum ścinków studyjnych, zachowanego w używanym przez
Uriah Heep studiu Lansdowne House. Corich obrobił go w latach 1989-1995 w
ramach przygotowywania „śmietnikowej” kompilacji Lansdowne Tapes. Prócz
materiału albumowego przytrafiły się dwa odrzuty: What’s Within My Heart oraz
Why Fourteen Minutes. Pierwszy, delikatna ballada z akompaniamentem
ograniczonym do gitar akustycznych i basu, odkryty został, o ile zrozumiałem,
jako „palimpsest” na taśmie, na której nagrano później co innego, dzięki
przewróceniu jej na lewą stronę. Drugi to typowy jam studyjny, faktycznie
czternastominutowy. Na deser dochodzi trzecia już w sumie (fatalna brzmieniowo)
wersja July Morning, nagrana – jak przypuszcza Corich – na koncercie w
Croydon w listopadzie 1971, a także alternatywna wersja singlowa Look at
Yourself.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz