No to jedziemy z kolejnymi egzemplarzami literatury przeczytanej w ostatnich miesiącach.
7. Bułat Okudżawa, Jeszcze pożyjesz, przeł. Ziemowit Fedecki, Warszawa 1992
Okudżawę
kojarzy się u nas powszechnie jako jednego z dwóch najważniejszych – obok
Włodzimierza Wysockiego – rosyjskich bardów. Rzadziej się pamięta, że bywał
również prozatorem. Do jego najbardziej znanych dzieł w tej dziedzinie należały
powieści historyczne: Nieszczęsny Awrosimow (o dekabrystach) czy Mersi,
czyli przypadki Szypowa (o agencie ochrany śledzącym Lwa Tołstoja). Tę
ostatnią nawet przed laty czytałem, ale absolutnie nic nie pamiętam. W tym roku
przyszła pora na Jeszcze pożyjesz – debiutancką minipowieść poety.
Jeszcze
pożyjesz (oryginalny tytuł: Bud’ zdorow, szkolar!) wydana została w
roku 1962, w okresie rosyjskich lat sześćdziesiątych – wielkiej eksplozji
kulturalnej po upadku stalinizmu. Zalicza się do nurtu literatury wojennej określanego
jako „proza prawdy okopów”: nie ma tu ani patosu i powiewającego sztandaru
rodem z literatury stalinowskiej, ani przygodowej wizji wojny jak, za
przeproszeniem, w Czterech pancernych. Widzimy wojnę z perspektywy
zwykłego żołnierza i jego codziennych problemów. Główny bohater, uczeń liceum,
który zgłosił się na ochotnika, służy – podobnie jak sam Okudżawa – w jednostce
moździerzy pod Mozdokiem na Kaukazie Północnym. Jest zasadniczo everymanem –
ani razu nie poznajemy jego imienia, w odróżnieniu od imion i nazwisk jego
kolegów. Nie udaje mu się zobaczyć ani kawałka Niemca, za to czas wypełniają mu
zwykłe frontowe problemy. Jest mu zimno, wspomina przedwojenne życie, nie wie,
jak zagadać do telegrafistki, a przede wszystkim – zgubił łyżkę i nie ma skąd
wziąć drugiej.
Cała
ta niedługa powieść ma tradycyjną dla literatury rosyjskiej formę gawędy, czyli
tak zwanego skazu: narracja konkretna, pierwszoosobowa, potocznym językiem,
którego rejestr nie odbiega zbytnio od dialogu. Uwaga, bo niektórzy nie lubią:
jest to narracja w czasie teraźniejszym, tylko w retrospekcjach przechodzi na
przeszły. Jeśli chodzi o tłumaczenie, to Ziemowit Fedecki był osobą
translatorską wysokiej rangi, więc byka dostrzegłem tylko jednego, ale za to
zasadniczego: przełożony głównego bohatera nazywany jest „dowódcą batalionu”,
chociaż z kontekstu wynika, że dowodzi baterią. Stanowisko „kombat” może być
skrótem zarówno od komandir bataljona, jak i komandir batariei.
Jak rozpoznać, o którego chodzi? To bardzo proste: nie było batalionów moździerzowych,
jeno dywizjony. Choć nawet taka wiedza nie byłaby tu potrzebna, skoro wszystko się
dzieje na szczeblu baterii.
Utwór
jest krótki, ale emocjonalnie treściwy, a w dodatku zawiera jedną z najlepszych
scen upicia się, jakie czytałem w ostatnich latach. Warto tu wspomnieć fakt
historyczny, że na Froncie Zakaukaskim, gdzie rozgrywa się akcja Jeszcze
pożyjesz, zamiast wódki żołnierze otrzymywali przydziały wzmocnionego wina.
8. Romain Rolland, Colas Breugnon, przeł. Franciszek
Mirandola, Warszawa 1949
Rolland zaczął pisać
w roku 1913, skończył chyba w 1919 (źródła mi się rozjeżdżają), a więc w czasach
naznaczonych wojną światową. Motyw wojny jest w powieści wyraźnie widoczny – rzecz
się dzieje w epoce francuskich wojen religijnych, za regencji Marii
Medycejskiej (początek XVII w.), i przez Burgundię ustawicznie ciągną
wojska. Mieszkańcom Clamecy jest w zasadzie za jedno, którzy żołnierze ich
atakują, a którzy bronią, bo jedni i drudzy objadają wszystko jak szarańcza.
Bohater
tytułowy jest pięćdziesięcioletnim rzemieślnikiem z Clamecy. Zajmuje się
stolarstwem i rzeźbą w drewnie, a przede wszystkim piciem wina i celebracją
mniejszych czy większych przyjemności życiowych. Co prawda żona trafiła mu się
nieznośna, a z czterech dorosłych synów też nie ma większej pociechy i nie
odgrywają na kartach powieści większej roli. Kontakty rodzinne utrzymuje przede
wszystkim z córką Martynką i wnuczką Glodzią, za to zięć, piekarz Floremont,
jest zasadniczo człowiekiem bez charakteru.
Powieść ma formę
pamiętnika, w którym Breugnon co jakiś czas zapisuje swoje przeżycia i
przemyślenia. Posługuje się rubaszną, rabelaisowską frazą i choć jest z zasady
człowiekiem pogodnego usposobienia, potrafi się wściec na duchowieństwo czy
możnowładców. W czasach wojen między katolikami a protestantami Colas jest
panteistą, dostrzegającym B-ga w całej przyrodzie wokół siebie, co mu nie
przeszkadza w przyjaźni – ale bez zbędnej rewerencji – z wiejskim proboszczem. Aż
się można czasem zadziwić, jakie stosunkowo współczesne ma on poglądy… póki sobie
nie przypomnimy, że stworzył go pisarz dwudziestowieczny. Autor powieści
historycznej powinien jednak znaleźć właściwą równowagę pomiędzy oddaniem atmosfery
epoki a poruszaniem aktualnych tematów i znośnością dla współczesnego
czytelnika – a z tego Romain Rolland wychodzi obronną ręką. Rzeczoną atmosferę
widzimy na przykład w tym, jak Colas Breugnon, dobrze sytuowany obywatel miasta
Clamecy uczestniczy w procesjach i innych zdarzeniach społecznych. Warto tu dodać,
że jego patron, św. Mikołaj, wbrew jego dzisiejszej percepcji znany jest w Clamecy
przede wszystkim jako patron flisaków.
Wesoły charakter Breugnona
nie czyni go jakimś znów bezrozumnym optymistą, który we wszystkim widzi same
dobre strony. Przekonamy się o tym zwłaszcza wtedy, kiedy w jego życiu zajdą zmiany
prawie że hiobowe, poczynając od tematu jakże dziś aktualnego – zarazy; już
wtedy byli tacy, co uważali, że epidemia jest wynalazkiem lekarzy i nie umiera
się na zarazę, tylko od strachu. Nie wyszło im to na dobre. Gorzej, że Colas był
ostrożny, a też go niezgorzej trzepło.
W trakcie lektury
korzystałem z dwóch wydań, z których jedno nie miało przedniej okładki, a
drugie – jednego z arkuszy. To pierwsze pochodzi z roku 1949, czyli szczytowego
w Polsce okresu stalinizmu. Wobec tego powieść poprzedzona została wstępem
Jerzego Adamskiego, który nie pozostawia wątpliwości, w jaki sposób „należy” ją
czytać. Dowiadujemy się zatem więc, że w okresie I wojny światowej „…narażając
się na wrogość inteligencji burżuazyjnej, która hołdując propagandzie
nacjonalistycznej służyła francuskiemu imperializmowi, przystąpił Romain
Rolland do uporczywej i wytrwałej walki o pokój. (…) Nie umiał jednak jeszcze
wówczas dostrzec istotnego źródła zła w ustroju kapitalistycznym, brakowało mu
tego narzędzia analizy, jakie stanowi marksizm-leninizm”. Fakt, że w
późniejszym okresie Rolland stał się miłośnikiem ZSRR i fanbojem Stalina, ale gdy
zaczynał powstawać Colas Breugnon, Iljicz był jeszcze postacią
marginalną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz