Na krótko przed wirusowym lokdaunem wybrałem się do markietu na giełdę używanych płyt i wyhaczyłem trochę niezłych albumów z lat dziewięćdziesiątych (oraz jeden z zerowych).
The
Black Eyed Peas, Elephunk,
2003
Do przyczyn, dla których ta płyta mie nie nuży, jak 99%
hiphopu, należy zapewne taki drobiazg, że podkłady nie są zbudowane z sampli,
tylko nagrane na normalnych instrumentach przez muzyków sesyjnych. Czołową rolę
odgrywa wśród nich gitarzysta George Pajon Jr., zaś will.i.am sam czasem sięga
po instrumenty klawiszowe. Sporo brzmień latynoskich: Sexy opiera się na
kompozycji Antonio Carlosa Jobima, a taki tytuł jak Latin Girls mówi sam
za siebie; zresztą jest to dość rozbudowany numer, w całości oparty na
naturalnych brzmieniach, pojawia się nawet solo fletu. A nawet kiedy zespół
wprowadza sample, to są ciekawie dobrane: kanwę otwierającego płytę Hands Up
stanowią trąby wyciągnięte z utworu Bo Mambo, który w 1954 nagrała
peruwiańska śpiewaczka Yma Sumac. Bardziej zbliżony do hiphopowego standardu
jest Labor Day (It’s Holiday) na motywach The Grunt Jamesa
Browna. Bardziej elektroniczne podkłady słychać znów w The Boogie That Be.
Drugą przyczyną są urozmaicone partie wokalne. Nie mam na
tyle wprawy, żeby rozpoznawać po głosie poszczególnych raperów, ale flow mają
na tyle urozmaicony, że żaden z nich mnie nie odrzuca. Zdarza im się też
skręcać w stronę śpiewu (dla ortodoksyjnych hiphopowców – zdrada i
sprzedawczykizm). W Hey Mama jedna z nawijek ma charakter cokolwiek
jamajski. Duży komponent melodyczny wprowadziła Fergie, która często robi
refreny albo jakieś wokalizy w tle. Jedną z pierwszoplanowych partii wokalnych
dostała w singlowym Shut Up, który zresztą najmniej mi się podoba z
całej płyty. Popisowy numer ma również apl.de.ap w postaci The Apl Song,
gdzie słodzi na motywach przeboju Balita filipińskiej grupy Asin.
Ponadto wyróżnia się Anxiety – czyli jednak znalazła się tu szczypta
rocka, a właściwie rasowy rap metal z udziałem pełnego składu grupy Papa
Roach.
Przede
wszystkim to na Elephunk trafiły dwa utwory, które słyszał chyba każdy,
kto miał styczność z komercyjnym radiem w latach zerowych. Pierwszy to motoryczny
groove Let’s Get Retarded (bardziej znany z wersji singlowej pod
przyzwoitszym tytułem: Let’s Get It Started). Drugim jest bardziej
balladny, wpadający w R&B i zaangażowany społecznie Where Is The
Love – w czasach studenckich słyszałem ten kawałek dziesiątki razy i
dopiero po latach zdałem sobie sprawę, że główna osoba rapująca to will.i.am, a
nie jakaś kobieta o czarnym głosie.
Różne wersje albumu zawierają różne bonusy. Standardem byłoby dołączanie Let’s Get It Started, ale trafiła mi się akurat wersja brytyjska, na której znajdują się dwa jeszcze inne utwory: Rock My Shit i What’s Goin Down, reprezentujące bardziej prostolinijny rap. W tej sytuacji spokojny Third Eye, w pierwotnym wydaniu umieszczony jako ukryty utwór, przekwalifikowany został na regularny.
The
Presidents of the United States of America,
The Presidents of the United States of America, 1995
W
rękach tych Prezydentów znalazło się instrumentarium godne zespołu Siekiera:
trzystrunowa gitara, dwustrunowy bas i bezstrunowa perkusja. Niewielka ilość
instrumentów nie oznacza bynajmniej prymitywnej muzyki, sprzyja za to spójności
repertuaru – podobnie jak w przypadku grupy Morphine, również
wykorzystującej dwustrunowy bas (za to bez gitary prowadzącej). Mark Sandman
z Morphine i Chris Ballew, lider POTUSA, wcześniej zresztą grywali
razem i chyba wspólnie wpadli na ten pomysł. Bas i gitara często grają tu
unisono, a mniejsza ilość strun być może wymusza stosowanie podciągnięć, co
daje efekt dość rustykalny.
Repertuar nawet w ostrzejszych momentach sprawia całkiem
wyluzowane wrażenie. O nie do końca poważnym jego charakterze świadczy już
otwierający Kitty z miauczeniem, w którym recenzent „Tylko Rocka” dopatrywał
się parodii Roberta Planta. Patent ze spokojną, akustyczną zwrotką i bardziej
czadowym refrenem wykorzystują też równie melodyjny Feather Pluckn, Stranger
albo Peaches. Ten ostatni stał się największym hitem, a raczej
najbardziej rozpoznawalnym utworem grupy. Szybsze i bardziej czadowe, zbliżone
do punku, są takie utwory jak Lump, We Are Not Going to Make It (gdzie
brzmią, jakby się nabijali z ówczesnej mody na pop-punk) czy zagrana w szybszym
tempie od oryginału wersja Kick Out The Jams MC5. Za mocny punkt należy
uznać spokojny, choć przybrudzony Dune Buggy.
Nie nazwałbym tego żadnym arcydziełem, ale słucha się całkiem
przyjemnie, zwłaszcza momentami. Co prawda jest to jeszcze kolejna z płyt, o
których napiszę, że byłyby lepsze, gdyby je odchudzić o parę utworów, bo kilka
ostatnich utworów wypada dość jednorodnie. Zostawiłbym natomiast finałowy Naked
and Famous, gdzie gościnnie wywija solówki w tle Kim Thayil, gitarzysta
stojącego wówczas u szczytu sławy Soundgarden.
Manic
Street Preachers, This Is My Truth, Tell
Me Yours, 1998
Generalnie
w przypadku Manic Street Preachers mamy do czynienia z dojrzalszą wersją
britpopu, ale na This Is My Truth, Tell Me Yours słychać zdecydowanie
mniej ostrych gitar niż za czasów Richeya. Próżno szukać niemal hardrockowych
brzmień, jakie cechowały debiutancki Generation Terrorists. Ostrzejsze
gitary pojawiają się jeno w poświęconym Edwardsowi Nobody Loved You, ale
i tu robią sfuzzowaną ścianę dźwięku, a nie riffują. Jeśli już, punktem
odniesienia powinny być takie utwory jak Life Becoming a Landslide czy La
Tristesse Durera, łagodniejsza część drugiej płyty MSP. Nawet
otwierający The Everlasting (podobny do pierwszego z wymienionych) jest
łagodny, z gitarą akustyczną, smyczkami i rozlewnym refrenem. I właściwie
można to powiedzieć o całej płycie. Z Tristessą kojarzy mi się dla
odmiany You Stole The Sun From My Heart. W obu nieco mechaniczna, sucho
brzmiąca partia perkusji budzi trochę podejrzeń, czy to nie elektroniczny beat
– ale to jedyny na tym albumie przejaw technomanii późnych lat 90. Mimo
atrakcyjnych melodii i rozbudowanych aranżów (np. melotron), płyta jest na
tyle jednorodna, że repertuar trochę się zlewa. Z wyróżniających się warto wspomnieć
o Tsunami, a to za sprawą dźwięczącego sitaru,
który słychać też w I’m Not Working. My Little Empire zaczyna się
zaś basową introdukcją do złudzenia przypominającą ballady Red Hot Chili
Peppers. Zresztą i zagrywki gitarowe w tym utworze mają w sobie coś z Johna
Frusciante, choć fundamentem brzmienia jest dla odmiany wiolonczela.
Największym hitem okazał się, zasadniczo antyfaszystowski, If You Tolerate This Your Children Will Be Next (tytuł, zaczerpnięty z plakatu propagandowego hiszpańskich republikanów, nie jest jeszcze najdłuższy w dorobku Manic Street Preachers). Balladowy jak większość albumu, ale, jak widać, Bradfield i jego kompania nie zrezygnowali z zaangażowanych tekstów. Parę lat później wystąpili nawet w Teatrze im. Karola Marksa w Hawanie.
Suede, Coming Up, 1996
Przed Coming Up, trzecią płytą, Zamsz
znalazł się na rozdrożu po odejściu gitarzysty Bernarda Butlera, którego
zastąpił młodziak Richard Oakes. Wobec nie najlepszych notowań poprzedniego
materiału zespół postawił wszystko na jedną kartę i nagrał jeden z tych
albumów, na których każdy utwór jest potencjalnym przebojem. Mnóstwo tu
atrakcyjnych melodii, wpadających w ucho refrenów, rozbuchanych aranżacji,
nakładek wokalnych i „chórków”, bas również ładnie dudni. Materiał jest
urozmaicony i jednocześnie spójny stylistycznie. Już od lat znałem z radia
singlowe przeboje Trash (wzbogacony czymś jakby sitarem, choć pewnie to
brzmienie syntezatoru) i Beautiful Ones, ale reszta materiału wcale im
nie ustępuje. Na przykład dwa kolejne single: Filmstar, kojarzący się ze
stylistyką T.Rex, czy obdarzony rozlewnym refrenem Lazy – ale właściwie
należałoby wymienić całą tracklistę. Może tylko Starcrazy nieco ustępuje
pozostałym. Chwilę wytchnienia przynoszą spokojniejsze utwory: By the Sea i
Picnic by the Motorway, a za kulminację albumu robi przedostatni The
Chemistry Between Us z pełnymi uroku smyczkami.
Wielu
słuchaczy woli dwie pierwsze płyty – Suede i Dog Man Star, ale
ich nie przyswajałem z taką łatwością jak Coming Up.
Phil Collins, Both Sides, 1993
Dlaczego uchodzi on za jeden z najsłabszych? Tą
razą Phil Collins nagrał płytę w domu na magnetofonie, i to całkiem
samodzielnie, bez pomocy muzyków sesyjnych. Dopiero potem dograł w
profesjonalnym studiu prawdziwą perkusję i gitary. W notce napisanej do
książeczki artysta stwierdza, że wyszła mu prawdopodobnie najszczersza z
dotychczas nagranych płyt, bo do tej pory w nagraniach demo zawsze śpiewał z
większą emocją, której nijak nie mógł odtworzyć w ostatecznym podejściu.
Both Sides można zarzucić jednostajny nastrój i
dość ubogie, zdominowane przez elektronikę aranżacje. Fakt, że mogą się one
zlewać w jedną, melancholijną całość, unoszącą się w syntezatorowej mgle, ale
po kolejnych przesłuchaniach zaczyna się wychwytywać subtelne różnice między
poszczególnymi utworami. W balladach tych słychać też refleksy soulu czy
inszego R&B, które trudniej znaleźć na albumach Genesis. Przykładem może
być Can’t Turn Back the Years z nieco denerwującą, jednostajną partią
automatu perkusyjnego – przy czym to jest takie bardziej senne R&B. Kojarzy
mi się z niesławną płytą Pilgrim Erica Claptona, od której
prawdopodobnie lepsze były nawet te albumy słynnego gitarzysty, które w latach
osiemdziesiątych produkował… Phil Collins, i które określiłbym po prostu jako
płyty Collinsa z Claptonem na wokalu. Po czymś takim Everyday, nieco
głośniejszy i bardziej melodyjny, przynosi pewne przebudzenie: nawet nie mam
chęci się zastanawiać, czy perkusja jest prawdziwa, czy automatyczna.
Spośród
brzmień syntezatorowych zwraca uwagę naśladownictwo orkiestry dudziarskiej.
Efekt ten kojarzy się z Biko Petera Gabriela, choć utwory Collinsa są
oczywiście bardziej banalne muzycznie i tekstowo. Sztuczne dudy (wraz
z charakterystycznym, przestrzennym
brzmieniem perkusji) dodają podniosłości utworowi prawie-tytułowemu (Both
Sides of the Story), tworzą też kanwę aranżacji w przedostatnim We Wait
and We Wonder, nadając mu odrobinę szkockiego klimatu (tekst zainspirowała sprawa
północnoirlandzka). Oprócz niego moim ulubionym utworem na płycie jest We
Fly So Close – zasadniczo smętniejsza i bardziej syntetyczna wariacja na
temat In The Air Tonight, ale wśród ogólnego zalewu syntezatorów
wyróżnia się introdukcją na gitarze akustycznej. Jeśli chodzi o rozwiązania
aranżacyjne, to We’re Sons of Our Fathers w początkowym fragmencie
zawiera coś jakby banjo, ale potem brzmienie tego instrumentu znika, ustępując
typowej syntetycznej aranżacji. W Can’t Find My Way słychać wreszcie
„afrykańskie”, niewątpliwie naturalne brzmienie perkusji, wypracowane przez Collinsa
przy współpracy z solowym Gabrielem.
Zdaniem
krytyków, decyzja o samodzielnym wykonaniu całej płyty nie wyszła Collinsowi na
dobre. Ja nie narzekam, a w każdym razie nie na wszystko. Trochę przynudza,
śpiewając prawie cały czas ze zbolałą manierą, ale to u Collinsa nie nowina.
Szkoda wprawdzie, że na Both Sides znalazły się praktycznie same
ballady, bo przydałoby się dla przebudzenia słuchacza coś naprawdę
dynamicznego, w nurcie Sussudio czy Easy Lover. Dla naprzykładu, Survivors
ma dość szybki rytm i wpadający w ucho refren, ale nie odbiega rzewnością
od reszty płyty.
Héroes Del
Silencio, Avalancha,
1995
Baryton
Enrique Bunbury’ego pozostaje równie charakterystyczny i emocjonalny, co na
poprzednich albumach, ale pod względem muzycznym zdecydowanie więcej tu hard
rocka niż znanej z Senderos de traición nowej fali. Taki charakter ma
rozpoczynająca płytę (nie licząc krótkiego intra) galopada Rueda, fortuna! Ciężkie
riffy słychać też np. w Dias de borrasca (Vispera de resplandores),
który notabene rozpoczyna solo na dudach, albo w Parasiempre, który dał
tytuł późniejszej koncertówce. Kiedy nowa fala jednak przebija na wierzch, mamy
do czynienia z pewnego rodzaju syntezą: w Deshacer el mundo momentami
odzywają się mandolinowate na sposób nowofalowy gitary, a solówka jest bardziej
tradycyjnie hardrockowa. Chwilę oddechu daje ballada En brazos de la fiebre,
za to w Morir todavia Juan Valdivia wycina solo prawie jak sam Jan Bo.
Oprócz tego ostatniego moją ulubioną trójkę tworzy potężny utwór tytułowy z
prostym, acz efektownym refrenem oraz trzecia część dryptyku Bendecida –
La chispa adecuada, podniosła pieśń z wykorzystaniem sitaru.
Héroes Del Silencio, Parasiempre, 1997
Avalanchę reprezentuje aż 7 piosenek, czyli prawie
60% jej zawartości, natomiast spośród pozostałych utworów tylko
dwa pochodzą z czasów sprzed Senderos de traición. Są to zagrane pod
koniec koncertu Flor venenosa i Maradentro. Brzmienie, jak to na
żywo, surowsze niż na płycie, a publiczność jest entuzjastyczna i dorzuca swoje
trzy grosze. Słychać to w La chispa adecuada, gdzie zabrakło sitaru, ale
za to mamy śpiewający tłum. Gdzieniegdzie odzywa się harmonijka ustna (np. w Iberia
submergida), La herida wydaje się w aranżacji spokojniejszej niż ta
studyjna. Finałowa Decadencia natomiast jest mocno rozciągnięta: zawiera
fragment Elvisowego Hound Dog, oczywiście zaśpiewany z wyraźnym
hiszpańskim akcentem, oraz bluesowy fragment, w którym Bunbury przedstawia
zespół.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz