W noworoczny sezon płytowy wszedłem z impetem dzięki pewnej sieci supermarketów i atrakcyjnym zniżkom w drugiej. Na razie przedstawiam pierwszą połowę nabytków styczniowych.
Metallica, Garage Inc., 1998
Ten dwupłytowy album z
kowerami miałem na kasetach od czasów licealnych, kiedy pełnił on dla mnie funkcję
swoistego elementarza ciężkiego grania. Dla niektórych Garage Inc. stanowił
dowód, że teraz to już Metallica na pewno się skończyła, skoro nie ma własnych
pomysłów, tylko powtarza cudze. Ale w czasach przedjutubowych, a nawet przed
szerokopasmowym internetem, gdy streaming nie istniał, a płyty były drogie,
album z przeróbkami w wykonaniu popularnego zespołu stanowił prosty punkt
wyjścia do dalszych poszukiwań i niejednym wykonawcą po wysłuchaniu „Garaża”
zainteresowałem się dodatkowo.
Pierwsza płyta zawiera
wyłącznie nowe nagrania, zarejestrowane na ogół specjalnie dla potrzeb tego wydawnictwa.
Metallica daje tu przekrój przez rozmaite inspiracje – niekoniecznie metalowe. W
momencie nagrywania chodziły słuchy, że będzie wśród nich Disintegration The
Cure, ale Lars Ulrich w wywiadzie z Wiesławem Weissem („Tylko Rock” 12/1998)
zaprzeczył, jakoby w ogóle brali to na warsztat. Klamrę dysku stanowią za to dwa
dość przykre utwory brytyjskich hardcore-punkowców z Discharge: Free Speech
for the Dumb oraz The More I See, których większość tekstów
zawierała się w tytułach. Drugim ekskursem punkowym jest znacznie bardziej
melodyjny Die, Die My Darling horrorystycznej załogi The Misfits.
Do klasyki hard rocka z lat
70. sięgnęła Metallica w postaci utworu praszczurów z Black Sabbath – Sabbra
Cadabra, w którym nie pasowało im interludium, więc zastąpili je
cytatem z A National Acrobat. Nie przesadzali natomiast z przypominaniem
„nowej fali brytyjskiego heavy metalu” (NWOBHM), którą uosabia chyba największa
inspiracja wczesnej Metalliki – Diamond Head (w postaci It’s Electric). Pojawia
się i drugi metalowy Diamond z tej samej epoki, mianowicie King Diamond. Mercyful
Fate to jedenastominutowa wiązanka pięciu utworów duńskiego zespołu o tej
samej nazwie, łącznie z Into the Coven (znalazł się w środku, przez co
zabrakło w nim quasi-barokowej introdukcji) oraz Evil (z jednym z
najlepszych w dziejach wersów otwierających: „I was born in a cemetery…”) Na
wszystkich tych piosenkach zespół odcisnął swoje piętno, głównie za sprawą „trollowego”
wokalu Jamesa Hetfielda, choć i bębnienie Ulricha jest dość charakterystyczne. Na
singiel trafiła dociążona wersja Whiskey in the Jar, tradycyjnej
piosenki irlandzkiej, zaaranżowanej przed ćwierćwieczem przez Cienkiego
Jaszczura. Nakręcono do niej teledysk przedstawiający damską prywatkę z dużą
ilością picia, lesbijskim obmacywaniem, rzyganiem po alkoholu i rozwałką
wnętrza – nikogo chyba nie zdziwi, że to ten sam reżyser co od pornograficznego
Pussy Rammsteina.
Są i ballady. Najwięcej w
mediach krążyła, wydana na pierwszym singlu, Turn the Page Boba Segera. Towarzyszył
jej ponury wideoklip (też w reżyserii Jonasa Åkerlunda) o tancerce erotycznej,
który miał zwracać uwagę na problem przemocy wobec kobiet, choć działaczki feministyczne
wytykały zespołowi, że „nie ma kwalifikacji do reprezentacji”. Bardziej mi się
podoba Loverman Nicka Jaskiniowca, o charakterystycznym dla tego artysty
nastroju posępnej melancholii – przy czym wersja Metalliki nawet bardziej mi
odpowiada, ze względu na mniej chaotyczny refren. Całkiem nastrojowo wypada epicki
Astronomy Blue Öyster Cult. Największym zaś skokiem w bok jest Tuesday’s
Gone – 9 minut ballady w stylu zbliżonym do country, z
instrumentarium akustycznym i harmonijką! Przeróbkę klasyka Lynyrd Skynyrd
zarejestrowano dla radia KSJO-FM z udziałem sporej liczby gości, takich jak
Jerry Cantrell i Sean Kinney (połowa Alice In Chains), Pepper Keenan (lider
Corrosion Of Conformity), Jim Martin (eks-wioślarz Faith No More), harmonijkarz
John Popper (Blues Traveler) czy ekscentryczny lider Primusa, Les Claypool, tym
razem grający nie na basie, lecz na banjo. Jest też Gary Rossington,
współzałożyciel Skynyrda i właściwie jedyny ocalały do dziś członek
oryginalnego składu. Recenzenci piszą, że to przynudziarstwo, a mnie się od
pierwszego przesłuchania strasznie podobało, chociaż dziś, z perspektywy lat,
skłonny jestem powiedzieć: „Co to za Tuesday’s Gone bez solówki pianisty?”
Warto wspomnieć, że na samym
końcu płyty, gdy ucichnie The More I See, przez moment słychać ciężkiego
instrumentalnego bluesa. Jest to fragment Bridge of Sighs znanego z
Procol Harum Robina Trowera, dający pojęcie, czym się inspirowała Metallica w
okresie Load.
Drugi dysk to już materiały
archiwalne. Zreprodukowano więc cały repertuar minialbumu Garage Days
Re-Revisited z 1987 r. Kluczowy dla kształtowania się Metallicy (i
thrash metalu w ogóle) nurt NWOBHM reprezentuje gwałtowny Helpless Diamond
Head oraz powolny a ciężki Small Hours mniej znanej szkockiej grupy
Holocaust, moim zdaniem najmniej ciekawy w całym zestawie. Jest też utwór
proweniencji postpunkowej – The Wait Killing Joke z przetworzonym głosem
Hetfielda – oraz sprintowy Crash Course in Brain Surgery, czyli dowód,
że poza Polską ktoś jeszcze doceniał zespół Budgie. Zarówno książeczka albumu,
jak i wywiad Weissa z Ulrichem wspominają o poczuciu przykrości, jakiego doznał
perkusista, spotykając na koncercie w Cardiff swego młodzieńczego idola Burke’a
Shelleya jako fizycznego, który dźwigał sprzęt Metalliki i w dodatku złamał przy
tym palec. Do tego dyptyk makabryczny Misfitsów: Last Caress/Green Hell.
Pierwsza piosenka nawiązuje w rzeźnicki sposób do muzyki lat 50., a druga to
już bezkompromisowy hardcore. Fałszowanie wstępu do ironmaidenowego Run to
the Hills kończy ten efekt pierwszej sesji nagraniowej z udziałem Jasona
Newsteda. Jego tragicznie zmarłego poprzednika, Cliffa Burtona, słyszymy w
dwóch najstarszych utworach, ze strony B singla Creeping Death z 1984: Am
I Evil? to znowu (chronologicznie – po raz pierwszy) przeróbka Diamond
Head, zaś mój ulubiony na drugim dysku Blitzkrieg, dzieło mało znanego
zespołu o tej samej nazwie, oparty jest na riffie częściowo ściągniętym z Hocus
Pocus grupy Focus.
Ostatnia ćwiartka albumu (na
kasecie – strona D) zawiera różne jednorazowe wyskoki, strony B i tak dalej, z
lat 1988-1995. Jest więc po raz czwarty Diamond Head (The Prince) i po
raz drugi Budgie – ależ oczywiście, że koryfeusze thrash metalu musieli sięgnąć
po tak prekursorski dla całego stylu utwór jak Breadfan, choć zastąpili folkowatą
wstawkę czymś w klimacie ballad Metalliki z lat osiemdziesiątych. Pojawia się
też nagrana na składankę z okazji 40-lecia wytwórni Elektra Stone Cold Crazy,
za którą Metallica dostała Grammy. W 1992 Hetfield śpiewał ją na koncercie
pamięci Freddiego Mercury’ego z akompaniamentem muzyków Queen i Tony’ego
Iommiego. Po niej następuje najbardziej chyba obsceniczny utwór w repertuarze Metallicy
– So What brytyjskiej grupy punkowej Anti-Nowhere League, pod względem
tekstowym dialog dwóch oblechów, którzy próbują się przelicytować, który się
pochwali bardziej sprośnym wspomnieniem: zoofilia, nekrofilia, urynoterapia, pobyt
w Eastbourne… Oryginalny singiel (na którym So What było zresztą jedynie stroną B) został zakazany w BBC, a
jego nakład skonfiskowany i zniszczony na mocy ustawy o nieprzyzwoitych
publikacjach! Z kolei Killing Time to dzieło kolejnej mało znanej grupy
z nurtu NWOBHM – północnoirlandzkiej Sweet Savage, gdzie grał ongiś Vivian
Campbell.
Na koniec przypada
„Motorheadache”, czyli cztery covery Motörhead z 1995, wydane wówczas na
różnych wersjach singla Hero of the Day z okazji pięćdziesiątych urodzin
Lemmy’ego Kilmistera (Hetfield nawet naśladuje go wokalnie). Szczególnie Overkill
i Stone Dead Forever skłoniły mnie do zapoznania się z oryginalnym
wykonawcą, choć solówka w pierwszym z nich nie ma startu do Szybkiego Eddiego
Clarke’a.
Albumowi towarzyszy bogata
książeczka z artykułem Davida Fricke’a, wyczerpująco omawiającym materiał
muzyczny, oraz bogatą ikonografią – oprócz zdjęć zespołu „dawniej i dziś” są
też fotografie kowerowanych artystów, reprodukcje ich okładek, czy nawet
notatki Larsa Ulricha z paru wczesnych koncertów zespołu z 1982, na których
oczywiście grali też cudze utwory. Na rewersie tylnej okładki widnieją zaś
kartki z propozycjami tytułów dla albumu, które muzycy brali pod uwagę –
wszystkie musiały zawierać słowo „Garage”. Ostatecznie zdecydowali się na
aluzję do swojego starego utworu Damage Inc.
Ciekawostka: dwie trzecie albumu stanowią utwory wykonawców z Wysp Brytyjskich (wliczając Australijczyka Cave’a). Przez 23 lata, które minęły od wydania Garage Inc., repertuar kowerów w wykonaniu Metalliki na pewno znacznie powiększyło się. Ot, choćby 53rd & 3rd Ramones, nagrane na album hołdowniczy We’re a Happy Family. Że nie wspomnę o „Rob & Kirk Doodle” – luźnych duetach granych na koncertach dla rozładowania atmosfery przez Kirka Hammetta i Roba Trujillo: od Purple Rain, przez Sen o Warszawie i A legjobb méreg, po Jožina z bažin.
Dire Straits, Dire Straits, 1978
O Dire Straits, jak i Marku
Knopflerze, pisałem tu już wielokrotnie, więc nie będę się powtarzał z
nakreślaniem tła historycznego. Tak czy inaczej, zdobyłem w końcu kompaktową
wersję debiutu, który miałem dawniej na kasecie. Producentem był Muff Winwood, brat
Steve’a Winwooda (w latach 60. grali razem w Spencer Davis Group).
Na gitarze rytmicznej grał
jeszcze brat Marka, David Knopfler, a w perkusję walił Pick Withers.
Najważniejszy jest jednak bez wątpienia Knopfler starszy i jego gitara o
charakterystycznym brzmieniu – raz elektryczna, raz akustyczna, a raz
emblematyczna dla Dire Straits gitara dobro (akustyczna z okrągłym blaszanym
rezonatorem). Wszędzie jej pełno, nie tylko w postaci pełnowymiarowych solówek,
ale też krótkich zagrywek, którymi artysta uzupełnia frazę po zaśpiewaniu
danego wersu. Spokojnym, prawie mamroczącym (Six Blade Knife), ale mimo
wszystko nasyconym emocją głosem, wyśpiewuje artysta teksty dalekie od banału,
choć niekiedy poświęcone rozczarowaniom miłosnym.
Najmocniejszym punktem
albumu jest Sultans of Swing – rozpędzona, swobodna instrumentalnie
opowieść o występie amatorskiego zespołu jazzowego w małym klubie. Momentami
przypomina się nawet Wishbone Ash, bo w pewnym momencie John Illsley zaiwania
na basie niczym Martin Turner w Sometime World, ale oczywiście gitara
solowa jest tylko jedna i brzmi zupełnie inaczej. Solówkę z Sułtanów
często się wymienia wśród najlepszych w dziejach rocka, natomiast tekst można
traktować jako paralelę działalności samego Knopflera, grającego po prostu to,
co lubi, bez oglądania się na mody i na to, co o nim myśli młodzież w butach na
słoninie, swego rodzaju kredo artystyczne zaszyte w scenie rodzajowej.
Drugim dynamicznym utworem
jest otwierający płytę Down by the Waterline, poza tym jednak dominują
utwory spokojniejsze, w średnim tempie. Inspiracje sięgają za Atlantyk, do
tradycji muzyki amerykańskiej. Komponent bluesowy stanowi Water of Love
czy ociężale „teksański” Six Blade Knife. Zamiłowanie do country zdradza
Knopfler z kolei w Settin’ Me Up i Southbound Again. Dobrym
utworem, a rzadko wymienianym wśród najlepszych dokonań Dire Straits, jest In
the Gallery o atmosferze bliskiej podfunkowanego southern rocka, chociaż opowiada
o stosunkach w angielskim świecie sztuki. Paralelele pomiędzy Londynem a Dzikim
Zachodem rozwija też Knopfler w kolejnej countrówce – Wild West End.
Debiutancka płyta Dire
Straits przeszła w Wielkiej Brytfanii prawie bez echa, natomiast niespodziewanie
docenili ją Holendrzy. Od nich zainteresowanie tą muzyką podchwycili Niemcy,
potem Australijczycy – a wreszcie Amerykanie, którzy zorganizowali zespołowi
sesję do drugiego albumu. Ale o tym inną razą.
Dire Straits, On Every Street, 1991
Ten album Dire Straits był
pierwszy, który poznałem w całości, i początkowo strasznie mnie znudził,
dopiero potem nauczyłem się rozumieć taką muzykę. Z czasem za jedyny zbędny
utwór na On Every Street uznałem mocno przesłodzony Ticket to Heaven,
ale kiedy posłuchałem go po ponad dekadzie przerwy, nabrał nieco szlachetności.
Od Brothers in Arms minęło
kilka lat, w czasie których Knopfler (już tylko jeden) zajmował się m.in.
muzyką filmową i graniem country. Tamta płyta była prawdziwą kopalnią
przebojów, ale wydaje się, że zespół nie próbował na siłę powtarzać sprawdzonej
konwencji, choć niektóre piosenki wydają się nawiązywać do Brothers.
Taki na przykład Heavy Fuel, najostrzejszy na płycie, jakby pod
ZZ Top, to ewidentna próba stworzenia nowego Money for Nothing. Ale
już na przykład beztroski Walk of Life nie ma na ostatniej płycie Dire
Straits odpowiednika – album jest zdecydowanie refleksyjny i w większości
balladowy. Przy tym, dzięki nienagannej produkcji, kojarzy mi się nieodparcie z
amerykańskimi filmami o krawaciarzach z przełomu lat 80./90.
Skład zespołu, oprócz
Knopflera i Johna Illsleya na basie, uzupełniali dwaj klawiszowcy: Alan Clark i
Guy Fletcher. Ten drugi miał później towarzyszyć liderowi w karierze solowej.
Do tego doszło kilku muzyków sesyjnych, wśród nich regularni współpracownicy Dire
Straits – perkusjonał Danny Cummings i gitarzysta Phil Palmer – ale też wybitni
perkusiści sesyjni, Manu Katché i Jeff Porcaro. Ten drugi, grający z braćmi w
zespole Toto, zmarł rok później. Smyczki zaangażował zaś sam George Martin.
Początek płyty nie jest być
może zbyt efektowny, bo Calling Elvis, choć jeden z bardziej tu dynamicznych
utworów, wypada trochę bez ikry, ciągnie się ponad miarę i brakuje mu
atrakcyjnej melodii, a tekstowe nawiązania do Presleya nie ratują sprawy. Podobny
przypadek beztroskiego rockabilly, ewidentnie inspirowanego twórczością J.J.
Cale’a, można znaleźć w The Bug. Trzeci i najbardziej udany w tej konwencji
jest When It Comes To You. Za to tytułowa ballada On Every
Street, z ważną rolą fortepianu i udziałem saksofonu, bez przesady
podoba mi się bardziej niż sławetna Brothers in Arms.
Jak to u Knopflera, z pozoru
w tej muzyce nic się nie dzieje, a jednak, jeśli się wsłuchać, to dzieje się
całkiem sporo, aranżacje są urozmaicone. Przykładem Iron Hand – folkowa ballada
nawiązująca do brutalnie tłumionych strajków górniczych w 1984. W ogóle, jak
wspomniałem, utwory nastrojowe i bardzo eleganckie nadają ton całemu albumowi. Niektóre
mają charakter bluesowy, przede wszystkim Fade to Black i You And Your
Friend, gdzie Knopfler daje nienachalnie dowód swojego kunsztu gitarzysty
solowego – nie ma popisywania się techniką, tylko snucie muzycznych opowieści.
Ważny punkt albumu stanowi My
Parties, ponownie wzbogacony saksofonem. Knopfler z ironią wciela się tu w
nowobogackiego, który na przyjęciu przechwala się majątkiem, łącznie z wolno
stojącym hamakiem i mosiężnym wieszakiem do papieru toaletowego z telefonem, a
całość jest na tyle chwytliwa, że aż dziw, że nie została wydana na singlu. I
teraz – gdyby przedtem nie przypadał ten nieszczęsny Ticket to Heaven,
przejście w My Parties nie miałoby waloru diametralnej zmiany nastroju.
Te dwa utwory to właściwie kulminacja, a po niej następuje wyspokojenie. Najpierw
kolejny wielkomiejski blues w postaci Planet of New Orleans, gdzie
nastrój buduje brzmienie schowanych w tle organów, fortepianu elektrycznego i
dyskretnej pracy perkusyjnej Manu Katché; oczywiście lider też daje solo. Płytę
kończy melancholijne country How Long. Taki to był koniec dyskografii
Dire Straits.
Def Leppard, Pyromania, 1983
Trzecią płytę Def Leppard, a
ostatnią, na której perkusista Rick Allen miał jeszcze obie ręce, miałem okazję
przesłuchać krótko po okrągłej trzydziestej rocznicy śmierci gitarzysty Steve’a
Clarka. Później zastąpił go wspominany wyżej Vivian Campbell. Problemy
alkoholowe nie były zresztą dla Def Leppard nowością – już na etapie tworzenia Pyromanii
drugi gitarzysta-współzałożyciel zespołu, Pete Willis, był tak nie do
życia, że wkrótce wyleciał, a przed sesją nagraniową na jego miejsce
zaangażowano Phila Collena. Opis płyty wymienia obu, jednak wkład Willisa był
wyłącznie kompozytorski.
W późniejszych latach Def
Leppard odżegnywał się od związków ze sceną NWOBHM, ale na Pyromanii jego
korzenie ciągle pozostają widoczne. Choć syntezatorów nie brakuje, brzmienie
jest mniej syntetyczne niż na późniejszej Hysterii. Pierwszy
utwór, Rock Rock (Till You Drop) nawet zaczyna się od dźwięku
syntezatora i elektronicznych bębnów, ale suma sumarów jest to rubaszny
riffowiec w tradycji AC/DC, a i wokal Joego Elliotta brzmi bardziej
zachrypnięty niż na następnych płytach. Jeszcze bardziej podoba mi się
rozpędzony Stage Fright z typowym dla Def Leppard, wspaniale chóralnym
refrenem.
Za to jeśli chodzi o nowe
elementy stylu… Zasłużenie przebojem stał się Photograph – utrzymany w
średnim tempie, ogromnie chwytliwy i oczywiście nowocześnie – jak na owe czasy
– wyprodukowany. On też swoim hedoniczno-melancholicznym nastrojem w
największym stopniu przypomina utwory z Hysterii. Podobne klimata
ewokuje rozbujany Rock of Ages, który rozpoczyna groteskowe odliczanie „Gunter
glieben glauchen globen!”, po latach zsamplowane przez Offspringa. Die Hard
the Hunter zaczyna się od ponurych pasaży, ale przechodzi w dynamiczną
hardrockową jazdę, co prawda podbitą syntezatorami. Jednostajny rytm bębnów
ewidentnie elektronicznych może momentami irytować, zwłaszcza że przy sześciu
minutach jest to najdłuższy utwór na płycie. Za to zawiera całkiem dobre motywy
gitarowe i solówki. Zmyłkową balladową introdukcję ma także prężny Foolin’.
Na albumie zabrakło typowej
ballady, są za to piosenki o bardziej dramatycznych harmoniach, nieco
patetyczne: Coming Under Fire (z nieco ladypankową zagrywką gitarową) czy
Too Late For Love. Znajoma z Nowosybirska opowiadała mi kiedyś, że miała
bułgarskie wydanie płyty Leppardów z tłumaczeniami tytułów na okładce, i od tej
pory czytam ten ostatni tytuł jako „Twyrde kysno za liubow”. Bardziej
przeciętnie wypada Action! Not Words, za to finał albumu, Billy’s Got
a Gun, utrzymany w złowieszczym kroczącym tempie niczym u Dio, stanowiłby
mocne zakończenie, gdyby nie elektroniczne cuś dorzucone na sam koniec.
W moim osobistym rankingu Pyromania
raczej nie ma szans przeskoczyć Hysterii, ale to jest całkiem
porządna płyta, która swego czasu otworzyła wrota komercyjnej odmianie heavy
metalu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz