W styczniu przytrafił mi się niechcący zakup kilku kolejnych albumów muzycznych, a nawet jednego singla.
Shelter, Mantra, 1995
O grupie Shelter
przeczytałem w swoim pierwszym numerze „Tylko Rocka” – 4/1998 – gdzie Grabaż,
opowiadając o ulubionych wykonawcach, rzucił tę nazwę mimochodem obok NOFX i The
Offspring, charakteryzując te trzy kapele jako „wspaniałe melodie i zero
certolenia”. O ile Offspring już za chwilę miał zacząć wyskakiwać spod każdego
krzaka, a i o NOFX była okazja nieco poczytać, to na temat Shelter długo
nie mogłem znaleźć konkretnych informacji. Okazuje się, że grupa, dowodzona
przez wokalistę Raya Cappo, odbiegała od szablonu melodyjnego kalifornijskiego
punk-rocka. Przede wszystkim dlatego, że powstała w Nowym Jorku. Grała też
wyraźnie ostrzej, wywodziła się z podziemnej sceny hardcore’owej, a niebanalne
znaczenie miała też strona ideologiczna: Cappo i reszta zespołu byli wyznawcami
Kryszny i w piosenkach przedstawiali swój raczej pozytywny światopogląd.
Mantra była
pierwszym albumem Shelter w barwach dużej wytwórni (Roadrunner) na fali
popularności neopunku, który w połowie lat 90. częściowo wypełnił niszę po uwiędłym
po śmierci Kurdta Kobaina grundżu. Z pewnością jest to jednak propozycja
ostrzejsza niż taki Offspring, właściwie stricte hardcore’owa – szybkie tempa, ciężkie
riffy, Cappo przeważnie się drze. W paru utworach zdarza mu się rapować, trochę
jakby pod Beastie Boys (wysoki, nieco rozwrzeszczany głos z kogutami +
skandujący drugi). Należą tu Message of
the Bhagavat albo Not the Flesh. Dla kontrastu Appreciation to
punk rock w wersji ostro rozpędzonej (w harmoniach jakieś ślady pokrewieństwa z
Green Day). Najbardziej przystępny jest – słusznie wydany na singlu – Here
We Go, który ma wszelkie cechy przeboju neopunkowego: właściwą energię,
ciężar i melodię. W miarę melodyjnie wypada również utwór tytułowy. Natomiast Letter
to a Friend pozostaje nieco bardziej refleksyjny (choć z ciężkimi
gitarami i kontrastami dynamiki).
Trafiłem na wydanie z Metal
Mind Productions na złotym dysku, w edycji limitowanej do 2 tysięcy – mój numer
jest 1937. Zasadniczy repertuar albumu poszerzono o dwa utwory z singla Here
We Go, mianowicie posępnie dudniący Progressive Man oraz punkpopowy
kower beatlesiego We Can Work It Out.
Shelter, Beyond Planet Earth, 1997
W pakiecie z Mantrą zdobyłem
kolejny album tej zasłużonej kapeli krisznacore’owej. Okładkę zdobi
wizerunek dzika Varahy, trzeciego awatara Wisznu, trzymającego na nosie kulę ziemską,
wydobytą właśnie z pierwotnego oceanu. Od czasu poprzedniej płyty zmienił się
basista. W trzech utworach gościnnie występuje Jay Yuenger, gitarzysta
popularnej w dziewięćdziesiątych kapeli White Zombie.
Na Beyond Planet Earth Ray
Cappo poszedł już całkowicie drogą poppunkową. Utwory są bardziej melodyjne i
mają tłustsze brzmienie, a już taki otwierający Revealed in Reflection czy
singlowy Whole Wide World o spokojnej zwrotce mogłyby bez ochyby
iść w zawody z Green Dayem. Know So Little (So Well) wypada już tak
łagodnie jak, nie przymierzając, Blink 182, z tym, że Shelter nie śpiewa „o
rzyci, i to nawet nie całej”, tylko ma swój hindu-humanistyczny przekaz. W takim
kontekście dość autoironicznie wypadają otwierające album słowa konserwatywnej
polityczki o „sekciarskich zespołach, które wpływają na nasze dzieci”. Cappo
dziwił się wręcz, że tyle różnych grup muzycznych ma tak wielki wpływ na
młodych, a śpiewają o niczym i nie robią żadnego pozytywnego pożytku ze swojego
talentu.
Album urozmaica nieco ska w Alone
on My Birthday, nawet z trąbami (i z ostrzejszym refrenem). Rapowe partie
wokalne pojawiają się tym razem w Helpless albo Man or Beast, a
bliżej typowego hardcora lokuje się Time’s Ticking Away. In Praise of
Others łączy prawie heavymetalową riffownię w refrenie z wokalnym
„zawodzeniem” charakterystycznym dla reggae.
Podobnie jak w poprzednim
przypadku, redycja Metal Mind (tym razem nr 768) zawiera dodatkowo strony B z
singla Whole Wide World. Jest tam energiczny, częściowo podrapowany
utwór-manifest zespołu, zatytułowany po prostu Shelter, a także remiks Man
or Beast.
Perfect, Live, 1983
W minionym roku Perfect
zakończył działalność. Przyszła więc pora sięgnąć do korzeni. Live, jeden
z kamieni węgielnych polskiego rocka lat 80., przez wiele lat nie miał reedycji
kompaktowej, bo pierwotny wydawca – firma polonijna zajmująca się głównie
produkcją cholewek – przestał istnieć i nie było od kogo odzyskać praw do
nagrań. Udało się dopiero po 30 latach, w 2013, i właśnie to wydanie wpadło
akurat w moje ręce.
Jakiś czas temu koncertówki
mi się przejadły, ale tym razem muszę przyznać, że to był bardzo udany występ, być
może jedna z najlepszych polskich płyt live, na której udało się uchwycić ducha
rockowej „raw power”. I to jeszcze w jakich okolicznościach. Wkrótce po bardzo
popularnym debiucie działalność Perfectu przerwała siła wyższa, a mianowicie –
stan wojenny. Koncert w warszawskiej Stodole, który trafił na płytę, był pierwszym
występem zespołu po kilkumiesięcznej przerwie, i to po raz pierwszy w nowym
ustawieniu personalnym. Gitarzystę Ryszarda Sygitowicza i basistę Zdzisława
Zawadzkiego zastąpili w międzyczasie Andrzejowie: odpowiednio Urny i Nowicki. Jakby
woda, na którą rzucił się Perfect, nie była jeszcze dość głęboka, postanowili wystąpić
prawie wyłącznie z premierowym repertuarem, nie mając pewności, jak zostanie
odebrany.
A jak został? Publiczność
reagowała entuzjastycznie, po wydaniu zaś Live szybko stało się złotą
płytą. To właśnie na tym koncercie pojawił się słynny hymn pokoleniowy Autobiografia,
blues Pepe wróć, poświęcony brakom zaopatrzeniowym w sektorze piwnym,
albo dynamiczne rockery: Idź precz (kłótnia małżeńska), Po co (odrzucenie
konformizmu), Pocztówka do państwa Jareckich (konflikt pokoleń) czy też
mniej znany, ale nie mniej efektowny Opanuj się. Jest też ponura ballada
Objazdowe nieme kino – z tego, co słyszałem, komentarz do masakry w
kopalni „Wujek”, choć oczywiście tekst nie stwierdza wprost nic takiego. Jedyny
utwór zaczerpnięty z debiutanckiej płyty to Chcemy być sobą – przy
okazji najlepszy punkt albumu, odśpiewany przez publiczność razem z zespołem i
przyozdobiony długą, czadową solówką Urnego. Na pożegnanie Grzegorz Markowski
odśpiewał jeszcze a cappella z publicznością refren Nie płacz Ewka – i
eto wsio.
Prawie wszystkie premierowe utwory,
z wyjątkiem Opanuj się, zostały później nagrane w studio dla potrzeb kolejnego
albumu pod tytułem UNU (wojskowa rejestracja samochodu, a w wersji dla
cenzora – staroegipski święty ptak); w tamtych wersjach odznaczają się bardziej
selektywnym brzmieniem, ale nie dostaje im energii.
Płyta zawiera cztery bonusy.
Studyjna Czytanka dla Janka została zarejestrowana jeszcze w składzie z
Zawadzkim i Sygitowiczem. Dwa nagrania pochodzą z próby w Stodole – Dla
zasady nie ma sprawy oraz Nie bój się tego wszystkiego, gdzie
Markowskiemu wymyka się wersja nieoficjalna refrenu: „Nie bój się tego
Jaruzelskiego”. Na końcu znalazło się Co za hałas – co za szum. Pochodziło
z tego samego koncertu w Stodole, ale w tamtych czasach nie przeszłoby przez
cenzurę, ze względu na wersy o „czerwonych ludkach” (w wersji studyjnej
zmienionych na i tak odważne, ale bardziej aluzyjne „zielone”).
Mike Oldfield, Crises, 1983
Stronę B płyty zapełniło
kilka krótszych i bardziej przystępnych form. W pierwszej kolei chyba największy
hit komercyjny Oldfielda – pełna uroku piosenka Moonlight Shadow,
zaśpiewana w „kołysankowym” stylu przez Maggie Reilly. Romuald Lipko ewidentnie
na tym się wzorował, pisząc dla Urszuli Malinowego króla. Drugim
„cieniem” był inspirowany wydarzeniami stanu wojennego, bardziej rockowy
Shadow on the Wall, którego brzmienie opiera się na charakterystycznym dla
Oldfielda laminacie wielokrotnie nagranych partii gitarowych (z dodatkiem
banjo). Śpiewa tam z kolei Roger Chapman, były wokalista grupy Family, o
rozedrganym i nieco zachrypniętym głosie.
Mike Oldfield słynął z tego,
że swoje długie formy nagrywał prawie jednoosobowo, aranżując i nagrywając
ścieżki wszystkich instrumentów. W latach 80. zaczął się jednak podpierać muzykami
sesyjnymi, wśród których znalazł się gitarzysta Tim Renwick czy perkusiści Simon
Phillips (m.in. Toto), Morris Pert (współpracował z Peterem Gabrielem) i Pierre
Moerlen (były członek Gongu).
Nie mówiąc o wokalistach.
Reilly słyszymy jeszcze w kompletnie syntetycznym Foreign Affair.
Oprócz niej i Chapmana głos dał Jon Anderson ze wspomnianego Yes, choć In
High Places to mój najmniej ulubiony fragment albumu, kojarzący mi się z
jego wspólnymi poczynaniami z Vangelisem. Natomiast Taurus 3 to już po
staremu utwór instrumentalny, w którym Oldfield zagrał na wszystkim z wyjątkiem
perkusyjnych.
Zremasteryzowana edycja z
2013 zawiera 7 bonusów. Wśród nich znalazły się po dwie wersje alternatywne obu
Shadowów – miks akustyczny i dwunastocalówka. Są też utwory z małych
płyt. Pierwszy to zaśpiewany przez Maggie Reilly Mistake, który występował
na amerykańskiej edycji albumu – najbardziej rockowa piosenka w tym zestawie,
coś w klimatach zbliżonych do sławetnego We Built This City. Drugi
singiel to wykonany przez Barry’ego Palmera Crime of Passion wraz ze
stroną B w postaci instrumentalu Jungle Gardenia.
Marilyn
Manson, Lest We Forget – The Best Of,
2004
Kiedy w 2015 Marilyn Manson
odzyskał łaskę recenzentów płytą The Pale Emperor, jako jedną ze
swoich ostatnich inspiracji przywoływał sięgnięcie do bluesa. Ale ja,
zapodawszy sobie krótki kurs jego dyskografii, słyszę jakieś bluesowe akcenty
już od samego początku (chyba żeby przyjąć bardzo szerokie założenie, że sama
idea powtarzalnego riffa gitarowego już jest bluesowa). Tak się składa, że z
dorobku „Antychrysta Superstara” najbardziej mi odpowiadają właśnie takie
riffowce. Imaż p. Mansona przypomina hybrydę Alice’a Coopera (horror, damskie
imię, szokowanie, cienie wokół oczu) i Davida Bowiego (androgynia,
nieziemskość, wcielanie się w różne persony) i jego śpiew takoż, ale np. Lunchbox,
pierwszy utwór z pierwszej płyty, z wsamplowanymi okrzykami Arthura Browna z Fire,
kojarzy mi się z zachrypniętą wersją Jane’s Addiction. Obok niego wymienić
należy postgrundżowy w sumie Tourniquet albo najbardziej klasycznie
przebojowy The Dope Show. Manson sporo miał wspólnego z industrialem – w
początkowym okresie kariery był protegowanym Trenta Reznora, lidera Nine Inch
Nails, a potem przejął go Tim Skold z niemieckiego KMFDM. Utwory ściślej
industrialne, typu The Love Song, gdzie pan wokalista wydziera się
zniekształconym elektronicznie głosem, podobają mi się mniej. Zwraca też uwagę mOBSCENE
– patent z cheerleaderkami skandującymi „be obscene!” ściągnięty od Faith
No More z ich Be Aggressive.
Całość uzupełniają kowery:
powszechnie znana mroczna wersja Sweet Dreams (Are Made of This) z
repertuaru Eurythmics oraz bardziej dynamiczny Tainted Love (pierwotnie
Glorii Jones, bardziej rozpowszechniony przez Soft Cell). Dołącza do nich, jako
premierowa atrakcja mająca nakłonić do zakupu płyty fanów, którzy mają już
wszystkie poprzednie nagrania, przeróbka Personal Jesus Depeszów.
Niestetyż, zanim dobrze
przesłuchałem tę płytę, na światło dzienne wyszły informacje, że Marilyn Manson
przez lata stosował rozmaitą przemoc wobec swoich partnerek. Nie jest to
pierwszy w mojej płytotece artysta, który jako człowiek budzi odrazę (na ciebie
patrzę, Ozjaszu Osbourne!), ale wsio rawno odebrało mi to ochotę do szczegółowszej
analizy. Jeśli ktoś pamięta aferę w związku z koncertem Madonny planowanym na
15 sierpnia, było to zaledwie drobne nieporozumienie przy obiedzie w porównaniu
z moralną paniką, jaka rozpukła się na wieść o przyjeździe Mansona do Warszawy
w 2001. Teraz okazuje się, że wszyscy, którzy uznawali go za wcielenie zła i
ostrzegali przed nim – czynili to nie z tych powodów, co trzeba.
Catherine Wheel, Waydown, 1995
W ramach aukcji
charytatywnej dla WOŚP zdobyłem singiel znanej na przełomie lat 80./90.
brytyjskiej grupy, na której czele stał Rob Dickinson. Nazwa pochodzi od koła
św. Katarzyny, czyli po prostu koła do łamania. Zespół nazwany od narzędzia
tortur, którego wokalista nazywa się Dickinson? Skojarzenia z Iron Maiden są
słuszne w aspekcie personalnym – Rob i Bruce to kuzyni – ale nie muzycznym, bo
twórczość Catherine Wheel nie ma w sobie nic z metalu. Mamy do czynienia z
rockiem alternatywnym, i to odmianą określaną jako shoegazing – z ciężką
gitarową magmą, zgrzytliwym brzmieniem gitar prowadzących i „normalnym” wokalem.
Waydown ukazał się jako trzeci singiel promocyjny albumu Happy Days, ale nie osiągnął takiego sukcesu jak wydany w tym samym czasie Judy Staring at the Sun z gościnnym udziałem Tanyi Donnelly. Tak czy owak, okładka z monstrualnym łóżeczkiem dziecięcym ustawionym gdzieś nad rzeką jest dziełem agencji Hipgnosis. Sama piosenka, oparta na dynamicznej linii basu, wypada trochę neopunkowo, wpisując się w ówczesną modę, ale zawiera też dysonansową solówkę gitarową. Towarzyszą jej trzy utwory z poprzedniego albumu, nagrane w ramach sesji dla radia XFM. Jest to więc najdłuższa z 6 wersji tego singla, przeznaczona na rynek europejski. Wszystkie trzy – ciężkie, choć nastrojowe – budzą we mnie skojarzenia z Afghan Whigs, a prawdę mówiąc, ciekawsze są niż sama „strona A”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz