Ze względów zawodowych musiałem przeczytać parę
habełków dotyczących bitew z lat 1944-45, żeby wczuć się w klimat.
1.
Szymon Nowak, Puszcza Kampinoska-Jaktorów 1944, Warszawa 2011
Mało
które zdarzenie z XX-wiecznej historii Polski budzi takie emocje i kontrowersje
jak Powstanie Warszawskie. Można zaryzykować stwierdzenie, że przez 76 lat,
jakie od niego upłynęły, a już na pewno przez ostatnie trzydzieści parę,
napisano o nim wszystko, co było trzeba, i jeszcze więcej. W tej sytuacji
trochę blednie działalność polskiego podziemia poza Warszawą. Lukę zapełnia
łowicki historyk Szymon Nowak, znany ostatnio z rozmaitych opracowań o
wyklętych, kiery dziesięć lat temu opublikował habełka o bitwie pod Jaktorowem.
Jaktorów,
wieś między Grodziskiem a Żyrardowem, słynie przede wszystkim z tego, że w
tamtej okolicy padł w 1627 r. ostatni tur. W 1944 jednak miała tu miejsce
– nie tyle pod samym Jaktorowem, co pod wsią Budy Zosine – ostatnia bitwa
zgrupowania kampinoskiego AK. Trzonem tej formacji był oddział przybyły pod
Warszawę aż hen z Nowogródczyzny, a konkretnie z Puszczy Nalibockiej. Na
jego czele stał cichociemny, por. Adolf Pilch „Góra”, z tych Pilchów. Stojąc w
obliczu nadchodzącego frontu i Armii Czerwonej, wobec faktu, że radzieccy
partyzanci już wcześniej zlikwidowali podstępem większość starego dowództwa
jego oddziału, Pilch przemaszerował ze swoim prawie tysięcznym zgrupowaniem (w
tym prawie 200 wozów konnych) 500 kilometrów, wykorzystując ogólne rozprzężenie
wśród Niemców.
Po przybyciu w Kampinosy
oddział Pilcha wzbudził niemałą konsternację lokalnych struktur AK, które nie
wiedziały, co sądzić o nagłym przybyciu tak silnej i dobrze wyposażonej grupy.
Wkrótce dowódca VIII Rejonu AK, kpt. Józef Krzyczkowski „Szymon”, nawiązał
współpracę z przybyłymi Kresowiakami i po wybuchu powstania obie formacje z
Campino Forest zaatakowały lotnisko na Bielanach. Udało się połowicznie, bo
lotniska powstańcy nie zdobyli, ale zniechęcili Niemców do użytkowania go.
„Szymon” został wtedy poważnie ranny i od tej pory sprawował ogólne dowództwo
ze szpitala w Laskach, podczas gdy faktyczne dowodzenie w polu przejął Pilch,
który się tymczasem przemianował z „Góry” na „Dolinę”.
Kolejną kwestią było
wysłanie odsieczy dla walczącej Warsawy. Z Puszczy i paru innych oddziałów z
„obwarzanka” (czy raczej „Obroży”, bo taki kryptonim miały struktury AK na
Podwarszawiu) wyselekcjonowano oddział, który we współpracy z miejscowymi miał
odciążyć Starówkę, waląc na Dworzec Gdański. Akcja okazała się jednak
kompletnym niepowodzeniem, głównie ze względu na brak koordynacji i wysłanie
leśnych do walki w nieznajomym terenie miejskim. Szymon Nowak szerzej opisał
te zdarzenia w swoim późniejszym habełku Dworzec Gdański 1944.
Omówione też zostało
funkcjonowanie partyzanckiej „Rzeczypospolitej Kampinoskiej” oraz znoszenie
przez leśnych pomniejszych oddziałów niemieckich i kolaboracyjnych (głównie
Rosjan z RONA) pod koniec sierpnia i we wrześniu. Kiedy jednak w drugiej
połowie września powstańcy w Warszawie zostali zepchnięci do kilku desperacko
się broniących enklaw, Niemcy uznali, że mogą zwolnić siły do operacji
przeciwpartyzanckiej w Kampinosach. Tak zorganizowana została operacja
„Spadająca Gwiazda”. Wypierani z puszczy akowcy pod komendą mjr. Alfonsa
Kotowskiego „Okonia” wzięli zatem więc kurs na południe, z zamiarem przebicia się
na Kielecczyznę. Po drodze ich kolumna topniała wskutek starć z siłami
niemieckimi, między innymi przy katastrofalnej przeprawie przez Utratę, o
której pisał jeden z ułanów: „Paskudną nazwę ma ta rzeczułka…” Nie
wiadomo, co by powiedział, gdyby oddział trafił nad Pisię Tuczną i Pisię
Gągolinę.
„Okoń”, który
najwyraźniej trochę się zagubił życiowo, zarządził postój w rejonie wsi Budy
Zosine kole Jaktorowa, w szczerym polu, kilkaset metrów przed linią kolejową.
Gdyby zdecydował przekroczyć tory i schować się w lesie, może i by się upiekło,
a tak wprowadził oddział do ewidentnego kotła, na zgłaszane zaś wątpliwości
reagował stekiem przekleństw tudzież sięganiem do kabury. Nie trzeba dodawać,
że gdy z północy nadszedł niemiecki pościg, a od Żyrardowa nadjechał pociąg
pancerny, Grupa „Kampinos” znalazła się w bardzo trudnej sytuacji. I choć przed
właściwą bitwą partyzantom udało się zestrzelić rozpoznawczą „ramę” Fw 189, co
było zdarzeniem naprawdę ewenementalnym w dziejach Armii Krajowej, oddział
został w końcu kompletnie rozbity, a sam „Okoń” zginął w nie do końca jasnych
okolicznościach.
Po zakończeniu bitwy
książka pokrótce omawia jej następstwa, czyli m.in. przedzieranie się
mniejszych grupek partyzantów, a także dementuje występujące tu i ówdzie
stwierdzenia o masowym rozstrzeliwaniu polskich jeńców przez siły
niemieckie. Do przypadków egzekucji faktycznie dochodziło, ale nie na skalę
masową, a często Niemcy miewali tzw. ludzki stosunek do wziętych do niewoli
akowców; wiele zależało od tego, czy się trafiło na Wehrmacht, czy na SS,
żandarmerię albo rosyjskich kolaboraczy. A jeśli wpadło się w ręce Węgrów, to w
ogóle luz – udawali, że biorą do niewoli, a potem wypuszczali. Żołnierzom
węgierskim i ich przyjaznemu stosunkowi do partyzantów AK poświęcony zresztą
został osobny, ostatni rozdział.
Bitwa pod Jaktorowem
nie doczekała się wcześniej monografii z prawdziwego zdarzenia, dlatego Szymon
Nowak musiał klecić narrację z informacji w szerszych opracowaniach, ale przede
wszystkim ze źródeł. Znalazły się wśród nich wspomnienia uczestników tych
zdarzeń, a z niektórymi autor rozmawiał osobiście, więc perspektywa
indywidualna pojawia się często. Z drugiego końca pojawiają się przytaczane in
extenso rozkazy, meldunki i inksze dokumenty, częściowo opracowane przez
„Szymona” Krzyczkowskiego. Punkt widzenia Niemców pojawia się rzadziej, głównie
na podstawie pracy T. Sawickiego Rozkaz: zdławić powstanie, ale jest też
fragment zapisków żołnierza RONA z oddziału rozbitego w Puszczy. Tekst
uzupełnia 15 aneksów – organizacja wojsk kampinoskich, marszruty, dane o
uzbrojeniu i stratach, meldunki polskie i niemieckie.
Miałem pewne obawy,
dowiedziawszy się, że autor pisuje do „Frondy”, ale w książce na szczęście nie
ma nieznośnego patosu. Tylko w ostatnim rozdziale Nowak wyrzeka na niedobrych
aliantów, którzy sprzedali nas Polaków Stalinowi, nie to, co dzielni
Magdziarze, którzy byli przyjaźni, choć współpracowali z Hitlerem. A już
stwierdzenie, że „Polityka Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej wobec Polski
w tym czasie była tak niedoskonała i niesprawna jak schorowany prezydent
Roosevelt”, zajeżdża sprawnizmem. Narracja nie stroni za to od przemilczania
takich kontrowersyjnych rzeczy jak tymczasowe zawieszenia broni z Niemcami czy
nadgorliwe rozstrzelanie żandarmów wziętych jako zakładników, którzy mogliby
zaświadczyć o tym zawieszeniu. Nie mówiąc o negatywnej ocenie mjr. „Okonia”,
którego praktycznie wszyscy uważali za nieudolnego ordynusa i nie można
wykluczyć, że został zastrzelony przez swoich.
Mimo wszystko
redakcja mogłaby być lepsza. Niekiedy zdarza się powtarzanie tego samego
stwierdzenia: na s. 30-31 dwa razy czytam informację, że Zgrupowanie
Stołpecko-Nalibockie było umundurowane według przedwojennych regulaminów, a na
kilku kolejnych stronach jeszcze zostaje to przypomniane. Autor nazywa ZSRR
„Rosją Sowiecką” (do tego przymiotnik raz wielką, a raz małą literą), co mści
się na nim przy okazji stwierdzenia, że województwo nowogródzkie miało zostać
włączone „do sowieckiej Rosji, a konkretnie do Białoruskiej Republiki
Radzieckiej”. Do Anglii, a konkretnie do Szkocji.
Oczywiście
książka zawiera byki. W cytacie z pewnego rozkazu mowa o powązkowskim
„Cmentarzu Rzym.-Kal.” – rzymsko-kalwińskim? Dwa razy – powtarzam, dwa –
pojawia się ręczny karabin maszynowy „Diektiariewa”! Szlak może trafić od
takiej korekty (w cytatach ze źródeł widnieje poprawna pisownia). Kaj indziej
czytam, że jednym z batalionów partyzanckich w Puszczy Kampinoskiej dowodziła
kpt. Stanisława Nowosada, która kilka stron później okazuje się Stanisławem
Nowosadem. Autor zmienia też piec w drugą stronę: pisząc o „książce Ágnesa Godó
Magyar-lengyel kapcsolatok a második világháboruban”, uczynił tę
węgierską historyczkę wojskową, i to w stopniu pułkownika, „Agnieszkiem”.
Podaje się też, że dowódcą II Korpusu Rezerwowego był gen. Vitez Vattay. Vitéz
to tytuł (por. „witeź”), a nie imię – faktycznie było mu Antal.
Oczywiście węgierskie znaki diakrytyczne są w cały świat, ale trzeba przyznać,
że pisownia imienia „Läszlö” wygląda bardziej heavymetalowo niż zwykły
„László”, choć nie jest poprawna.
Okładkę
znowu wykonał Łukasz Mieszkowski. Przedstawia ona grupę partyzantów usiłujących
przebiec przed nadjeżdżającym niemieckim pociągiem pancernym i jak na tego
ilustratora, jest całkiem przyzwoita. Co prawda partyzant z patefonem
Diegtiariewa z twarzy wygląda na jakieś 10 lat. No i jeszcze w czołowy wagon
pociągu wbudowano czołg PzKpfw IV, o ile w ogóle nie „tygrysa”, zamiast
opisanego w tekście francuskiego Somua S-35, który stanowił uzbrojenie
niemieckiej pancerki nr 30. W bitwie wziął także udział drugi pociąg, w którym
faktycznie mogły być wykorzystane Panzery IV, ale tam były po prostu czołgi na
platformach, a na ilustracji widzimy wagony pancerne z prawdziwego zdarzenia.
Poza tym tory biegną po płaskim, a naprawdę były na nasypie – ale wsio rawno, znając talent tego artysty,
mogło być gorzej.
"Czego się lampisz?" |
Za to jeśli chodzi o
zdjęcia w środku – są aż cztery wklejki. Trochę fotek z Powstania, inkluding
tak znane jak kapitulacja Komorowskiego przed Zelewskim czy grupa oficerów RONA
nad mapą, z których jeden jest nieco podobny do Putina i kilkanaście lat temu
chodziły ploty, że to jego ojciec. Dominują jednak faktycznie zdjęcia
partyzantów zgrupowania kampinoskiego, pochodzące ze zbiorów IPN lub Narodowego
Archiwum Cyfrowego. Do tego dorzucono dla celów poglądowych parę fotografii
niemieckich żołnierzy i sprzętu, niekoniecznie spod Warszawy. Załapali się też
Węgrzy stacjonujący w Milanówku, paru współczesnych rekonstruktorów oraz
XXI-wieczne zdjęcia z rejonu bitwy, zrobione przez samego autora. Szkoda tylko,
że zabrakło porządnego portretu Adolfa Pilcha z tamtych lat. Jest po
przyjeździe do Polski w 1990 r. i jest na paru zdjęciach zbiorowych z 1944 r.,
gdzie nawet nie za dobrze widać, czy ma wąsy, czy to tylko cień pod nosem (ze
zdjęcia na Wykipiedii wiadomo, że miał). Jest za to zdjęcie powstańców Grupy
„Północ”, wśród nich łączniczka Irena Kwiatkowska „Basia”. Nie jest to jednak
powszechnie znana aktorka – wprawdzie służyła ona w tej samej grupie, lecz pod
pseudonimem „Katarzyna”.
Mapy
są cztery i całkiem przyzwoite jak na dzisiejsze habełki, chociaż każda w innej
skali, a tylko na pierwszej podano, w jakiej.
2.
Marcin Sowa, Budapeszt 1944-1945, Warszawa 2002
Niecały
miesiąc po bitwie pod Jaktorowem rozpoczęło się kolejne starcie, w którym
udział wzięły wojska węgierskie oraz IV Korpus Pancerny SS. Tym razem na dużo
większą skalę.
Wbrew tytułowi,
książka Marcina Sowy przedstawia nie tylko same walki o Budapeszt, ale całą
kampanię węgierską, dość mało znany epizod wojny. Z polskiej perspektywy
ostatnie miesiące wojny wyglądają dość prosto: najpierw wielopłaszczyznowa
tragedia w Warszawie i okolicach, a potem już „wpieriod, na zapad!”
Niewiele się mówi o wydarzeniach na południowej flance frontu, gdzie w miarę
zbliżania się wojsk radzieckich Rumunia i Bułgaria przeszły na stronę aliantów
i tylko Węgry pozostały volens nolens sojusznikiem Reichu. Nawet na Zachodzie
uważa się często Ardeny za ostatnią ofensywę Hitlera. Jest to zdanie prawdziwe
dla frontu zachodniego, ale ponad trzy miesiące po Ardenach Niemcy wyprowadzili
ofensywę nad Balatonem, która również nie uzyskała zamierzonego efektu.
Pierwsze
rozdziała książki nakreślają ogólne tło – jako dążenie do odzyskania utraconych
terytoriów doprowadziło Węgrów do sojuszu z III Rzeszą i jak prezentował się
udział Królewskiej Armii Węgierskiej w walkach na froncie wschodnim. Obecność
Madziarów w rejonie Warszawy w czasie powstania także została wzmiankowana. Do
tego dochodzi parę akapitów na temat organizacji i wyposażenia armii
węgierskiej, także w broń pancerną i samoloty.
W
miarę trwania II wojny światowej Węgry regenta Horthyego popadały w coraz
większą zależność od Niemiec. Wprawdzie admirał bez floty, rządzący królestwem
pozbawionym króla, próbował się z tej zależności wyplątać, ale na dobre mu to
nie wyszło. Hitler dowiedział się o prowadzonych przez Magdziarzy negocjacji z
aliantami zachodnimi i rozpoczął wojskową okupację Węgier. Kiedy zaś
jesienią 1944 się okazało, że Horthy mimo wszystko dogadał się jeszcze i z
ZSRR, Niemcy zacisnęli pętlę, zmusili regenta do ustąpienia i zainstalowali w
Budapeszcie ultranacjonalistyczny rząd strzałokrzyżowców.
W
październiku Niemcy i podporządkowana im armia węgierska musieli stanąć w
obliczu ofensywy radzieckiej, wspieranej przez siły rumuńskie, bułgarskie i
jugosłowiańskie. Marszałek Rodion Malinowski kierował się prosto na Pesztibudę,
stopniowo wgryzając się we wschodnie Węgry i łapiąc przyczółki na Dunaju. Do grudnia
Radzianie doszli praktycznie do linii między stolicą a Balatonem i zaczęli
zaciskać chwyt na naddunajskim dwójmieście. Malinowski z Fiodorem Tołbuchinem
wzięli stolicę w kleszcze, uderzając od północy wzdłuż Ipoly, a od południa
przez Linię Małgorzaty, biegnącą od Budapesztu do Balatonu, i już pod koniec
grudnia zamknęli okrążenie.
Pierwsze rozdziały
dość gładko wchodzą, ale kiedy kończy się kreślenie sytuacji politycznej, a
zaczyna część militarna, książka staje się trudna w odbiorze ze względu na tzw.
sztabowszczyznę, czyli narrację w stylu „przerzucono prawe skrzydło na lewe, a lewe
na prawe”, z której czasem wystają ciekawostki w rodzaju charakterystyki
węgierskiej flotylli rzecznej. Tak czy inaczej – lżejsze to niż Lech
Wyszczelski. Po raz kolejny książka robi się łatwiejsza, kiedy przechodzimy do
opisu walk miejskich w Budapeszcie, a szczególnie trudnej sytuacji panującej w
oblężonej stolicy. Nieco miejsca poświęcono też zagładzie budapeszteńskich
Żydów. Trzeba bowiem pamiętać, że reżim Horthyego, pomimo dość antysemickiej
polityki, nie był wobec Żydów ludobójczy, ograniczając się do dyskryminacji
(m.in. praca przymusowa w zmilitaryzowanych kompaniach robotniczych). Natomiast
kiedy w marcu 1944 Węgry zajęli Niemcy, rozpoczęli deportację Żydów do obozów
zagłady, m.in. Auschwitz. Wtedy jednak skupili się na mieszkańcach prowincji, a
Żydzi budapeszteńscy jakoś tam przetrwali aż do listopada, kiedy władzę objęli
znani z antysemickiego fanatyzmu strzałokrzyżowcy.
W grudniu
1944 r. wojska Osi w Budapeszcie znalazły się w bardzo trudnej sytuacji,
ale dla Hiltera ewakuacja stolicy Węgier – i otwarcie tym samym drogi na Wiedeń
– była nie do pomyślenia. Wobec tego coraz bardziej się kurczący kocioł
budapeszteński próbowano odblokować w serii trzech operacji pod kryptonimem
„Konrad”, nacierając z zachodu. Tu właśnie znaczną rolę odegrał IV KPanc SS,
jednak bez większych skutków. Choć w rozdziale dotyczącym trzech „Konradów”
sztabowa maniera powraca, to jest łatwiej przyswajalna niż we wcześniejszych –
może dlatego, że w końcu można śledzić przebieg działań na mapach. Ostatnie
rozdziały poświęcony są „Wiosennemu Przebudzeniu”, czyli marcowej ofensywie
balatońskiej, oraz późniejszym niemieckim walkom obronnym na zachodzie Węgier.
Jeżeli chodzi o
bardziej znanych uczestników zmagań, to spośród Waffen-SS, poza IV KPanc, w
kampanii węgierskiej brały udział jeszcze m.in. dywizje kawalerii: „Florian
Geyer” i „Maria Theresia”. W przypisie autor wspomina niezbyt udane próby
tworzenia dywizji SS z samych Węgrów – „Hunyadi” i „Hungaria”. Między
Budimpesztą a Balatonem pojawiała się 13. Dywizja „Handschar”, złożona z
muzułmańskich Bośniaców w fezach (według ówczesnej ideologii traktowano ich
jako część narodu chorwackiego). Z Wehrmachtu można wspomnieć dywizję
„Feldherrnhalle”, kontynuującą tradycje elitarnej jednostki SA – tak się jednak
złożyło, że sztab był na Linii Małgorzaty, gdzie przydzielono do niego różne
inne jednostki, a właściwe pododdziały siedziały zablokowane w Budapeszcie. Dla
odmiany IX Korpus Górski SS miał w mieście sztab, ale bez podległych dywizji. Z
bardziej znanych oddziałów węgierskich w walkach wzięła udział ściągnięta spod
Warszawy 1. Dywizja Kawalerii, jak i Dywizja Powietrznodesantowa „Szent
László”. Magdziarze nie palili się specjalnie do walki z Rosjanami (zdarzały
się nawet przypadki kapitulacji całych jednostek), za to nabierali waleczności,
stając naprzeciw Rumunów, dla których możliwość zdobycia Budapesztu była nie
lada okazją historyczną. VII Korpus, na którego czele stał imiennik autora,
gen. Nicolae Sova, zdobył dworzec Keleti, ale potem został wycofany z linii,
pomimo protestów dowódcy. Wśród związków Armii Czerwonej sporą rolę odegrała
grupa kawaleryjsko-zmechanizowana gen. Issy Plijewa, Osetyjczyka. Wspomniano
też złożony z węgierskich jeńców i dezerterów Budapeszteński Pułk Ochotniczy,
który brał udział w szturmowaniu zamku budzyńskiego.
Autorowi trzeba
przyznać, że sięgnął do źródeł węgierskich – zna przecież język w stopniu nie
tylko pozwalającym swobodnie czytać, ale jeszcze wcześniej przetłumaczyć na
polski pracę Pétera Szabó Łuk Donu 1942-1943, która ukazała się w serii Historyczne
bitwy jako pierwsza spoza Polski. Niestety, oznacza to również pewne braki
w kulturze Rosji i narodów sąsiednich. Skoro mowa o tym, że w 1938 Węgrzy
odzyskali Munkács i Ungvar (nad rzeką Ung), a nie Mukaczewo i Użhorod (nad
rzeką Uż), to konsekwentnie powinna być też Kassa, a nie Koszyce. Potem wybucha
wojna z ZSRR i korpus węgierski walczy pod Umaniem (zamiast Humaniem), po czym
„nacierał między rzekami Bug i Inguł na Nikołajew”. Oczywiście Nikołajew leży w
widłach Ingułu i Bohu! Z kolei wśród miast węgierskich mamy z jednej strony
Budapeszt i Miszkolc, a z drugiej – Debrecen i Szeged. Na ten ostatni jestem
ewentualnie skłonny przymknąć oko, bo wprowadza on do suchej dość narracji
dawkę rubaszności, kiedy czytam np. o „zdobywaniu szturmem Szegedu” albo że
marszałek Malinowski „przebywał w Szegedzie”. Do pisowni węgierskiej jest autor
tak przywiązany, że nawet jugosłowiański gen. Lekić staje się uń „Lekicsem”. A
skoro 5. DPanc SS nosi w tej książce nazwę „Viking”, ktoś powinien autorowi
kupić volkswagena, żeby zrozumiał różnicę w języku niemieckim między „v” a „w”.
Jeśli chodzi o byki
polskojęzyczne, to najbardziej drażni stosowana nagminnie rosyjska konstrukcja
typu „16 i 55 bataliony”. Ciekawe, czy autor pisał tę książkę lewą i prawą
rękami, czy może raczej lewą i prawą ręką. Czasami przegina w drugą stronę:
„dowództwo i sztab węgierskich sił zbrojnych za ważniejsze uważał…” W ogóle z gramatyką
dzieje się czasem coś dziwnego: „7 armia gwardii wraz z grupą gen. Plijewa oraz
2 i 4 korpusy zmechanizowane gwardii miała atakować na Hatvan”. Swoje dołożyła
korekta, przepuszczając np. coś o „kontynuowanym dalej” natarciu. Diakrytyki
węgierskie znowu są w cały świat – Kecskemét czasem
się staje Kecskémetem, a z kilku nazw miejscowych tajemniczo zniknęła litera
„ú”. Nikt też nie poprawił „Hehenstaufen” na „Hohenstaufen” (dwa razy).
Tekstowi
towarzyszy parę dość czytelnych map, chociaż na jednej z nich rzeka Hron
przepoczwarza się we „Wron”. Szkoda tylko, że zabrakło mapy „Wiosennego
Przebudzenia”, a szczególnie działań na wschodzie Węgier, co utrudnia czytanie
o początkowym etapie kampanii. Okładkę zaprojektował Paweł Głodek i jak zwykle
walczący przedstawieni są z licznymi szczegółami umundurowania i uzbrojenia
oraz ze sporą ilością krwi. Zdjęcia natomiast – na tylko jednej wkładce –
prezentują wyłącznie perspektywę radziecką, chociaż w tekście dominuje
niemiecko-węgierska.
3.
Norbert Bączyk, Ardeny 1944-45, Warszawa 2002
To
wprawdzie front zachodni, ale spontanicznie włączyłem tego habełka na listę
lektur, bo okres zbieżny, a Norbert Bączyk jest światowej klasy specjalistą w temacie
działań w późnym okresie II wojny światowej i cytują go zagraniczni
historycy, choć nie wszyscy poprawnie piszą jego nazwisko. Co prawda w Ardenach
nie miał on jeszcze okazji rozbłysnąć kunsztem badawczym, bo bazę
bibliograficzną stanowią opracowania o charakterze ogólnym czy nawet, za
przeproszeniem, popularnym, znany skądinąd John Toland, a do tego wspomnienia
Eisenhowera, Bradleya, Pattona i paru innych. No aleć dla pracy
popularnonaukowej, za jaką należy uznać habełka, może niekoniecznie się opłaca zaraz
kopać w archiwach. Z drugiej strony – sam tekst nie jest uźródłowiony, więc
jeśli bibliografia wymienia książkę Davida Irvinga, to nie da się stwierdzić,
co konkretnie Bączyk z niej wyciągnął.
Ofensywa
w Ardenach jest znacznie lepiej rozpropagowana na Zachodzie niż walki o Budapeszt.
Dla Amerykanów „Battle of the Bulge” to jeden z dwóch najważniejszych epizodów
II wojny w Europie Zachodniej, oprócz dnia „D” w Normandii. Do jesieni
1944 r. aliantom zachodnim wydawało się, że Niemcy zostali już pobici:
stracili przecież m.in. całą Francję i część Holandii. Tymczasem Hilterowi
udało się zmontować operację, która zastała w rozpłoch nadmiernie pewnych
siebie Amerykanów, a ci jedynie dzięki zdeterminowanej obronie zdołali wytrwać.
Na
szczęście Bączyk nie rozpoczyna narracji, jak mogłoby kusić wielu autorów Historycznych
bitew, od zatopienia „Lusitanii”. Daje natomiast krótki zarys działań na
froncie zachodnim od momentu wyjścia aliantów z normandzkiego przyczółka,
charakteryzuje wojska lądowe obu stron, a także opowiada o kształtowaniu się
niemieckich planów. Operację „Herbstnebel” nazywa się nieraz kontrofensywą,
Bączyk stawia jednak tezę, że była to zwyczajna ofensywa, i to na grandiozną
skalę. Celem Hitlera było odcięcie głównego zgrupowania sił alianckich,
przyparcie go do morza i w rezultacie rozstrzygnięcie wojny na Zachodzie, aby
następnie zluzowane wojska wykorzystać przeciwko ZSRR (jak w 1918, tylko na odwrót).
Fujarer stanowczo nie godził się na skromniej zakrojoną koncepcję proponowaną
przez marszałka Rundstedta. Zasadniczy problem polegał na tym, że dla
przeprowadzenia tak potężnej operacji potrzebne było potężne zgrupowanie wojsk –
tymczasem Wehrmacht i Waffen-SS po ostatnich walkach były w rozsypce, a
najbardziej wartościowe związki pozostawały na froncie wschodnim, który nie
bardzo chciał się z nimi rozstawać. Ostatecznie zasadniczą „pięścią pancerną”
stała się 6. Armia Pancerna pod dowództwem obergruppenführera Seppa Dietricha;
paradoksalnie, choć do Waffen-SS należał zarówno jej dowódca, jak i podległe
korpusy, był to jednak związek operacyjny Wehrmachtu (przemianowali go dopiero
hen w kwietniu). Druga była 5. Armia Pancerna, którą dowodził generał o
nazwisku godnym wielkiego mistrza Krzyżaków: Hasso von Manteuffel. 7. Armii
przypadła rola bardziej poboczna.
Generalnie
rzecz biorąc, Amerykanie dali się zaskoczyć, sądząc, że Niemcy nie są już w
stanie prowadzić działań ofensywnych, a na pewno nie przewidywali operacji na
skalę strategiczną. Wojska niemieckie wyzyskały jednak m.in. trudną pogodę,
która zniwelowała przewagę aliantów w lotnictwie. Pomimo trudnego terenu i
rzadkiej sieci dróg, w dodatku rozmiękłych, a także silnego oporu Stanozjednoczończyków,
ofensywa wbiła się całkiem głęboko i mało brakowało, aby Niemcy doszli do Mozy.
Potem jednak alianci wzięli się w garść i kontrofensywa generała Pattona
całkowicie położyła kres niemieckiemu wariantowi.
Pomimo sztabowego
charakteru, narracja poprowadzona jest dość przejrzyście: w ramach
poszczególnych okresów ofensywy opisane są działania w pasie poszczególnych
armii niemieckich oraz reakcje wyższego dowództwa obu stron na rozwój wydarzeń.
Wspomniane są tak znane epizody jak masakry jeńców przez grupę bojową
obersturmbannführera Joachima Peipera (co ciekawe, ten osławiony oficer SS nie
był członkiem NSDAP), działalność dywersantów Otto Skorzenego czy wytrwała
obrona Bastogne przez 101. Dywizję Powietrznodesantową, której tymczasowy
dowódca, gen. McAuliffe, na wezwania do kapitulacji odpowiedział
zwięzłym „Nuts!” (w wolnym tłumaczeniu: „Dywizja Rzygających Myszołowów umiera,
ale nie poddaje się”). Nie aż tak znanym epizodem Ardenów był pierwszy w
historii nalot bombowców odrzutowych – niemieckich Arado Ar 234, do którego
doszło dzięki temu, że w końcu się wypogodziło.
Autor należy do „frakcji iżewskiej” i nadużywa zaimka „swój”, jest też
trochę innych niedoróbek, ale jak na Bellonę to naprawdę mało. Dostrzegłem
tylko jedno większe potknięcie faktograficzne: 28. Dywizja Piechoty otrzymała
od Niemców przydomek „Krwawego Wiadra” nie tyle ze względu na ciężkie straty w
lesie Hürtgen, co po prostu przez naszywkę – zwornik (symbol Pensylwanii,
kształtem podobny do wiadra) w kolorze czerwonym.
Zdjęć jest tylko jedna wkładka i wszystkie pochodzą z archiwów amerykańskich, z reguły przedstawiają czołgi i inną technikę. Nie zabrakło najsłynniejszego chyba zdjęcia z tego okresu wojny – propagandowego portretu żołnierza Waffen-SS w kominiarce pod hełmem i z wypisanym na twarzy ewidentnym zmęczeniem walką. Okładkę – przedstawiającą ekscesmanów w walce z amerykańskim plutonem czołgów – wykonał Marek Szyszko, do dziś jeden z najlepszych artystów ilustrujących „chabety”, ale tym razem nie bardzo mu wyjszło. Ofensywa w Ardenach miała przecież miejsce w czasie ostrej zimy, a tu Niemcy po pas w zbożu. Okej, powiedzmy, że to wyschnięta wysoka trawa, ale i tak krajobraz raczej jesienny niż zimowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz