poniedziałek, 13 grudnia 2021

Blond gitary, czyli muzyka z Faradaguła

 

Kolejne trzy płyty przyniosła mi w listopadzie wizyta na kiermaszu staroci przy ul. Michała Faradaguła, gdzie w serialu Rojst ’97 policjanci złapali po dłuższej pogoni podejrzanego narkomana.

 

Blondie, Blondie, 1976

45 lat minęło od wydania tej płyty, a Deborah Harry nadal nie została zdetronizowana w roli największej seksbomby rokendrola, choć wiele innych wokalistek próbowało (w tym, w latach zerowych, niejaka Victoria Harrison, występująca pod jakże bezczelnym pseudonimem Harry). I chyba już nie zostanie, bo wobec rozdrobnienia narracji popkulturowych czasy legend przeminęły i raczej nie należy się spodziewać nowych bogów i herosów rocka (jak mi się wydaje, ostatnim, raczej antyherosem, był Fred Durst; dzisiaj podobne osobowości totalne można jeszcze znaleźć w innych rejonach muzycznych, vide Lady Gaga i Kanye West). Tak czy inaczej, sprawy imażu zeszłyby na dalszy plan, gdyby nie towarzyszyła mu odpowiednio atrakcyjna muzyka. Trudno nie oprzeć się refleksji, że u Blondie ogromny dług ma np. Garbage.

            Debiut zespołu ukazał się w roku 1976, kiedy kształtowały się podstawy punk rocka i nowej fali. Nie ma tu jeszcze flirtów z disco w stylu Heart of Glass ani czegoś tak bezczelnie przebojowego jak Hanging on the Telephone, ale Blondie już prezentuje podstawy stylu i wypadł w nim całkiem chwytliwie. Najkrócej mówiąc, są to piosenki – raz dynamiczne, raz spokojniejsze – nawiązujące do tradycji popu z lat 60., a szczególnie żeńskich grup wokalnych ze stajni Phila Spectora, co zauważali już pierwsi recenzenci. Sami członkowie zespołu uważali się za nowofalowców, twierdząc, że imitacja tamtego stylu nie była ich zasadniczym celem – ale inspiracje są ewidentne. Klawiszowe staccato, klaskanie do rytmu, słodkie zaśpiewy chóralne – ale wszystko to przetworzone to przez wrażliwość późnych siedemdziesiątych (m.in. z syntezatorem). Czy to otwierający X Offender (piosenka ze słowem „sex” w tytule nie miała szans na porządną promocję w radiu, ale ze zmienionym tytułem i tak nie chcieli grać), żwawszy, rockandrollowy Little Girl Lies, czy coś bardziej sentymentalnego w postaci In the Flesh wzbogaconego brzmieniem dzwonów. Całkiem nowoczesny syntezator słychać w A Shark in Jets Clothing, występuje też najdłuższa na całej płycie solówka gitarowa.

Podobnie jak Ramones, Blondie związana była z nowojorskim klubem CBGB’s. W tej muzyce faktycznie unosi się jakiś trudno uchwytny nowojorski nastrój, znany choćby z Velvet Underground, choć tu w wersji bardziej hedonistycznej niż dekadenckiej, w czym ma udział zalotno-zadziorny głos Harry. Jest to oczywiście muzyka bardziej wyrafinowana niż Ramones, lecz pewne punkty styczne ma Rip Her to Shreds. Rozpędzony In the Sun to przypadek, w którym skojarzenia biegną w stronę wygładzonej i polakierowanej wersji The Stooges, a finałowy The Attack of the Giant Ants został przełamany odgłosami rodem z filmu katastroficznego.

Wydanie zawiera pięć bonusów. Oprócz singlowych wersji X Offender i In the Sun, nagranych dla wytwórni Private Stock, z którą Blondie się rozstała, aby longplaya nagrać już w Chrysalis, są to trzy utwory z demówki dla Instant Records, w tym sentymentalniejszy Out in the Streets oraz stoogesowato-rockandrollowa Platinum Blonde.



  

The Electric Flag, A Long Time Comin’, 1968

Obecność tej płyty na bazarze była dla mnie pewnym zaskoczeniem. Toć jest debiut przedstawiciela tego samego amerykańskiego nurtu, który wydał takie kapele jak Chicago czy Blood, Sweat & Tears: połączenie rocka, bluesa, jazzu, soulu i paru innych rzeczy, z trąbami w składzie. Grupa The Electric Flag sama określała się jako „American Music Band”, wyjaśniając na okładce płyty, że „American music is not necessarily music directly from America”.

Na czele zespołu stał gitarzysta Mike Bloomfield, którego możemy znać także z twórczości solowej czy Super Session z Alem Kooperem. Drugim szerzej znanym członkiem był śpiewający perkusista Buddy Miles, późniejszy współpracownik Jimiego Hendrixa i Carlosa Santany. Na basie grał Harvey Brooks, całkiem nieźle dudniący w większości utworów. Precyzyjna orientacja w składzie jest o tyle trudna, że muzycy wymienieni we wkładce nie do końca pokrywają się z tymi na zdjęciu. Stemzie Hunter nie został podany jako jeden z saksofonistów, ale widnieje na fotografii; z kolei główny wokalista, Nick Gravenites, według wykazu zajmuje się wyłącznie perkusyjnymi. Gościnnie wystąpili Richie Havens na sitarze i Paul Beaver na moogu, ale po kilku przesłuchaniach jakoś nie bardzo rzucili mi się w uszy.

W porównaniu z wymienionymi wyżej zespołami w muzyce Electric Flag jest więcej bluesa. Już za otwieracz służy standard Howlin’ Wolfa Killing Floor, rok później zinterpretowany przez Zeppelinów jako The Lemon Song. W tutejszej wersji brzmi jednak zupełnie inaczej: żwawo, z trąbami i nie tak obleśnie. Szybkiego, swingującego bluesa słychać w opracowaniu standardu Wine, a bardziej powłóczystego – w Texas. Bardzo ekspresyjnie wypada pan wokalista w rhythmandbluesowym You Don’t Realize z dedykacją dla Otisa Reddinga i Steve’a Croppera.

Najbardziej podobają mi się utwory z większą dawką soulu: Groovin’ Is Easy z żeńskim śpiewem w tle – we wkładce nieopisanym, ale doczytałem, że to Cass Elliot z The Mamas & The Papas – a także She Should Have Just i Sittin’ in Circles. Na singlu wyszedł najbardziej melodyjny i dynamiczny, kojarzący się nieco z późniejszym Chicago Over-Loving You; szkoda, że trwa tylko dwie minuty.

Bardziej jazzowe sprawy wysuwają się naprzód w prawie dziewięciominutowym Another Country. W pewnym momencie jazzująca piosenka z riffem sekcji dętej roztapia się w smyczkowym chaosie. Z niego wyłania się bossa nova, na której tle wybrzmiewa latynoskie solo gitary – być może to tu pojawia się gościnnie brazylijski gitarzysta Sivuca – po czym następuje repryza początkowego tematu.

Reedycja z 1988 ma bardzo ubogą wkładkę, ale za to cztery bonusy, w tym bluesowy standard Going Down Slow oraz przeróbkę Sunny, rhythmandbluesowego przeboju Bobby’ego Hebba z 1966. 


 

Czerwone Gitary, Czerwone Gitary 3, 1968

Do tej pory ten zespół jakoś omijał moją płytotekę. Czerwone Gitary często – i to praktycznie od początku – nazywano „polskimi Beatlesami”. Przy czym w roku 1968 panowie Klenczon, Krajewski, Skrzypczyk i Dornowski byli muzycznie tam, gdzie The Beatles w roku 1965.

Album jest dość nierówny. Utwory bardzo dobre sąsiadują z kiczowatymi, przy czym nawet te dobre piosenki są całkiem proste: czasem pogodne, jak Moda i miłość, czasem nastrojowe. Niekiedy aranżacje nieśmiało urozmaicają takie środki jak smyczki albo żeńskie chórki. Najbardziej kiczowato wypada W moich myślach Consuelo Krajewskiego, orbitujące w rejonach Tercetu Egzotycznego czy czegoś w tej podobie. Do jednej z dwóch powyższych kategorii trudno natomiast zaliczyć jednoznacznie Ładne oczy masz, niewątpliwie spory przebój – na festiwalu w Opolu wyróżniony nagrodą prezesa Radiokomitetu. W tym czasie było już wiadomo, że czynniki oficjalne spojrzą na „muzykę młodzieżową” łaskawszym okiem, jeśli dosypać do niej coś z ludowizny. Elementy folkloru słychać też w melancholijnej, wzbogaconej brzmieniem oboju Balladzie pasterskiej; obie są zresztą kompozycje Seweryna Krajewskiego.

Najlepsze momenty płyty to bubblegumowy przebój Krajewskiego Dozwolone do lat 18-tu oraz nastrojowe hity Krzysztofa Klenczona: Kwiaty we włosach i protest-song My z XX wieku, wzbogacony wiolonczelą, odgłosami maszerującego wojska i nalotu bombowego. Klenczon napisał też Gdy kiedyś znów zawołam cię, w latach 90. przypomniane przez grupę Big Day, a dziełem Seweryna jest nagrana z akompaniamentem orkiestry Jedno jest życie. Dwie pozostałe Gitary, z których jedna grała na perkusji – Jerzy Skrzypczyk i Bernard Dornowski – wniosły na płytę po jednej piosence: odpowiednio Jeśli tego chcesz z harmonijką ustną a la wcześni Beatlesi i żartobliwe Chciałbym to widzieć.

Jak to w latach 60., na singlach często ukazywały się nawet spore przeboje, które nie wchodziły na duże płyty, jednak w tym wydaniu nie uwzględniono żadnych bonusów, więc nie ma Anny Marii ani Białego krzyża

W późniejszych latach muzyka Di Rojte Gitares, opuszczonych najpierw przez Klenczona, a potem przez Krajewskiego, osuwała się w coraz większą estradową blurę, w której z rzadka trafiały się pojedyncze udane piosenki, ale pierwsze trzy płyty to nierówna, bo nierówna, ale jednak klasyka.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz