Kolejne trzy płyty przyniosła mi w listopadzie wizyta
na kiermaszu staroci przy ul. Michała Faradaguła, gdzie w serialu Rojst ’97 policjanci
złapali po dłuższej pogoni podejrzanego narkomana.
Blondie, Blondie, 1976
45 lat minęło od wydania tej
płyty, a Deborah Harry nadal nie została zdetronizowana w roli największej
seksbomby rokendrola, choć wiele innych wokalistek próbowało (w tym, w latach
zerowych, niejaka Victoria Harrison, występująca pod jakże bezczelnym pseudonimem
Harry). I chyba już nie zostanie, bo wobec rozdrobnienia narracji
popkulturowych czasy legend przeminęły i raczej nie należy się spodziewać
nowych bogów i herosów rocka (jak mi się wydaje, ostatnim, raczej antyherosem,
był Fred Durst; dzisiaj podobne osobowości totalne można jeszcze znaleźć w innych
rejonach muzycznych, vide Lady Gaga i Kanye West). Tak czy inaczej, sprawy
imażu zeszłyby na dalszy plan, gdyby nie towarzyszyła mu odpowiednio atrakcyjna
muzyka. Trudno nie oprzeć się refleksji, że u Blondie ogromny dług ma np.
Garbage.
Debiut
zespołu ukazał się w roku 1976, kiedy kształtowały się podstawy punk rocka i nowej
fali. Nie ma tu jeszcze flirtów z disco w stylu Heart of Glass ani
czegoś tak bezczelnie przebojowego jak Hanging on the Telephone, ale Blondie
już prezentuje podstawy stylu i wypadł w nim całkiem chwytliwie. Najkrócej
mówiąc, są to piosenki – raz dynamiczne, raz spokojniejsze – nawiązujące do
tradycji popu z lat 60., a szczególnie żeńskich grup wokalnych ze stajni Phila
Spectora, co zauważali już pierwsi recenzenci. Sami członkowie zespołu uważali
się za nowofalowców, twierdząc, że imitacja tamtego stylu nie była ich
zasadniczym celem – ale inspiracje są ewidentne. Klawiszowe staccato, klaskanie
do rytmu, słodkie zaśpiewy chóralne – ale wszystko to przetworzone to przez
wrażliwość późnych siedemdziesiątych (m.in. z syntezatorem). Czy to otwierający
X Offender (piosenka ze słowem „sex” w tytule nie miała szans na
porządną promocję w radiu, ale ze zmienionym tytułem i tak nie chcieli grać), żwawszy,
rockandrollowy Little Girl Lies, czy coś bardziej sentymentalnego w
postaci In the Flesh wzbogaconego brzmieniem dzwonów. Całkiem nowoczesny
syntezator słychać w A Shark in Jets Clothing, występuje też
najdłuższa na całej płycie solówka gitarowa.
Podobnie jak Ramones,
Blondie związana była z nowojorskim klubem CBGB’s. W tej muzyce faktycznie
unosi się jakiś trudno uchwytny nowojorski nastrój, znany choćby z Velvet
Underground, choć tu w wersji bardziej hedonistycznej niż dekadenckiej, w czym
ma udział zalotno-zadziorny głos Harry. Jest to oczywiście muzyka bardziej
wyrafinowana niż Ramones, lecz pewne punkty styczne ma Rip Her to Shreds.
Rozpędzony In the Sun to przypadek, w którym skojarzenia biegną w
stronę wygładzonej i polakierowanej wersji The Stooges, a finałowy The Attack
of the Giant Ants został przełamany odgłosami rodem z filmu
katastroficznego.
Wydanie zawiera pięć
bonusów. Oprócz singlowych wersji X Offender i In the Sun,
nagranych dla wytwórni Private Stock, z którą Blondie się rozstała, aby
longplaya nagrać już w Chrysalis, są to trzy utwory z demówki dla
Instant Records, w tym sentymentalniejszy Out in the Streets oraz stoogesowato-rockandrollowa
Platinum Blonde.
The Electric Flag, A Long
Time Comin’, 1968
Obecność tej płyty na
bazarze była dla mnie pewnym zaskoczeniem. Toć jest debiut przedstawiciela tego
samego amerykańskiego nurtu, który wydał takie kapele jak Chicago czy Blood,
Sweat & Tears: połączenie rocka, bluesa, jazzu, soulu i paru innych rzeczy,
z trąbami w składzie. Grupa The
Electric Flag sama określała się jako „American Music Band”, wyjaśniając na
okładce płyty, że „American music is not necessarily music directly from
America”.
Na czele zespołu stał
gitarzysta Mike Bloomfield, którego możemy znać także z twórczości solowej czy Super
Session z Alem Kooperem. Drugim szerzej znanym członkiem był śpiewający
perkusista Buddy Miles, późniejszy współpracownik Jimiego Hendrixa i Carlosa
Santany. Na basie grał Harvey Brooks, całkiem nieźle dudniący w większości
utworów. Precyzyjna orientacja w składzie jest o tyle trudna, że muzycy
wymienieni we wkładce nie do końca pokrywają się z tymi na zdjęciu. Stemzie
Hunter nie został podany jako jeden z saksofonistów, ale widnieje na
fotografii; z kolei główny wokalista, Nick Gravenites, według wykazu zajmuje
się wyłącznie perkusyjnymi. Gościnnie wystąpili Richie Havens na sitarze i Paul
Beaver na moogu, ale po kilku przesłuchaniach jakoś nie bardzo rzucili mi się w
uszy.
W porównaniu z wymienionymi
wyżej zespołami w muzyce Electric Flag jest więcej bluesa. Już za otwieracz służy
standard Howlin’ Wolfa Killing Floor, rok później zinterpretowany przez
Zeppelinów jako The Lemon Song. W tutejszej wersji brzmi jednak zupełnie
inaczej: żwawo, z trąbami i nie tak obleśnie. Szybkiego, swingującego bluesa
słychać w opracowaniu standardu Wine, a bardziej powłóczystego –
w Texas. Bardzo ekspresyjnie wypada pan wokalista w rhythmandbluesowym You
Don’t Realize z dedykacją dla Otisa Reddinga i Steve’a Croppera.
Najbardziej podobają mi się utwory
z większą dawką soulu: Groovin’ Is Easy z żeńskim śpiewem w tle – we
wkładce nieopisanym, ale doczytałem, że to Cass Elliot z The Mamas & The
Papas – a także She Should Have Just i Sittin’ in Circles. Na
singlu wyszedł najbardziej melodyjny i dynamiczny, kojarzący się nieco z
późniejszym Chicago Over-Loving You; szkoda, że trwa tylko dwie minuty.
Bardziej jazzowe sprawy wysuwają
się naprzód w prawie dziewięciominutowym Another Country. W pewnym
momencie jazzująca piosenka z riffem sekcji dętej roztapia się w smyczkowym
chaosie. Z niego wyłania się bossa nova, na której tle wybrzmiewa latynoskie solo
gitary – być może to tu pojawia się gościnnie brazylijski gitarzysta Sivuca –
po czym następuje repryza początkowego tematu.
Reedycja z 1988 ma bardzo ubogą wkładkę, ale za to cztery bonusy, w tym bluesowy standard Going Down Slow oraz przeróbkę Sunny, rhythmandbluesowego przeboju Bobby’ego Hebba z 1966.
Czerwone Gitary, Czerwone Gitary 3, 1968
Do tej pory ten zespół jakoś
omijał moją płytotekę. Czerwone Gitary często – i to praktycznie od początku –
nazywano „polskimi Beatlesami”. Przy czym w roku 1968 panowie Klenczon,
Krajewski, Skrzypczyk i Dornowski byli muzycznie tam, gdzie The Beatles w roku
1965.
Album jest dość nierówny. Utwory
bardzo dobre sąsiadują z kiczowatymi, przy czym nawet te dobre piosenki są całkiem
proste: czasem pogodne, jak Moda i miłość, czasem nastrojowe. Niekiedy aranżacje
nieśmiało urozmaicają takie środki jak smyczki albo żeńskie chórki. Najbardziej
kiczowato wypada W moich myślach Consuelo Krajewskiego, orbitujące w
rejonach Tercetu Egzotycznego czy czegoś w tej podobie. Do jednej z dwóch powyższych
kategorii trudno natomiast zaliczyć jednoznacznie Ładne oczy masz,
niewątpliwie spory przebój – na festiwalu w Opolu wyróżniony nagrodą prezesa
Radiokomitetu. W tym czasie było już wiadomo, że czynniki oficjalne spojrzą na „muzykę
młodzieżową” łaskawszym okiem, jeśli dosypać do niej coś z ludowizny. Elementy
folkloru słychać też w melancholijnej, wzbogaconej brzmieniem oboju Balladzie
pasterskiej; obie są zresztą kompozycje Seweryna Krajewskiego.
Najlepsze momenty płyty to
bubblegumowy przebój Krajewskiego Dozwolone do lat 18-tu oraz nastrojowe
hity Krzysztofa Klenczona: Kwiaty we włosach i protest-song My z XX
wieku, wzbogacony wiolonczelą, odgłosami maszerującego wojska i nalotu
bombowego. Klenczon napisał też Gdy kiedyś znów zawołam cię, w latach
90. przypomniane przez grupę Big Day, a dziełem Seweryna jest nagrana z
akompaniamentem orkiestry Jedno jest życie. Dwie pozostałe Gitary, z
których jedna grała na perkusji – Jerzy Skrzypczyk i Bernard Dornowski – wniosły
na płytę po jednej piosence: odpowiednio Jeśli tego chcesz z harmonijką
ustną a la wcześni Beatlesi i żartobliwe Chciałbym to widzieć.
Jak to w latach 60., na singlach często ukazywały się nawet spore przeboje, które nie wchodziły na duże płyty, jednak w tym wydaniu nie uwzględniono żadnych bonusów, więc nie ma Anny Marii ani Białego krzyża.
W późniejszych latach muzyka
Di Rojte Gitares, opuszczonych najpierw przez Klenczona, a potem przez
Krajewskiego, osuwała się w coraz większą estradową blurę, w której z rzadka
trafiały się pojedyncze udane piosenki, ale pierwsze trzy płyty to nierówna, bo
nierówna, ale jednak klasyka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz