19.
Hanka Grupińska, Najtrudniej jest spotkać Lilit.
Opowieści chasydzkich
kobiet, Warszawa 2020
Przyszło
mi sięgnąć po opracowanie znanej reportażystki tematów żydowskich. Trzeba
przyznać, że wydawca umie w promocję, zamieścił bowiem w blurpie frazę: „Lektura
obowiązkowa dla widzów Shtisel i Unorthodox”. Jednak
pierwsze wydanie Najtrudniej jest spotkać Lilit ukazało się w roku 1999,
kiedy o Shtislu i Unorthodox jeszcze się nikomu nie śniło.
Wydanie, które znalazłem, jest czwartym z kolei, a świat chasydów aż tak bardzo
się, mimo wszystko, nie zmienił.
Grupińska
we wstępie wspomina o trudnościach, jakie stwarzało wejście w świat izraelskich
chasydów, bardzo hermetyczny i nieufny wobec obcych. Trudności takie napotykają
wszyscy zewnętrzni badacze tematu, a z kolei wewnętrzni nie mają odpowiedniego
warsztatu. Autorka przyznaje zatem więc bez bicia, że jej relacja siłą rzeczy
jest niedoskonała, ale zrób pan doskonałą.
Kiedy mówisz „chasyd”,
widzisz faceta z brodą, w czarnym kapeluszu albo futrzanym sztrejmlu oraz
chałacie, spod którego zamiast spodni czasem widać rajtuzy. A jaką postać sobie
wyobrazisz na hasło „chasydka”? No właśnie. Świat chasydów to świat męski,
kobiety zajmują się głównie domem i rodziną, można wręcz powątpiewać, czy to
faktycznie chasydki, czy tylko żony i córki chasydów (dla ichnich mężczyzn
sprawa jest oczywista), skoro z tytułu genderowego są zwolnione z
przestrzegania wielu przykazań.
Generalnie sytuacja
ultraortodoksów wygląda trochę znajomo: jako mniejszość społeczeństwa w erecu narzucają
pewne elementy swojego sposobu życia świeckiej reszcie, rząd ustępuje, bo nie
chce stracić ich głosów, a oni, otrzymując przywileje w rodzaju zwolnienia ze
służby wojskowej czy dotacje do szkół religijnych, jeszcze mówią, że są przez
świeckich Izraelczyków prześladowani gorzej jak przez hitlerowców. Z drugiej
strony autorka podaje, że funkcjonujący wśród świeckich stereotyp
ultraortodoksów ma sporo cech wspólnych z europejskim stereotypem
antysemickim. Co ciekawe, z innej książki wiem, że polscy chłopi postrzegali
„fusytów” wręcz przeciwnie, jako bardziej pobożnych i uczciwszych niż waniliowi
Żydzi. Oczywiście świeccy uchodzą wśród charedi za ostatnich heretyków,
ale jeden z rozdziałów poświęcony jest zjawisku powrotu do wiary przodków. Tzw.
baalei tszuwa, mimo że wielu popada w typowo neoficki zapał, traktowani
są jako ktoś z bagażem wcześniejszego, grzesznego życia, kto nigdy nie będzie
wystarczająco tró. Niektórzy sami doszli do takiego etapu, że zaczęli odczuwać
to brzemię.
W pierwszych
rozdziałach wypadło pokrótce nakreślić zjawisko izraelskiej ultraortodoksji. W
potocznym rozumieniu charedi = chasyd, ale to zbytnie uproszczenie. Są
przecież także mitnagedzi (zwani również litwakami, a na Węgrzech –
aszkenazyjczykami), wywodzący się od uczniów Gaona Wileńskiego, który był
wielkim przeciwnikiem chasydyzmu (a zarazem uważał, że pewne elementy
świeckiego wykształcenia Żydowi nie zaszkodzą!), funkcjonuje też nawet ultraortodoksja
sefardyjska. Nie mówiąc o tym, że sami fusyci są mocno podzieleni na
zwolenników poszczególnych cadyków, bo jak tu porównywać Satmar z Chabadem?
Grupińska stosuje podstawowy podział na charedi uznających Państwo
Izrael i je odrzucających, aż do skrajnie skrajnych Neturei Karta, którzy
negowali Holokaust i znosili się z Iranem, ale na etapie poprawiania kolejnego
wydania książki byli już na drodze do wymarcia. Mowa też o różnicach między
chasydami poszczególnych dworów, choć nie mamy tu do czynienia z wyczerpującym
wykładem, jedynie z zarysowaniem tematu w taki sposób, żeby laik wyrobił sobie
pojęcie. Z potężnymi dworami, takimi jak Ger (Góra Kalwaria) czy Chabad,
koegzystują mniejsze, np. Sadogóra, a bywa, że sektę chasydzką ongiś wygasłą
decyduje się odtworzyć ktoś, kto akurat ma pomysł i sponsora. Do tego dochodzą
rozmaite rozłamy: Słonim Biały i Słonim Czarny, podział Chabadu na mesjanistów
i antymesjanistów, a w dynastii Białej (Rawskiej) to już niedługo będzie więcej
cadyków niż chasydów.
Jeśli zapytać, czym
dana dynastia różni się od innych, odpowiedź zwykle sprowadza się do „nasza
jest najlepsza”. Chasydzi z innych ugrupowań są zbyt liberalni, albo dla
odmiany za bardzo restrykcyjni. Nie znaczy, że nie ma wypowiedzi na temat
konkretnych różnic – ci noszą takie kapelusze, tamci owakie podkolanówki,
jeszcze inni zakładają pejsy za ucho, a tamci pod ścianą więcej się rzucają
przy modlitwie; te Żydówki golą głowy, a tamte tylko strzygą na krótko, te
chodzą w chustkach, a tamte w perugach. Charakterystycznie brzmi wypowiedź
chasyda dynastii Aleksander (z Aleksandrowa Łódzkiego), że zbyt wielu chasydów
dziś się przejmuje takimi zewnętrznymi drobiazgami, a nie tym, o co w judaizmie
chodzi naprawdę. Simcha mówi z pogardą,
że tamci w ogóle nie myślą, tylko ślepo przyjmują, co im rebe każe, a istotą
wiary jest poszukiwanie, stawianie pytań i spieranie się.
Gdzieniegdzie
porusza się problem chasydyzmu polskiego. Dwory z Kongresówki (Galicjanie
stanowią odrębną grupę) są zapomniane w dwójnasób – przez Polaków, których mało
obchodzi żydowska przeszłość ich miejscowości, i przez Żydów, przegrywając
konkurencję z bardziej prężnymi dynastiami węgierskimi, galicyjskimi czy
litewskimi. Na ziemie polskie Grupińska powraca też przy okazji rozmów z
ocalałymi z Szoa.
Zauważalna jest kwestia
językowa: półtora wieku temu jidysz był językiem codziennej mowy, a hebrajski –
liturgicznym. Dziś jest odwrotnie: wielu chasydów na co dzień mówi, jak i
świeccy Izraelczycy, po hebrajsku, a po jidysz sięgają tylko w kojlelu,
jesziwie czy chederze (bo w synagonie to już tradycyjnie hebrajski biblijny).
Choć oczywiście są i tacy – znowu przypadek Satmer – którzy uważają hebrajski
za święty język, jego współczesną wersję za świętokradztwo, a między sobą
rozmawiają w jidysz.
Hanka Grupińska
odbyła rozmowy z wieloma kobietami, mniej lub bardziej owocne. Jest wśród nich
żona roszjesziwy ze Słonimia, rebecyn chasydów bełskich, nowojorska
przedstawicielka Bobowej, która wyszła za chasyda Zanc i przyjechała do
Izraela, ale też ocalona z Holokaustu przedstawicielka Gur z Bielska, która po
wojnie porzuciła wiarę. Z jerozolimskiego Mea Szearim, podtelawiwskiego
Bnej Brak, urodzone w Izraelu albo w Ameryce. Opowiadają o normalnym życiu chasydzkich
kobiet: o obowiązkach domowych, wychowaniu dzieci, życiu religijnym, edukacji,
swataniu, ślubie… Nawet o seksie – jedna z chasydek Gur wypowiada się w tym
temacie zaskakująco otwarcie, choć nawet bardziej wymowne jest to, co
postanawia przemilczeć.
W zdominowanym przez
mężczyzn świecie ludziom żeńskim przypada rola zawodowych matek, żon i
gospodyń, ale wiele musi również pracować zarobkowo, bo mężczyźni nie robią
kariery, tylko studiują Torę i czasem tylko dostaną jakieś groszowe stypendia.
Autorka zauważa paradoks, że edukacja Żydówek charedi ma na celu utrzymanie
ich w niewiedzy – mają umieć czytać w jidysz, znać rachunki i zajmować się
domem. Hebrajskiego często się nie uczą, bo nie muszą studiować świętych pism
(u Satmerów mają nawet zakaz – w Chabadzie za to obowiązek). Z jednej strony są
zwolnione z licznych obowiązków religijnych, które muszą wykonywać mężczyźni,
ale z drugiej strony – te właśnie obowiązki są w rozumieniu chasydów wielkimi
zaszczytami…
Zasadnicze pytanie
stawiane przez książkę brzmi: czy to dobrze być kobietą w świecie chasydów,
zali nie? Same rozmówczynie oczywiście powiedzą, że bardzo dobrze. Do innego
świata ich nie ciągnie, nie znają go i znać nie chcą. Nieskomplikowane życie, w
którym znają swoje obowiązki, a w razie czego zawsze mogą zapytać męża albo
rabina, zupełnie im wystarcza.
Ciekawe zresztą, czy
przynajmniej niektóre z wywiadowanych Żydówek naprawdę tak uważają, czy takie
jest tylko ich oficjalne zdanie. Niektóre ortodoksyjki tęsknią przecież za
światem zewnętrznym, a nawet do niego uciekają, o czym świadczy przypadek
wspomnianego serialu Unorthodox, opartego na historii prawdziwej,
acz nieco ubarwionej (tam wprawdzie mieliśmy chasydkę nowojorską). Perspektywa
tych, które odeszły, też się pojawia – w rozdziale noszącym ten sam tytuł co cała
książka: dla nich odejście od „świętego” życia było wyzwoleniem. Wielu innym
wystarczają, jak to nazywa autorka, szczeliny w murze: radio w kuchennej
szufladzie, świecka gazeta albo, w skrajnych przypadkach, trzydniowy wypad z
przyjaciółkami do Tel Awiwa, gdzie mogą oglądać telewizję i ćwiczyć na siłowni.
W porównaniu z
pierwszym wydaniem książka wzbogacona jest o dwa dodatkowe rozdziały, mówiące o
tym, jak ostatnio zmienił się świat chasydów i co przez ten czas słychać u
bohaterek. Co prawda fragmenty te powstały przy okazji poprzedniej reedycji,
czyli w 2007. Z tej perspektywy niektóre sformułowane prognozy okazały się
nietrafione. Jeden z rozmówców autorki wieścił, że w 2020 połowę Żydów w
Izraelu będą stanowić charedi i może nawet doczekają się swojego
premiera. Mamy rok 2021 i na razie dociągnęli do 12,6%, premierem jest świecki
prawicowiec (w koalicji z antyklerykałami), a partie religijne znajdują się w
opozycji. Kto inny przewidywał, że Chabad bez rebego rozleci się po jakichś
piętnastu latach, a tymczasem trzyma się nadal. Ogólnie rzecz biorąc, szczeliny
w murze poszerzają się, dzięki internetowi i nie tylko.
Językowo jest bardzo
dobrze, chociaż nie idealnie. Gdzieniegdzie pojawia się „ubieranie podkolanówek”.
Czasami też rozjeżdża się rozróżnienie h/ch, dla hebrajskiego zasadnicze, ale niewystępujące
w transkrypcjach anglojęzycznych. Co się tyczy tłumaczenia ha-Szem jako
„Imię” i ha-Arec jako „Kraj”, to oczywiście każdy judaista będzie
wiedział, o co chodzi, ale nie jest to praktyka specjalnie przyjęta w polskiej
literaturze przedmiotu.
Nie
wiem, kto wykonywał przypisy do tekstu, ale zrobił kawał porządnej, nikomu
niepotrzebnej roboty: np. w tekście mowa o Igalu Amirze, zabójcy premiera
Icchaka Rabina, a przypis informuje, że Igal Amir był to zabójca premiera
Icchaka Rabina. Albo w tekście stoi, że do organizacji Eida Charedit należy
Satmer, Toledot Aharon, Duszynski i Erloj, a przypis wyjaśnia, że Eida Charedit
jest to organizacja, do której należą Toledot Aharon, Satmer, Duszynski i
Erloj. Oczywiście bywają też przypisy pożyteczne, jak ten dotyczący
wieloznaczności słowa „rebe”.
Aneks
stanowią tablice genealogiczne poszczególnych dynastii chasydzkich. I tu
poważny byk rzeczowy: Satu Mare to NIE JEST Sátoraljaújhely! – chociaż rebe Teitelbaum
założył dynastię w Újhely, to jego potomkowie osiedli w siedmiogrodzkim Szatmár
i to od węgierskiej nazwy tego miasta pochodzi nazwa skrajnego odłamu chasydów.
Trudno też uwierzyć, że Szlomo Halewi z Karlina został zabity w czasie
powstania kościuszkowskiego, skoro jako datę śmierci podano 1792 r.
Książka rzeczywiście uchyla zasłony
her(m)etycznego świata fusytów, a równocześnie jest napisana w sposób
jasny i przejrzysty dla gojów. W tym również, faktycznie, dla fanów Shtisla,
którym łatwiej będzie zrozumieć np., dlaczego ojciec głównego bohatera nie
pozwolił uczniom oglądać pokazu lotniczego z okazji Dnia Niepodległości.
Cytat: „Ostatnio pojawił się w Bnei Brak
biznesmen z Brazylii, który wskrzesza sektę Wolbrom. Złośliwi powiadają, że
choć już zbudował beit midrasz, nie ma jeszcze chasydów”.
20.
Wojciech Zawadzki, Pomorze 1920, Warszawa 2015
(z serii Historyczne
bitwy)
Tę
książkę wybrałem sobie na wyjazd do Torunia.
W
potocznym odbiorze wojna polsko-bolszewicka wydaje się prosta jak gonitwa dwóch
drużyn od jednej bramki do drugiej. Najpierw my ich do Kijowa, potem oni nas z
Kijowa do Warszawy, ale wtedy dostali łupnia i my ich zaś spod Warszawy za
Niemen, a na koniec wszyscy pojechali do Rygi. Tymczasem mało brakowało, aby
Armia Czerwona dotarła do Torunia i Grudziądza, a stamtąd do Poznania, lecz
została zatrzymana pod Brodnicą.
Działania
na Pomorzu to dość mało znany wycinek polskich wojen o granice w latach
1918-1920. Lukę tę usiłuje zapełnić habełek ppłk. rez. Wojciecha Zawadzkiego. Były
dyrektor Pomorskiego Muzeum Wojskowego w Bydgoszczy rozpoczyna od mniej lub
bardziej udanych pomorskich akcji niepodległościowych przeciw Niemcom w
czasach, gdy za miedzą toczyło się już powstanie wielkopolskie. W następnej
kolejności opisuje operację rewindykacji Pomorza, przeprowadzoną późną zimą
1920 r. przez generałów Hallera i Dowbor-Muśnickiego. Stolicą nowego
województwa stał się Toruń.
Autor przyznaje, że
jego książka jest pierwszą w ogóle próbą opracowania tej dziedziny. Wobec tego
pracuje głównie na źródłach najróżniejszych
i już w tych pierwszych rozdziałach trzeba stwierdzić, że lubi tę
robotę, chętnie cytując in extenso obszerne fragmenty, od wspomnień uczestników
po oficjalne dokumenta. Przy szczegółowym opisie uroczystości przyłączenia
Pomuerza do Polski został nawet przytoczony wierszyk wyrecytowany przez jedną z
miejscowych dziewczynek gen. Hallerowi. Trochę mnie zdziwiła informacja, że
żołnierze polscy przywrócili Rzeczypospolitej Kamień Pomorski, ale sprawdziłem
i okazało się, że tak się wtedy nazywał Kamień Krajeński.
Operacja
przyłączania Pomorza odbyła się w czasie, gdy na wschodzie toczyła się już
wojna z RSFSR. Po odwrocie spod Kijowa doszło więc do tego, że nie tylko
Warszawa stanęła w obliczu bolszewickiego natarcia, ale siły 3. Korpusu
Kawalerii Gaja Bżyszkiana ruszyły na północ, zbliżając się do Pomorza.
Tymczasem większość
regularnych sił pomorskich odeszła na front już dużo wcześniej i do obrony
Pomeranii mało kto został. Na drodze dywizji Armii Czerwonej stanęła początkowo
Grupa Operacyjna „Działdowo” płk. Habicha, sklecona z najróżniejszych
pododdziałów z różnych parafii; braki żołnierza osiągnęły proporcje tak dramatyczne,
że znalazła się wśród nich kompania szturmowa por. Konrada Szramki-Gliszczyńskiego,
sformowana ze zwolnionych z więzienia kryminalistów. Tak szczupłe siły nie
mogły jednak powstrzymać bolszewików ani pod Mławą, ani pod Działdowem, ani
nawet pod Brodnicą; a tu jeszcze trzeba było strzec się Niemców oraz pilnować
Wisły i linii kolejowych jako niezwykle ważnych arterii, którymi alianckie
zaopatrzenie szło z Gduńska.
W
tym okresie odpowiedzialność za obronę Wisły na południowym pomorzu objął gen.
Kazimierz Raszewski, uważany za jedynego w ówczesnym WP generała wywodzącego
się z armii niemieckiej. Zawadzki jest najwyraźniej jego szalikowcem, o
czym świadczy mocno spekulatywny rozdział na temat nieistniejącej Armii
Zachodniej, którą Raszewski miałby wówczas dowodzić. Armia taka nie powstała,
ale zdaniem autor, mogła powstać, bo z poszlakowych podstaw – jak enigmatyczne
sformułowania we wspomnieniach generała, np. że w czasie pobytu w Warszawie otrzymał
od Piłsudskiego jakieś specjalne instrukcje – da się wywnioskować, że powstać
musiała. Ponadto Zawadzki sugeruje, że Raszewski celowo wybrał Brodnicę jako
miejsce bitwy, korzystając z koncepcji von Moltkego.
Omówione
zostają przygotowania Pomorza do obrony przed ofensywą radziecką na linii
Wisły, wraz z organizacją poszczególnych fortów. Komendantem Grudziądza
był wówczas Karol Olbracht Habsburg, z żywieckich Habsburgów. Cała linia
obsadzona była tak cienko, że aż dziw, iż Raszewskiemu udało się jeszcze
wygospodarować jakiekolwiek siły dla walki z bolszewikami w polu. Punktem
kulminacyjnym opracowania jest bitwa brodnicka, w której siły polskie zmusiły
dwukrotnie silniejszego nieprzyjaciela do odwrotu do Prus; co prawda opis jej
autor przepisuje właściwie z przedwojennej pracy Sylwestra Bizana.
Rzuca
się w oczy maniera autora, polegająca na kombinacji patriotycznej
emocjonalności ze staroświeckim stylem językowym. Sprawia to wrażenie, jakbym
faktycznie czytał jakąś zaginioną przed laty pracę z czasów międzywojennych. Kojarzy
się też z niesławną Limanową 1914 Wacława Polakiewicza, tyle że narracja
Zawadzkiego jest mimo wszystko całkiem przejrzysta i do stylu w końcu idzie się
przyzwyczaić. Szkoda tylko, że redakcja i korekta tradycyjnie grały w
kapsle, przepuszczając zarówno wielokrotnie „Reichswerę” (?), jak też nagłe
zmiany czasu na teraźniejsze albo wytłoki frazeologiczne w rodzaju „wysiłek
Pomorzan w zwycięstwo powstania” czy „tę samą, jak powstańcy w Wielkopolsce”.
Karol Olbracht Habsburg wstępuje do Wojska Polskiego w roku 1910, z kolei
Adrian Carton de Wiart staje się „gen. de Wiatrem”. I co to jest „wielowyjątkowość”?
Okładkę
projektował Marek Szyszko i przedstawia ona polskich ułanów szarżujących na
radziecką piechotę. W późniejszym Ciechanowie 1920 przedstawił podobną
scenę, tyle że tym razem bolszewicy byli na koniach. Wklejki z ilustracjami są
dwie, z czego drugą zajmują same portrety. Książkę uzupełniają cztery proste,
lecz w miarę czytelne mapy oraz szkice biograficzne kilkudziesięciu uczestników
opisywanych wydarzeń (chociaż von Moltkego mógł sobie autor darować).
Ciekawostką lingwistyczną jest przytoczona rozmowa telegraficzna Habicha z por. Ujejskim z naczelnego dowództwa, a to dla pozdrowienia, jakiego używa drugi, zwracając się do oficera starszego stopniem.
21.
Leszek Kania, Wilno 1944, Warszawa 2013 (z serii Historyczne
bitwy)
Po
dwudziestu książkach wracam kolejnym habełkiem do udziału AK w końcowym etapie
II wojny światowej, ale tym razem na Polskolitwie, gdzie latem 1944 Armia
Krajowa postanowiła, jak mówi wieszcz, „dom oczyścić z śmieci” przed przybyciem
Armii Czerwonej.
W
pierwszych rozdziałach bez zbędnego lania wody nakreślone jest tło: obrona
Wilna przed Armią Czerwoną we Wrześniu (zwięzłość tym bardziej wskazana, że o
tych zdarzeniach habełka już wydano, i to dawno temu), czasy okupacji
radzieckiej przedzielonej okresem przynależności Wileńszczyzny do Litwy, a
potem panowanie niemieckie. W telegraficznym skrócie autor omawia kształtowanie
się wileńskiej konspiracji, więcej miejsca poświęca tamtejszemu sądownictwu
Polski Podziemnej. Wbrew temu, co można zobaczyć np. w Stawce większej niż
życie, wyroków śmierci nie wydawano przez widzimisię, tylko po procesie,
prowadzonym przez przedwojennych prawników. Inna sprawa, że często były
wydawane pochopnie, co częściowo łagodziła stosunkowa nieudolność wileńskiej
„egzekutywy” w porównaniu do likwidatorów warszawskich. Dalej omówiona
została masakra oddziału „Kmicica” przez partyzantów radzieckich oraz powstanie
na bazie niedobitków 7. Brygady Partyzanckiej pod dowództwem „Łupaszki”.
Fragmenta
dotyczące operacji „Ostra Brama” zaczynają się od przygotowań. Problem polegał
na tym, że w odbiciu Wilna z rąk wycofujących się Niemców udział miały wziąć
dwa okręgi AK: wileński i nowogrodzki, a ich dowódcy, „Wilk” i „Prawdzic”,
bardzo za sobą nie przepadali. W Nowogródku gen. Komorowski zarządził zmiany
personalne, ale to nie załatwiło wszystkich problemów. Autor omawia koncentrację
sił AK, wsiadając przy okazji na ulubionego konika (pisuje do „Palestry”) –
sądów polowych i wyroków wydawanych w tym okresie. Po polskich przygotowaniach
omówione też zostają siły niemieckie i radzieckie biorące udział w tych
działaniach. W tym miejscu trzeba wspomnieć o prostowaniu przez Kanię mitów
rozpowszechnionych przez oficjalne źródła radzieckie i bezkrytycznie po nich
powtarzające opracowania, jakoby we Wilnie było 17 tys. wojska niemieckiego i
60 czołgów. Żołnierzy było tam co najwyżej połowę tej liczby, i to bardzo
zróżnicowanej jakości, a czołgów nie było w ogóle (autor mówi, że wcale nie
było broni pancernej, a chwilę później, że kilkanaście dział samobieżnych – z
czego idzie rozumieć, że on za „broń pancerną” uważa wyłącznie czołgi).
Stosunek sił wydawał
się korzystny dla AK, ale w praktyce wyszło inaczej, m.in. dlatego, że spora
część polskich oddziałów partyzanckich nie zdążyła dotrzeć na rozpoczęcie
ataku, a wywiad był marny i ani nie rozpoznał niemieckich umocnień w Wilnie,
ani nie zorientował się, że przeciwnik w ostatniej chwili otrzymał posiłki.
Wobec tego atak z 6 lipca przyniósł duże straty, nie osiągając praktycznie
żadnych sukcesów militarnych. Nawet kiedy w następnych dniach Radzianie
podciągnęli czołgi i artylerię, to zdobywanie Vilniusa kosztowało ich wiele
krwi, a twarda obrona gen. Rainera Stahela dała Niemcom czas na odtworzenie
linii frontu. Przebieg walk byłoby całkiem dobrze czytać, posiadając przyzwoitą
mapę Wilna, niestety w tej pracy jej zabrakło.
Ty jesteś jak kolejarzem / Минус В том, что мы забыли, как выглядит Вильнюс |
Po walkach miejskich omówiony został bój pod Krawczunami, gdzie niemieccy spadochroniarze z trudem przebili się przez pozycje radzieckie i siły AK. Nie zapomniał też L. Kania o tym, co się działo po zakończeniu działań, kiedy to niedawni towarzysze broni pokazali polskim partyzantom swoje prawdziwe oblicze.
Styl
jest dość wciągający, momentami nawet z lekka fabularyzowany (z dialogami). Autor
ma wprawdzie skłonność do słów „jednakowoż” i „epopeja”, czasem zdarzają mu się
byki gramatyczne. Przekręca też nazwę litewskiej formacji kolaboracyjnej Vietinė
Rinktinė (Korpus Terytorialny) na „Vietine Retkine” i zdarza mu się użyć
pokracznego słowa „samolotoloty”, które ostatnio widziałem w habełku jeszcze z
czasów PRL.
Jeśli chodzi o wizję
świata i człowieka, to Wilno nie powiela łopatologicznej narracji
„dobrzy Polacy, źli Niemcy, Rosjanie, Litwini i reszta świata”. Jednoznacznie
negatywnie przedstawieni są tylko ludzie radzieccy, praktycznie niedaleko im do
orków. Wiadomo, że radzieccy partyzanci raczej nie zajmowali się na co dzień
przeprowadzaniem staruszek przez jezdnię, ale bez przesady z tą soczystością
języka. A tak poza tym – wspomina Kania o historycznie wielokulturowym
obliczu Wilna, ale i o tym, że w roku 1920 etnicznych Litwinów było tam
naprawdę mało. Rozkaz Rydza-Śmigłego z 1939 o niepodejmowaniu walki z Armią
Czerwoną określa jako bardzo szkodliwy, może wręcz zbrodniczy, ale decyzję
komendanta Wilna o podporządkowaniu się mu – jako bardzo trudną, lecz zrozumiałą.
Trochę wprawdzie romantyzuje postać „Łupaszki”, nie zaprzecza jednak, że
rozstrzeliwał a to niemieckich jeńców, a to litewską ludność cywilną, co było
samowolą i plamą na całej historii wileńskiej AK (mord w Glinciszkach miał
być odwetem za zbrodnie popełniane przez litewskich policajów, jednak
„Łupaszka” nie wiedział, że „Wilk” już polecił przeprowadzić w tej sprawie
formalne śledztwo). Decyzję o powstaniu w Warszawie nazywa szaleństwem, w tym
kontekście, że powstanie w Wilnie było szaleństwem dużo mniejszym.
Kania korzystał z
szeregu opracowań, a także wspomnień, dzięki którym pojawia się perspektywa
indywidualna. Oprócz strony polskiej mamy okazję obserwować zdarzenia z punktu
widzenia Eugena Hinnena, Szwajcara służącego w niemieckich wojskach
spadochronowych, który brał udział w obronie lotniska na Porubanku. Inny
fragment z „poziomu ziemi” dotyczy radzieckiej snajperki Rozy Szaninej;
ani jej, ani Hinnena nie mogę znaleźć w bibliografii, a w tekście brak
odnośników bibliograficznych.
Okładkę, całkiem
niezłą, zaprojektował Marek Szyszko. Wklejki z ilustracjami są dwie, głównie z
portretami uczestniczących dowódców (przede wszystkim AK). Niektóre ze zdjęć
pochodzą z archiwów cyfrowych i to
niestety widać – kompletnie rozpikselowana jest np. znana fotografia akowców i
czerwonoarmistów na ulicach Wilniusa. Tekstowi towarzyszą cztery mapy. Pierwsza
przedstawia wprawdzie podział Wilna na dzielnice, ale jest to całkiem nieczytelny
skan z mapy z 1935 r., na który autor naniósł własne oznaczenia, co niewiele
poprawiło jego czytelność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz