Na początek roku ZOZZ wybrałem sobie dwie książki słusznej objętości, więc sporo czasu mi zajęło zapoznawanie się z nimi.
1. Joanna
W. Gajzler, Bóg Maszyna, Warszawa 2021
Czas
na najbardziej wyczekiwany zeszłoroczny debiut polskiego fantasy. Najlepsza
pisarka wśród opiekunów lemurów i najlepsza opiekunka lemurów wśród
pisarzy wypuściła mianowicie 700-stronicową cegłę o przypadkach młodego
szlachcica-inżyniera, który postanowił rzucić wyzwanie prawom swojego królestwa.
Realia wyspiarskiego
kraju zwanego Antianem są z grubsza steampunkowe. Z jednej strony więc mamy
arystokrację, magię, smoki i gryfy, żołnierzy w zbrojach, pojedynki na broń
białą oraz tajemnicze minerały zdolne do lewitacji, hydrofobii czy
luminescencji, a z drugiej – pociągi, parostatki, klawesyny, maszyny do
pisania, nie mówiąc o najrozmaitszych werkach, sprężynach i kołach zębatych (cuś
takiego się podobno nazywa clockpunk). Dlategoż stroje i fryzury bohaterów
wyobrażam sobie dość liberalnie jako nowożytne – od epoki wszelkich Ludwików do
pierwszej połowy XIX w., z bokobrodami itp.
Podobnie jak w Kysiu
Tatiany Tołstoj, prawie każdy obywatel Antianu ma jakiś Effekt, tu nazywany
stygmatem. W przypadku naszego Tagarda jest to pojedynczy kolec wystający z
podbródka; jego ojciec ma więcej takich, matka szpony, nauczyciel – uszy
nietoperza, itp. Brak stygmatu uchodzi za ułomność i na równi z każdym innym
kalectwem stanowi podstawę do odebrania praw obywatelskich. Gawier, sługa
Tagarda, ma wprawdzie pięć kolców na plecach, ale jest też garbaty, dlatego
musi robić za niewolnika. Podobny spadek z drabiny społecznej grozi ludziom
okaleczonym w wyniku wypadku.
Tagarda poznajemy
jako małego chłopca, którego bardziej od zabawek interesuje majsterkowanie i
wszelkie mechanizmy, oczami czternastoletniego Gawiera, świeżo przydzielono
szlacheckiemu synowi. Od drugiego rozdziału narracja prowadzona jest już z
perspektywy Tagarda, przez moment dziesięcioletniego, potem w wieku studenckim,
a następnie występują jeszcze ze dwa przeskoki chronologiczne. Czasami
rozdział obejmuje w całości jakiś konkretny epizod, ale czasem autorka
umiejętnie stosuje cliffhangery.
Skoro jest fantasy,
to musi (?) być magia. W tym przypadku mówimy o tzw. Woli – mistycznej sile
życiowej, którą posiadają wszystkie istoty żywe, a także skały. Stosuje się ją
głównie jako oddziałujący na umysł środek perswazji i tylko rodzina
królów-bogów ma prawo jej używać. Nie wszyscy jednak wiele sobie robią z tego
zakazu, a Tagard w dodatku odkrywa jeszcze inne zastosowanie tej siły fatalnej.
Jego motywacje są zmienne: chce być inżynierem, nauczyć się czegoś o Woli,
uważa za niesprawiedliwe, że nie wszyscy mogą z niej korzystać, pragnie też
położyć kres dyskryminacji kalek, a później dochodzi motyw zemsty. Robi się z
tego cały kłębek, który z czasem zmusza go do podejmowania niejednoznacznych
wyborów.
W powieści brakuje
jednoznacznego wątka romansowego, co niekoniecznie jest wadą. Wokół Tagarda
kręci się to szlachcianka Ilya (trochę mi dziwnie widzieć to imię jako
żeńskie), to ambitna wiolonczelistka Teremi, ale on jest po pierwsze orientacji
aseksualnej, a po drugie w ogóle nie preferuje ludzkiego dotyku. Z Ilyą, która
zostaje za niego wydana w ramach aranżowanego małżeństwa, nawiązuje fajną,
przyjacielską relację, zwłaszcza że dziewczyna o pięciu rogach jest dużo
bardziej doświadczona w survivalu dworskim. Potem relacja ta się zagęszcza i w
toku powieści dochodzi do dwóch scen, które można, z braku lepszego określenia,
nazwać erotycznymi, ale obie odbiegają (każda na inny sposób) od tego, co się
zwykle rozumie pod tym pojęciem.
Każdy rozdział rozpoczyna
fragment „tekstu źródłowego”, niczym w Diunie czy innym Wiedźminie.
Wpływ Sapkowskiego widać też gdzie indziej: „konspirant z ciebie jak z koziej
dupy waltornia”. Podmiany pospolitej trąby na wyrafinowaną waltornię dokonał w
tym frazeologiźmie, ustami Milvy, właśnie AS polskiej fantastyki (co prawda u
niego była jeszcze druga zmiana w postaci „rzyci”) – i przyjęło się.
Pod względem
językowym jest bardzo dobrze i można tylko zachodzić w głowę, gdzie jeden z
recenzentów na Lubimy Czytać widział mnóstwo błędów interpunkcyjnych. Za jedyne
ewidentne potknięcie zauważyłem „srebrne kadzidła na łańcuszkach” – w następnym
rozdziale były już normalnie „kadzielnice”. Poza tym spotykujemy anglicyzm:
„miałam cały czas tego świata”. Dodatkowo uporczywe pisanie o Tagardzie
„chłopak” od pewnego momentu zaczęło budzić moje rozbawienie. No dobra, student
jeszcze stary nie jest, ale wyłącznie młodego danna określa się tym mianem,
nawet gdy jest już ożeniony, jak gdyby był on jedynym chłopakiem w Antianie. Tendencja
ta ustaje dopiero w momencie, gdy w jego życiu pojawia się Herezjasz. Czyżby miało
to symbolić moment, w którym Stargard „staje się mężczyzną”?
Językotwórstwa
szczególnie rozbudowanego nie stwierdzono – czytelnik nie znajduje się na dzień
dobry pod bombardowaniem mnóstwa nieznajomych terminów, a te, które są, da się
ogarnąć. Imiona wyglądają raczej na wymyślane z głowy niż tworzone według
określonych zasad; np. pomimo wyznawania aż trzynaściorga bóstw, wśród
mieszkańców Antianu najwyraźniej nie występują imiona teoforyczne (tzn. urobione
od imion bożych). Niektóre przypadki trącają mój obszar skojarzeniowy na tyle,
że w trakcie lektury mimowolnie nadaję im przezwiska: Szalony Logarytm, Gawial,
Prawdziwek, Teremiska czy Tlenek Rawodoru, nie wyłączając zupełnie
epizodycznych, jak księżna Spirala czy dann Spawacz.
Z czym mam w takim
razie problem? To, że kalekami niemal powszechnie się pogardza, wyzyskuje do
granic możliwości i jeden człowiek, mimo chęci, nie jest w stanie zmienić
mentalności, przyjmuję do wiadomości. Nie do końca natomiast pojmuję, czemu pobicie
cudzego sługi uważa się za coś normalnego, a Tagard, sprzeciwiając się temu, został
potraktowany jako dziwak – przecież jego sługa to jego własność i ma prawo nie
chcieć, żeby osoby trzecie mu ją psuły?
Z mediów
społecznościowych autorki wiadomo, że pracuje nad drugim tomem, ale dość powoli
jej to idzie. Na szczęście otwarte zakończenie, jakie pozostawiła w Bogu
Maszynie, nie jest aż tak rozgrzebane, żeby nie można było traktować
powieści jako wolno stojącej, dopóki nie powstanie kontynuacja.
A teraz wyobraźmy
sobie, że do BoMsza dorwała się polska cynematografia…
Tagard – Dawid Ogrodnik
Gawier – Jakub Gierszał
Ilya – Olga Bołądź
Erwastan – Robert Więckiewicz
Ochana – Magdalena Boczarska
Eldrat Nam – Marian Dziędziel
Arenai – Daniel Olbrychski
Drodenian – Tomasz Ziętek
Prawiden – Bartosz Bielenia
Selimar – Maciej Zakościelny
Teremi – Hanna Zbyryt
Zantraks Raliel – Andrzej Seweryn
Kallister Mond – Tomasz Kot
Balmond Gendos – Bogusław Linda
Harien Bedoes – Tomasz Karolak
Damin Ulier – Arkadiusz Jakubik
Quel – Adam Hutyra
Rian Su – Grażyna Szapołowska
Parelia – Izabela Trojanowska
Antelion Dar Sagal – Bartłomiej Topa
2.
Wiesław Weiss, Kazik. Biała księga, Warszawa 2017
Wiesław Weiss,
naczelny „Teraz Rocka”, jest wzorowym przykładem rockowego historyka, chociaż
miewa swoje odbicia (wyrażane głównie w fejletonach). Przed laty wykonał
niebotyczną pracę, opracowując O krowach, świniach, robakach oraz wszystkich
utworach Pink Floyd, a potem mniej znane uzupełnienie na temat solowej
kariery Rogera Watersa. Jeszcze bardziej niebotyczne stało się jednak
opracowanie Kult. Biała księga, tym bardziej, że jako zaprzyjaźniony z
zespołem, Weiss miał dostęp do większej liczby materiałów z pierwszej ręki, a w
dodatku nie musiał się obawiać, że artysta Kazimierz Staszewski mu „zak… z
laczka i poprawi z kopyta”. Przez analogię z Watersem spodziewałem się podobnej
książki o poza-Kultowych eksploracjach Kazika. No i się doczekałem.
450-stronicowe
tomiszcze dużego formatu omawia solowe płyty Staszewskiego: od pierwszych,
quasi-rapowych produkcji Spalam się i Spalaj się!, które dziś
kosztują około miesięcznej pensji każdy, bo od lat 90. nie były wznawiane,
przez bardziej eklektyczne 12 groszy i Melassę, po kompletnie
awangardowy Czterdziesty pierwszy i Los się musi odmienić. Do
tego płyty z interpretacjami utworów Kurta Weilla, Toma Waitsa i Kazimierza
Grześkowiaka (dwie pierwsze sygnowane „Kazik Staszewski”). Weiss dotarł też do
rozproszonych pojedynczych utworów, nagranych z różnych okazji, typu do filmów.
Układ jest podobny
jak w Białej księdze Kulcich – wedle albumów. Najpierw narracja
przedstawia kulisy powstawania danej płyty i w ogóle to, co się wówczas działo
w życiu artysty. Można więc przeczytać o niesławnym festiwalu w Sopocie, kiedy
to zmuszono Kazika do występu z playbacku, więc ostentacyjnie „śpiewał” do
suszarki, o problemach z wydafcami albo o tym, jak Wojtek został perkusistą. Potem
– omówienia poszczególnych utworów, przedstawiające ich genezę zarówno
muzyczną, jak i słowną; w przypadku co większych kobył, jak 12 groszy czy
Mars napada, inspiracje podane są niekiedy z dokładnością co do wersu,
choć nie zidentyfikowano wszystkich możliwych sampli wykorzystanych w
nagraniach. Weiss poświęca też nieco uwagi teledyskom: od Spalam się, zrobionego
na kolanie przez faceta z telewizji, który „wiedział lepiej”, przez ikoniczne
dla lat 90. produkcje Yacha Paszkiewicza, po – dosłownie i w przenośni –
radosną twórczość Zespołu Filmowego „Skurcz”. Rozdziały o poszczególnych płytach
przedzielone są bardziej osobistymi sekcjami, w których Kazik mówi np. o swoich
ulubionych zespołach, filmach, walkach bokserskich, japońskich potworach czy
miejscach w Warszawie, Polsce, Teneryfie i na świecie.
Weiss dotarł do
wielu osób istotnych dla powstawania tej muzyki. Oprócz samego Staszewskiego są
to jego czołowi współpracownicy, jak Olaf Deriglasoff, Wojtek Jabłoński, Andrzej
Izdebski, Sławek Pietrzak, Adam „Burza” Burzyński czy – odgrywający tu mniejszą
rolę – Kulci, bądź też realizator części nagrań, Wojtek Przybylski, który nie
dożył ukończenia książki. Konfrontuje różne punkty widzenia, często wzajemnie
sprzeczne. Na temat dwóch pierwszych płyt wypowiadają się więc także ówcześni
współpracownicy Staszewskiego, Jacek Kufirski (był kiedyś w zespole z Maciejem
Henem, synem Józefa) i Shpenyagah, z którymi popadł następnie w konflikt. Z ich
zeznań wynika, że odpowiedź na pytanie „Dlaczego Spalam się i Spalaj
się! do dziś nie doczekały się wznowień?” nie jest bynajmniej jednoznaczna.
Książka pochodzi z 2017, w zeszłym roku „na mieście gadali”, że nie ma obecnie
żadnych przeszkód formalnych dla reedycji – jednak dotąd nic w tej sprawie nie
drgnęło. Nie poznajemy za to stanowiska Marka Kościkiewicza, wydafcy pierwszej
płyty.
Lektura jest to wielce
pouczająca, pełna anegdot. Można np. przeczytać, jak to konkretnie wyglądało,
kiedy Kazik zabłądził „na Soucie w Chicago” i przedstawiciele jakiej grupy
zawodowej tłumaczyli się przed nim, że wcale nie są tak skorumpowani, jak opisał
w swojej piosence. Można się też dowiedzieć, że tytuł utworu Wicuś ulepił
grzybki zaczerpnięty został z Plastusiowego pamiętnika, jakkolwiek w
tekście chodzi o znacznie mniej niewinne grzybki – ale o tym, czym się
skończyło spożycie ich nieświadomie przez Kazika w Zgorzelcu, czytać należy w
haśle Oddalenie. Skoro zaś spędziłem dużą część lat młodych niedaleko
ulicy Witosa, to nie mogłem nie zajrzeć od razu do hasła Ja tu jeszcze wrócę,
żeby się zorientować, co oznacza wers: „Na Witosa nie będziem przeca
ciągle siedzieć” (za pierwszym razem myślałem nawet, że się przesłyszałem).
Mimo wszystko nie
obyło się bez pewnych niedociągnięć. Korekta momentami przysypia (np.
wielokrotny czeski błąd w „Shpenyagah”), ale przy książce tej wielkości trudno
się dziwić. W skeczu Miliarderzy na płycie Melassa nie pojawia
się po prostu Tymon Tymański, lecz „Tymon Tymiński” (żart taki, kombinacja
muzyka z politykiem, podobnie jak „DJ Jan Maria Rokita”); wspomniany w związku
z utworem General Poder Wojciech Krolopp nie był oczywiście dyrygentem
Poznańskich, lecz Polskich Słowików (choć też z Poznania). Z kolei słynny sampl
„joła” z 12 groszy to w oryginalnym utworze grupy Parliament nie
„so low”, lecz „so wide”.
Zdecydowaną wadą,
podobnie jak w innych cegłach Weissa, jest brak indeksu osób i zespołów.
Chciałbym np. jakiś czas po lekturze przypomnieć sobie, w jakim kontekście
pojawia się Jędrzej Kodym albo czy pozującemu na rockandrollowego macho
Rafałowi Kwaśniewskiemu mama przynosiła do studia zupę, czy też kanapki – i co?
Bida, kartkuj od początku, to może trafisz.
Wydanie jest bogato
ilustrowane – zdjęciami archiwalnymi, kadrami z teledysków, reprodukcjami okładek
płyt, a także artykułów prasowych (szkoda, że bez uźródłowienia). Niektóre zdjęcia
mają charakter czysto ilustracyjny i tu wkradło się nieco błędów: jedną z
piosenek o tematyce narkotykowej ozdabia fotografia podpisana „Likwidacja
plantacji marihuany w Salwadorze”, podczas gdy widać na niej wyraźnie znak z
napisem „Carabineros de Chile”.
Do książki dołączona
została płyta Utwory odnalezione. Szkoda, że Weiss, otrzymawszy te
utwory od Kazika, nie wypytał go o ich genezę, choć zadał sobie trud omówienia
szeregu stron B i podobnych rarytasów. Wiadomo jedynie z przedmowy, że
pochodziły głównie z czasów płyty Los się musi odmienić. W innym miejscu
podano przynajmniej, że Krąży po kraju klątwa papieża powstał w czasie
prac nad Czterdziestym pierwszym. Pozycja to nie do końca poważna:
siedmiominutowy kanon wokalny z udziałem Olafa. Po wygaśnięciu zasadniczego
utworu przez kolejne dwie-trzy minuty Deriglasoff usiłuje udawać śpiew
krtaniowy, a sam Kazik śpiewa fragment Lili Marleen.
Piosenki zawarte na Utworach
odnalezionych raczej nie miały szans zostać przebojami, prezentowały różne
odsłony Kazikowego odlotu, turpistycznego i dysonansowego. Krupp i Krauze ma
dość przyzwoity refren, ale zwrotki i rozmaite elementa aranżacyjne psują
(intencjonalnie) przystępną harmonię. W Makiks to jest mój krewny ostre,
przybrudzone gitary jadą na fundamencie potężnych bębnów, a skandowany tekst
wypada średnio czytelnie. Do tego dochodzi To tamten pan – kolejny
kawałek o pedofilii księdza. Jesteście z kamienia jest idiotyczny w
pozytywnym sensie: prosty beat perkusji, nienachalna, sprawiająca wrażenie
fałszowania melodia, tekst niby z jakąś myślą przewodnią („źli ludzie tworzą
historię”), a jednak oparty na zasadzie zlewu, z bluzgami budzącymi słuchacza w
najmniej spodziewanym momencie. Najbardziej przystępny jest Synek Jerzy w
klimacie wcale kultowym, łącznie z odpowiednio brzmiącymi trąbami, ale to bodajże przeróbka My Girl Madness. Do Kulcich
pasowałby też Kazimierz, choć raczej do najsłabszego okresu
działalności. Trzeci bardziej melodyjny fragment, o pewnych cechach hymnu, nosi
tytuł To jest człowiek, który dał się kupić. Zawiera cytaty z Faccetta
nera, włoskiej piosenki z czasów inwazji na Abisynię, chociaż Kazik
najpewniej poznał ten tekst jako melorecytację Kodyma w jednym z utworów Apteki.
Czego zaś w książce nie
ma? Wydany w pandemii, minimalistyczny album Zaraza nie wszedł po prostu
z przyczyn chronologicznych. Zabrakło też Kazika Na Żywo, więc jeszcze się nie
dowiem, jak to było z podwójnym na krzyż kowerem Konsumenta (Kult-Acid
Drinkers-Kazik) czy ile Tata dilera zawdzięcza I Ain’t Goin’ Out Like
That Cypress Hill. I to jeszcze nie koniec płodności artystycznej Kazika –
brał przecież udział i w post-nowofalowym zespole Buldog, założonym przez
Piotra Wieteskę (menedżera i dawnego basistę Kulcich), i w jazzowych
poszukiwaniach z Jerzym Mazzollem na płycie Rozmowy s catem (o dziwo,
choć tu jej zabrakło, to okładkę widać w szacie graficznej książki), i w
swoistej poezji śpiewanej Kwartetu Pro Forma, i dołożył niemało do awangardowej
amatorszczyzny (nikiforcore?) kolektywu El Dupa. Były też covery klasyki punk
rocka ze Zdunek Ensemble, jugosłowiańskiego rocka w ramach projektu Yugoton
oraz pieśni masowych pod szyldem Zuch Kazik (z udziałem m.in. Zaciera i Piotra
Łojka). A jeszcze dochodzą pojedyncze udziały gościnne – przykładowo u
Nosowskiej czy w nie tak znanym zespole Plagiat 199. Wiesław Weiss stwierdził,
że cała reszta twórczości Kazimierza zasługuje na osobną publikację. No cóż… czekamy,
czekamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz