wtorek, 15 marca 2022

Klasycy i meteory, czyli róg obfitości z drugiej ręki

 Od początku roku minęły dopiero dwa miesiące, a już zgarnąłem sporo płyt. Trzeba przyznać, że na azie wszystkie są z drugiej ręki.

  

Symposium, One Day at a Time, 1997 

W poprzednim roku obłowiłem się w sporo płyt britpopowych – i bieżący też zaczynam od brytyjskiej kapeli z tej samej epoki. Z perspektywy czasu Symposium było raczej meteorem, ale doniesienia o nim czytałem w „Tylko Rocku” na bieżąco. Grupa, dowodzona przez gitarzystę/wokalistę Wojtka Godzisza, słynęła szczególnie z dynamicznych koncertów, po których muzycy zmuszeni byli nieraz występować w gipsie. Jej rozrywkowy charakter podkreślała sama nazwa – chodzi o sympozjum w pierwotnym, starogreckim znaczeniu, jako „wspólne picie”.

Muzyka na debiutanckim minialbumie One Day at a Time również jest dynamiczna. W zasadzie trudno ją zaliczać do britpopu, bo to po prostu kalifornijski punk w stylu Green Day: charakterystyczne harmonie wokalne, żwawy bas, wysoki głos wokalisty. Najciekawiej wypadają utwór tytułowy oraz Farewell to Twilight. Natomiast słuchając drugiej połowy Fairweather Friend, można się zastanawiać, czy Wojciech Mirosław Bartłomiej Godzisz nie miał przypadkiem styczności z Jak słodko zostać świrem Bigu Cycu. Drugim wyodrębnialnym nurtem na płytce jest ska w konwencji zbliżonej do Madness w Puddles i Fizzy.

Nie jest to żaden kamień milowy, ale fajnie się słucha się. Późniejsza płyta długogrająca nie zrobiła już na mnie takiego wrażenia.

 

Jimmy Page & Robert Plant, Walking into Clarksdale, 1998 

Pamiętam, jak ten album się ukazał (miałem go zresztą na kasecie). Sporo się po nim spodziewano – w końcu pierwsze całkiem premierowe wspólne dzieło Page’a i Planta od rozpadu Led Zeppelin! Od roku 1980 Robert Roślina dorobił się solidnej kariery solowej, a Page raczej wycierał kurze, do momentu, kiedy ponownie zbliżyła ich praca nad Unledded – koncertem dla MTV, w którym, zamiast standardowo zamieniać gitary elektryczne na akustyczne, obaj weterani zaprezentowali zeppelinową klasykę z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej oraz egipskich i marokańskich muzyków ludowych. Widocznie praca szła im na tyle dobrze, że wzięli się za nowe utwory.

Na basie zagrał Jones, ale nie John Paul (rzeźbił swoje i nie był zainteresowany reaktywacją Zeppelina), tylko Charlie, zresztą zięć Planta. Skład uzupełniał nieżyjący już dziś perkusista Michael Lee. Obaj byli wówczas stałymi akompaniatorami wokalisty i wzięli udział w komponowaniu. Mimo wszystko, kiedy przeglądałem zapowiedź czeskiego koncertu w tamtejszej telegazecie, skład określano konsekwentnie mianem „Zeppelinów”.

A co im z tego wyszło? Za punkt odniesienia najłatwiej byłoby przyjąć In Through the Out Door i solowe płyty Roberta Planta. Cała płyta jest dość melancholijna, w orientalizujących klimatach, chociaż w otwierającym Shining in the Light słuchacza pobudza dynamiczny refren. Mocnym też punktem jest ballada When the World Was Young – jazzująca zwrotka (rytm grany miotełkami) z charakterystycznym, sitaropodobnym brzęczeniem gitary Page’a kontrastuje z eksplodującym, bardzo melodyjnym refrenem, choć w dalszym ciągu nie można tu mówić o hard rocku. Plant już się nie wydziera wniebogłosy, trudno też szukać ostrzejszych riffów czy galopad. Jest za to trochę kotłującej się rytmiki, np. w Upon a Golden Horse czy zwłaszcza Burning Up. Utwór tytułowy zaczynają posępne gitarowe „pajączki” w schodzącej progresji kojarzącej się z Dazed and Confused, ale dalej robi się coś w rodzaju nowoczesnego bluesa, dochodzą zmiany tempa itp. Jeżeli zaś chodzi o wątki orientalne, rytmy z początku Most High można by wziąć za coś z Dead Can Dance, dopóki nie wejdzie gitara Page’a. Tu najwyraźniej słychać inspiracje marokańskie wynikłe ze współpracy z plemieniem Gnawa w okresie Unledded, łącznie z czymś etnicznym i chyba klawiszowym, co pobrzmiewa w tle.

Za produkcję wziął się guru amerykańskiej alternatywy Steve Albini, twórca brzmienia chociażby In Utero Nirvany. Nie należy się więc dziwić, że np. brzmienie basu w Blue Train – z początku onirycznym, a potem zbliżonym do co spokojniejszych momentów Physical Graffiti – wypadło nowocześnie. W różnych miejscach albumu można odnieść wrażenie zamkniętego kręgu: grundżowcy i inna amerykańska alternatywa inspirowali się Zeppelinem, to teraz połowa Zeppelina rekapituluje ich inspiracje. Taki np. When I Was a Child bez problemu wyobraziłbym sobie w repertuarze Afghan Whigs. Aranżacje są dość urozmaicone: w Shining in the Light słychać melotron, w Upon a Golden Horse smyczki z prawdziwego zdarzenia (aranżował Lynton Naiff, który zajmował się też smykami na poprzedniej płycie Planta).

Nie należało się spodziewać, że powstanie coś na miarę pierwszych czterech płyt Led Zeppelin – to już przecie nie te czasy. Ale jako kolejna płyta Planta, tym razem z dodatkiem kolegi gitarzysty, Walking into Clarksdale wypadła ponadprzeciętnie, nawet jeśli jest wyraźnie przydługa – można było wyrzucić Heart in Your Hand, finałowe Sons of Freedom także niespecjalnie przekonuje w roli zakończenia albumu.

Moje wydanie ma postać mini-LP z osobną kopertką na sam dysk. Zdjęcia muzyków wykonał klasyk fotografii rockowej, Anton Corbijn (także reżyser teledysków oraz Closer, filmu biograficznego o Ianie Curtisie).


 

Whatever, Sugarbuzz, 1996 

Kolejny brytyjski meteor, na tyle mało znany, że nie ma nawet hasła w Wikipedii, a pobieżny gugiel pokazuje w pierwszej kolei amerykański zespół o tej samej nazwie. W życiu bym o nim nie słyszał, gdyby nie lektura archiwalnego „Tylko Rocka”. Co gorsza, członkowie podpisują się tylko imionami lub ksywonimami: Nick, Graham, Stidi, Youngy. Trudno więc prześledzić, czy nie brali czasem udziału w jakich innych produkcjach.

Jaskrawa szata graficzna i wizerunek chudego, zębatego, pomarańczowego ludzika sugerują wyluzowane, punkowe podejście, ale z drugiej strony – muzycy nosili długie włosy i nagrywali dla Music For Nations.  I rzeczywiście – Whatever brzmi jak heavymetalowcy próbujący grać kalifornijski punk, a w ich muzyce nie ma żadnej szczególnej „brytyjskiej” atmosfery, bo np. antyamerykański tekst Force Fed U.S. mógłby także napisać punkowiec z zachodniej półkuli. Połączenie ciężkich, prawie thrashowych momentami riffów i zawrotnych temp z „normalnym” głosem wokalisty i dość chwytliwymi zagrywkami gitar przywodzi mi na myśl melodyjny hardcore w rodzaju Shelter. Z drugiej strony, jak w stricte metalowym Weight, Volume, Gain, wokalista potrafi się też wydrzeć. Oczywiście, biorąc pod uwagę epokę, jakiś pierwiastek grundżowy też się tam gdzieś zaplątał.

Materiał jest to całkiem jednorodny stylistycznie i właściwie tylko Scatterbrain wyróżnia się spośród reszty chwytliwością, dysponuje też całkiem niezłą solówką. W Falling Away z nawalanką opartą na metalowym riffie przeplata się rytm reggae. Crawl zaczyna się jako ponura ballada i dopiero potem mocniej przywala. A tak ogólnie – ciekawostka.

  

Morrissey, Ringleader of the Tormentors, 2006 

Choć Moz strasznym jest kabotynem, wiecznie się o coś obraża i ma dziwną skłonność do wypowiedzi zahaczających o rasizm, a dodatkowo uosabia w 200% stereotyp wojującego weganina, który na sam dźwięk słowa „mięso” Zrywa Przyjaźń – trudno sobie wyobrazić rocka alternatywnego lat 90., gdyby nie było zespołu The Smiths, zbolałego głosu Morrisseya i podzwaniającej gitary Johnny’ego Marra. Gdy się rozpadli, Marr angażował się w różne projekty, a Morrissey wziął się za karierę solową, którą z rozmaitym wynikiem kontynuuje do dziś.

Ringleader wyrósł z fascynacji Moza Rzymem. Drugą po wokaliście postacią jest tu nowy gitarzysta w jego składzie. Jesse Tobias na początku lat 90. przewinął się przez Red Hot Chili Peppers jako jeden z efemerycznych następców Johna Frusciante. Na Herszcie dręczycieli odpowiadał w dużym stopniu za współtwórstwo repertuaru.

Słuchanie tej płyty wkrótce po Walking into Clarksdale pozwala dostrzec pewne paralele w otwierającym utworze tytułowym I Will See You in Far Off Places o kroczącym, nieco orientalnym rytmie. Może jednak szkoda, że na początek nie zdecydowano się dać czegoś bardziej energicznego, bo pierwszy utwór często decyduje o chęci przesłuchania całej płyty. Czegoś takiego jak You Have Killed Me, dynamiczny jak w najlepszych momentach The Smiths i z najbardziej melodyjnym refrenem, można by powiedzieć – faktycznie zabójczy. Zaraz po nim następuje The Youngest Was the Most Loved (co jak co, ale głowę do tytułów Moz ma pierwszorzędną); motoryka podobna, refren może mniej ciekawy, lecz pod koniec słychać charakterystyczne melancholijne jodłowanie. Przedostatni I Just Want to See the Boy Happy też jest godny uwagi, nie tylko ze względu na triumfalne solo trąbki (to Michael Farrell, skądinąd klawiszowiec). Natomiast To Me You Are a Work of Art bardziej przypomina standardowy britpop niż smithsowskie korzenie.

Piosenek jest 12 i rozkładają się mniej więcej równo na dynamiczne i spokojniejsze. Z tych drugich w pierwszej kolejności napotykamy fortepianową Dear God Please Help Me z orkiestrą zaaranżowaną przez samego Ennio Morricone. Kulminacją emocjonalną albumu wydaje się Life Is a Pigsty, siedmiominutowy lament zawieszony w syntezatorowej mgle – ale dla mnie już nazbyt płaczliwy. Z nastrojowej części repertuaru najbardziej przypadł mi do gustu podniośle narastający I’ll Never Be Anybody’s Hero Now. Wzbogacony chórem dziecięcym At Last I Am Born także podniośle kończy płytę.

Wydanie, które wpadło mi w ręce, jest bardzo eleganckie, choć egzemplarz podniszczony: szata graficzna, z czarno-białym zdjęciem Moza ze skrzypcami, nawiązuje do oprawy płyt muzyki klasycznej (dołączona jest większa wersja, miniplakat). Jako bonus zawiera płytę DVD z teledyskiem You Have Killed Me, na którym Moz prezentuje się jak rasowy szansonista na Festiwalu Św. Remusa przed publicznością wklejoną z jakiegoś materiału z lat 60. Prócz niej są jeszcze dwa nagrania „zza kulis”, czyli po prostu inna wersja tego samego teledysku, z przebitkami na ekipę realizacyjną, oraz podobnie zrobiony film z kręcenia klipu do In the Future When All’s Well. 


 

Fishbone and the Familyhood Nextperience, The Psychotic Friends Nuttwerx, 2000

Fishbone, ten afroamerykański kolektyw funkowo-soulowo-regałowo-rockowy zaprzyjaźniony z Red Hot Chili Peppers, w latach dziewięćdziesiątych osiągał brzmienia wręcz metalowe. Dla odmiany The Psychotic Friends Nuttwerx, nagrana z masą gości, jest jego najbardziej przystępnym dziełem. Na czele grupy stali od początku wokalista/saksofonista Angelo Moore oraz sekcja rytmiczna złożona braci Norwooda i Philipa Fisherów, jednak drugi z nich w międzyczasie odszedł z zespołu, a na The Psychotic Friends Nuttwerx bębni już John Steward.

Mamy tu do czynienia z bujaną, słoneczną i dość melodyjną mieszanką różnych „czarnych” brzmień, z wydatnym udziałem sekcji dętej. Oczywiście fundament stanowi funk, jak w Where’d You Get Those Pants czy It All Kept Startin’ All Over Again. Jednak mój ulubiony fragment to reggae The Suffering. Żadnego cierpienia słuchaczowi ono nie przysparza, jest obłędnie melodyjne i stanowi główny powód, dla którego zainteresowałem się tą płytą. Z kolei w Just Allow sięgają po ska, a w One Planet People funk splata się z reggae (w tle dośpiewuje HR, wokalista Bad Brains) i więcej niż szczyptą klimatu latynoskiego – od perkusjonaliów po hiszpańskojęzyczne zaśpiewy. Nowocześniejsze brzmienia, z loopami, syntezatorami, „podmorskim” brzmieniem basu i przetworzonym wokalem, pojawiają się w Dear God. Finałem jest szybkie, swingujące Karma Tsunami z gościnnym udziałem m.in. Durgi McBroom (śpiewała chórki i wokalizy u późnych Floydów).

Ości podpierają się także kompozycjami innych autorów. Płytę otwiera korzenny funk Shakey Ground z repertuaru The Temptations, w którym Fishbone wspiera prawie cały skład Red Hotów (bez Kiedisa). Stricte gitarowe brzmienie – choć nadal z funkowym rytmem – pokazuje AIDS and Armageddon Davida Baerwalda. Natomiast drugim najlepszym punktem płyty jest usmyczkowiony Everybody Is a Star, wersja przeboju Sly Stone’a z lat 70., z udziałem mnóstwa głosów gościnnych – m.in. Gwen Stefani i Rose Stone (siostry Sly’a), ale też Ricka Jamesa (na którego hicie MC Hammer oparł swoje U Can’t Touch This), Perry Farrella i samego George’a Clintona; pod koniec rusza z kopyta wręcz punkowo, a do tego jak diabeł z pudełka wyskakuje wariackie solo na skrzypcach (Lili Haydn). Nextperience jest to faktycznie udane.

  

Green Day, Warning, 2000 

Dla całej sceny poppunkowej lat 90./00. Green Day jest swego rodzaju wzorcem sewra. Zarówno jeśli chodzi o czysty paradygmat stylu, jak i późniejsze odchodzenie od niego. Na Nimrod to odchodzenie wypadło dość chaotycznie, na Warning już bardziej z głową. Billy Joe Armstrong, Mike Dirnt i Tre Cool zmniejszyli intensywność nawalania w instrumenty i sięgnęli głębiej ku latom sześćdziesiątym, a nawet jeszcze wcześniejszym.

Już otwierający Warning jest łagodniejszy niż wcześniejsze przeboje tria. W średnim tempie, z biciem w gitary akustyczne i charakterystyczną „schodkową” progresją akordów, kojarzy się z którymś przebojem Kinksów i kto wie, czy nie on zainspirował Żmiję Sexbomby. Podobnie lekka, z akustycznym wstępem, jest Waiting; mimo wyraźnego waloru przebojowego dla mnie zbyt cukierkowa. Ale i te z ostrzejszymi gitarami (jak Blood, Sex and Booze, mimo zadziornego tytułu) wypadają dość lekko; np. Deadbeat Holiday przypomina lżejszą wersję Welcome to Paradise. W aranżacji Church on Sunday słyszę nawet jakieś, za przeproszeniem, tamburyno. Najszybszy i przy tym obłędnie melodyjny jest Castaway.

Najbardziej odbiega od reszty klezmersko-tancbudowe Misery, które mógłbym sobie wyobrazić w wykonaniu Staszewskiego Kazimierza z zespołem. W Hold On mamy harmonijkę rodem z wczesnych Beatlesów. „Marszowy” Minority, gdzie harmonijka brzmi już bardziej dyskretnie, jest moim drugim ulubionym utworem z albumu, a finałowa ballada Macy’s Day Parade ma pulsację rodem z Proud Mary, przy czym łagodna melodia wokalna przywołuje skojarzenie Jeffa Lynne’a czy innego Toma Petty’ego.

Trafiło mi się wydanie zawierające bonus w postaci koncertowego wykonania piosenki 86 i jest to niewątpliwie najbardziej stricte punkrockowy moment tej płyty. 


 

ZZ Top, Afterburner, 1985

W latach osiemdziesiątych różni wykonawcy z poprzedniej dekady upraszczali brzmienie i upajali się możliwościami elektroniki. Jednym to poszło lepiej, innym gorzej. Trzej brodacze należeli do tych, którym poszło lepiej. Płyta Eliminator uczyniła z nich gwiazdy wielkiego formatu i dała im nowe otwarcie. Afterburner był już pójściem za ciosem.

Gdyby puścić komuś niezorientowanemu Afterburner zaraz po Tres Hombres, powiedziałby, że to dwa różne zespoły. Zgadza się tylko głos wokalisty i jego solówki gitarowe. A poza tym? Elektroniczna perkusja, syntezatory, sekwensery… Cybernetyczni kowboje! Większość utworów opiera się na zestawieniu metalicznie (nie metalowo) brzmiącej gitary i rozmaitych brzmień syntezatorowych, na tle prostego rytmu wybijanego przez Franka Bearda tym razem na bębnach elektronicznych, jeszcze wspomaganego programowaniem. Partie syntezatorów w Velcro Fly budzą wręcz skojarzenia z Kombi.

Coś w rodzaju bluesa mamy w Sleeping Bag, ale jest to blues całkowicie obudowany elektroniką, oczami wyobraźni widać wręcz te mrygające diody i świetlówki. Bluesową proweniencję ma też riff w obleśnym Woke Up With Wood. Oczywiście u ZZ Top musi być szybkie boogie. Przykładowo Planet of Women, Can’t Stop Rockin’ tudzież finałowe Delirious z wokoderowymi chórkami (oba ostatnie śpiewa śp. Pyliste Wzgórze). Nieco wolniej ta drezyna jedzie w I Got The Message czy Dipping Low (In the Lap of Luxury).

Sporym przebojem była ballada Rough Boy, w której Gibbons popisuje się przeciągłym solem gitarowym niczym Santana czy raczej – biorąc pod uwagę syntetyczny podkład – ówczesny Gary Moore. Z kolei dynamiczne Stages nawiązuje do ówczesnego głównego nurtu amerykańskiego hard rocka/hair metalu (nieźle by się sparowało z Lady Pank w okresie Tacy sami), choć Gibbons nie próbuje zapiewać wysokim głosem, a zamiast w natapirowane koafiury muzycy zainwestowali w brody.

Zdaniem niektórych recenzentów Afterburner, w stosunku do płyty poprzedniej, został już nawet za bardzo zdominowany przez elektronikę. Jednakże moim zdaniem ZZ Top wypadł w tej konwencji równie naturalnie jak Def Leppard. Nic dziwnego, że Ian Anderson, któremu elektronizacja akurat nie wyszła, na kolejnych płytach Jethro Tull posuwał się już nawet do papugowania teksańskiego tria. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz