Artyście ze znanej piosenki wychodził zawsze słoń, a ja w tym roku, ilekroć przynoszę z terenu płyty, to używane w dużych ilościach.
Kraftwerk, Radio-Activity, 1975
Pierwszy raz świadomie zetknąłem
się z Kraftwerkiem pod koniec podstawówki, kiedy edukowałem się za pomocą
wieczornego programu „Vinyl” w stacji Viva 2. Piosenka po niemiecku, w zimnej,
elektronicznej aranżacji, z czarno-białym teledyskiem, zrobiła na mnie duże
wrażenie. Z jakiegoś powodu uznałem, że to enerdowcy, choć, jak się później
dowiedziałem, byli z Düsseldorfu.
Był to największy przebój
Elektrowni, czyli Das Model, nagrany dopiero dużo później. Miałem tej
wiosny okazję kupić płytę, na której się znajdował (Die Mensch-Maschine),
ale ponieważ sprzedający dysponował tylko wersją angielską (The Man Machine),
wolałem wybrać inny album zespołu.
Radio-Activity, wydawana
także pod tytułem Radio-Aktivität, była drugim „dojrzałym” wydawnictwem
Kraftwerku, a ogólnie piątym (pierwsze trzy płyty muzycy uważali za niedowarzone
i nigdy nie doczekały się wznowień). Do Rolfa Hüttera, Floriana Schneidera i
Wolfganga Flüra dołączył Karl Bartos i tak powstał najklasyczniejszy skład
zespołu. Flür i Bartos, odpowiedzialni za elektroniczną perkusję, na okładkowym
zdjęciu wyglądają, jakby się mieli wziąć za sztrykowanie, ale tym, co trzymają
w rękach, nie są druty do robienia, lecz pałeczki na kablach – instrumenty,
jakich wtedy używali (własnej zresztą roboty), wydawały dźwięk przy zamknięciu
obwodu elektrycznego.
Naczytałem się, że to
najtrudniejsza i najbardziej eksperymentalna płyta Kraftwerku, ale bez
przesady. Nie jest to na tyle ciężka awangarda, żeby nie poradził sobie z nią
ktoś wychowany na wczesnych Floydach, a tym bardziej na klasyce krautrocka. Choćby
Radio Stars brzmi jak coś z astronomicznych odlotów Syda Barretta. Album
poświęcon jest radiu i brzmi stosownie do tego. Część utworów to po prostu
przerywniki: licznik Geigera, coś w rodzaju sygnału kontrolnego, kolaż
niewyraźnych głosów odczytujących wiadomości (uroki nienastrojonego
odbiornika), recytacja głosem robota… Stanowią jednak tylko dodatek do form bardziej
konwencjonalnych. Te oczywiście opierają się na zimnym brzmieniu syntezatorów,
monotonnym rytmie i wzbogacających wszystko odgłosach w rodzaju regulacji oscylatora,
rozmaitych trzasków, sygnałów Morse’a itp. Chętnie wykorzystywany jest efekt syntetycznego
chóru, wydobyty z instrumentu zwanego Vako Orchestron, unowocześnionej wersji melotronu
(wykorzystującej dyski optyczne zamiast taśm).
Z tej „promienio-twórczości”
najbardziej zapamiętuje się dwujęzyczny utwór tytułowy, w którym wspomniana
zostaje MC Skłodowska. Pod koniec dekady z takiego grania miało się wyłonić new
romantic. Nastrojowo-podniosły Radioland, z powolną pulsacją
bębnów i orkiestropodobnym podkładem przypominającym stary dobry melotron,
wypada wręcz jak przodek Vienny Ultravox, tyle że Midge Ure nie śpiewał
przez wokoder (tzw. głosem robota). Ciekawie prezentuje się też dynamiczny Airwaves
o stopniowo zagęszczającej się fakturze. Nie darmo Hütter i Schneider
studiowali w konserwatorium, bo choć Uranium brzmi jak masa
elektronicznych pisków, to układają się one w dość misterną strukturę, a finałowy
Ohm Sweet Ohm odznacza się elegancką melodią, która niesie ze sobą
klasyczne skojarzenia.
O ile późniejsze płyty wypuszczał Kraftwerk w dwóch wersjach językowych, to Radio-Activity funkcjonowała wprawdzie pod dwoma tytułami (ja mam tę z angielskim tytułem i tracklistą), za to w obu przypadkach teksty są dwujęzyczne. W reedycji z 2009 oryginalna okładka, przedstawiająca odbiornik „Deutscher Kleinempfänger”, została umieszczona w żółtej tekturowej kopercie z symbolem promieniotwórczości.
Kiss, Creatures of the
Night, 1982
Na okładce Creatures of
the Night widnieje nowa facjata w nowym makijażu. Po dwóch płytach, w których
Peter Criss uczestniczył tylko optycznie, Kiss zatrudnił w końcu regularnego perkusistę.
Był nim Eric Carr, który później zmarł w tym samym dniu co Freddie Mercury. Grał
on już na kontrowersyjnym koncept-albumie Music from The Elder – ale to
była pierwsza w dziejach Kiss płyta w ogóle bez wizerunku zespołu na kopercie. Okładka
Creatures przedstawia go już w barwach „Lisa” (pierwotnie miał być
„Ptakiem”, ale w tamtym makijażu za bardzo przypominał Wielkiego Ptaka z Ulicy
Sezamkowej). Przedstawia też jednak Ace’a Frehleya, który z kolei w tym
składzie znajdował się czysto nominalnie. W rzeczywistości gitary obsługiwało
kilku gości, w tym Bob Kulick oraz Vincent Cusano, który wkrótce po nagraniu
płyty (i wywaleniu Ace’a) został pełnoprawnym członkiem Kiss pod pseudonimem Vinnie
Vincent.
Trochę skomplikowane te sprawy personalne. A co z muzyką? Creatures of the Night to najcięższa do tej pory płyta Kiss; zespół opowiedział się jednoznacznie po stronie heavy metalu, jakby chciał zmyć piętno zbyt łagodnego albumu poprzedniego. Wszędzie pełno mocnych riffów, Carr już od pierwszych sekund utworu tytułowego pokazuje, że umie porządnie walić w bęben, ale muzyka trochę straciła na przebojowości. Prawda, że ten heavy metal jest melodyjny, grupa w dalszym ciągu uwodzi stosowaniem harmonii wokalnych, nie brakuje solówek. ale trudno tu znaleźć coś, co by dorównywało przebojom klasycznego składu. Raz jest ciężko (War Machine), raz mocno do przodu (Danger), lecz materiał ogólnie mało zróżnicowany. Prócz tytułowego wyróżnia się power-ballada pod nieskomplikowanym tytułem I Still Love You, a także kroczący I Love It Loud, najbardziej podobny do dawnego, cyrkowo-hedonistycznego Kiss (współautorem obu jest zresztą Vincent). Poza tym jednak wszystko to się trochę zlewa. Może powinienem więcej razy posłuchać.
Meat Loaf, Bat out of Hell,
1977
W zeszłym roku kupiłem Bat
out of Hell w ofercie używanej, ale nie zorientowałem się, że to tylko singiel. Wobec tego, gdy do mojego miasta znów przyjechała giełda używanych
płyt, tym razem nie odpuściłem pełnego debiutanckiego albumu potężnego
wokalisty (nie licząc mało znanej płyty Stoney and Meatloaf).
Jest tu tylko siedem
utworów, ale za to każdy po byku. O tym, jak brzmią efekty współpracy Meat
Loafa z Jimem Steinmanem, już kiedyś pisałem. Wspomnę więc tylko, że ich pomysł
na piosenkę polegał na tym, że tekst ocieka nastoletnim werteryzmem, a w
aranżacji dziada z babą co najwyżej brakuje (no dobrze, dud na tej płycie nie
słyszałem – ale pojawiły się na Bat out of Hell II). W odróżnieniu jednak
od aranżerów widowisk z TVP, obaj twórcy wiedzieli, że wszystko to nie musi
koniecznie grać równocześnie, a prawdziwy czad budują kontrasty dynamiczne.
Otwierający, rozpędzony Bat out of Hell w pewnym momencie wydaje się już
dobiegać końca, a wtem znów rusza z kopyta. I to dwa razy w ciągu dziewięciu
minut. Brzmi toto jak Bruce Springsteen na silnych sterydach, w czym niemała
zasługa fortepianu Roya Bittana; gitary i chórki przywołują z kolei ducha Queen,
nad wszystkim zaś unosi się nieuchwytna aura musicalu. Największą popularność
zdobyło Paradise by the Dashboard Light – ośmiominutowy, dynamiczny duet
Meat Loafa z Ellen Foley; całkiem chwytliwy, choć po osiągnięciu pewnego progu
wiekowego temat tego utworu (podkreślony przez interludium z kobiecymi jękami i nawijką komentatora
sportowego) budzi już mniej emocji. .
Poza tym mamy też,
poprzedzony patetycznym dialogiem damsko-męskim, You Took the Words Right
Out of My Mouth (Hot Summer Night), w którym atakuje nas spectorowska
ściana dźwięku. Lubieżny motyw saksofonu dominuje w All Revved Up and No
Place to Go, najbardziej tu nawiązującym do lat 50, a w finale piosenka
przyspiesza do regularnego rokędrola. Heaven Can Wait nie da się pomylić
z utworem Iron Maiden, bo to monumentalnie patetyczna (jakby po Meat Loafie
można się było spodziewać innej) ballada fortepianowa. Do tej samej kategorii należy
Two Out of Three Ain’t Bad ze smyczkami, a finałowa For Crying
Out Loud jest jeszcze bardziej, bo już z całą orkiestrą symfoniczną. Cały
album można podsumować w dwóch słowach: arcydzieło kiczu!
I co? Przyszedłem z giełdy do domu, odpakowałem płytę, włączyłem i w chwili, gdy z głośników buchał monumentyczny utwór tytułowy, przeczytałem w internetach o śmierci Meat Loafa. Gdyby coś takiego się zdarzyło we filmie, krytycy by uznali, że to bezlitościwie tani melodramatyzm. I nic to, że zmarł na powikłania po covidzie, bo był antyszczepionkowcem…
Billy Joel, The Stranger, 1977
Podobną zeszłoroczną sytuację
jak z Nietopyrzem miałem z River of Dreams Joela, ale chociaż na
kiermaszu była ta płyta, wolałem wybrać wcześniejszą, bo jej fragmenty znałem
już z Trójki. Piąty album artysty osiągnął wielki sukces komercyjny, ratując go
przed wywaleniem z wytwórni.
Billy Joel, jak wiadomo, nie
należy do największych czadziarzy. Jego twórczość określa się czasem mianem soft
rocka, ale sięga ona do jeszcze głębszych tradycji amerykańskiej muzyki
rozrywkowej. Fundament stanowią wysmakowane ballady, które pozwalają go nazwać
amerykańskim odpowiednikiem Eltona Johna – zwłaszcza, że i głosowo, i pod
względem stylu gry na fortepianie brzmi dość podobnie. Gdzieniegdzie pojawiają
się orkiestracje, kiedy indziej dęciaki. Moja ulubiona jest soulowata Just
The Way You Are, z fortepianem elektrycznym i saksofonem, a zwiewna She’s
Always a Woman, wzbogacona obojem, kojarzy mi się nawet z Chrisem de
Burghiem (grający tu gitarzysta Steve Burgh zapewne niespokrewniony). Klimatu włosko-wielkomiejskiego
dodaje czasem akordeon, na którym gra Dominic Cortese. Chociaż z tą włoskością nie
do końca, bo występuje też w utworze Vienna, gdzie kontrastuje z
nowoczesnym syntezatorem. W bardziej dynamicznych momentach The Stranger kojarzy
mi się, poza Eltonem, z twórczością Supertramp z tego samego okresu – na przykład
w Moving Out (Anthony’s Song). Wbrew tytułowi, Only the Good Die
Young jest pogodna, wręcz krotofilna (o zalotach do katolickiej dziewczyny).
Równie optymistycznie wypada Get It Right the First Time z nieco
latynoskim rytmem.
Na pierwszej stronie
znalazły się dwa utwory nieco bardziej złożone. Tytułowy zaczyna i kończy szczypta
melancholijnego jazzu, z gwizdaniem i odpowiednio brzmiącym fortepianem (repryza
tego samego motywu powraca jako koda całego albumu), ale w środku robi się motorycznie,
z gitarowymi zagrywkami unisono. Najmocniejszy zaś punkt albumu to Scenes
from an Italian Restaurant – właściwie kilkuczęściowa suita o różnych zmianach
tempa, od nastrojowej ballady do przebojowego fragmentu z potężnymi bębnami, solówką
saksofonu i nieco bardziej popisowymi partiami fortepianu. Kiedy powraca
pierwotny temat, towarzyszą mu już smyczki.
Po raz pierwszy z Nieznajomym zetknąłem się w 2000, gdy stronę A nadawali w Trójce w audycji „Pół perfekcyjnej płyty”. Wtedy jeszcze nie doceniłem tej muzyki (choć chytałem podobnego stylistycznie Eltona Johna, też prezentowanego w tym samym cyklu) – wiele czasu minęło, zanim do niej dojrzałem.
Mother’s Finest, The Very
Best Of, 1990
Z giełdy przywlekłem poza
tym składankę grupy, o której mało kto u nas słyszał i ja też bym nie, gdyby
nie śp. Burke Shelley, który na łamach „Teraz Rocka” wymieniał Mother’s Finest
jako jeden ze swoich ulubionych zespołów. Mamy do czynienia z grupą
funkrockową, na której czele stało dwoje wokalistów: Joyce „Baby Jean” Kennedy
i Glenn Murdock. Zakres chronologiczny obejmuje lata 1976-1983.
Trudno się dziwić
Shelleyowi, słuchając początku Fire – bo to riff bardzo ze szkoły Budgie,
ale wzmocniony funkową rytmiką. Przy tym wokaliści śpiewają w duecie i
towarzyszą im bardzo „czarne” chórki, w tle słychać też charakterystyczny dla
funky klawinet. Murdock mocno tu chrypi, ale w pozostałych utworach Baby Jean wysuwa
się na pierwszy plan.
Ogólnie twórczość ta całkiem
fajnie buja, szczególnie w Baby Love czy Don’t Wanna Come Back. Charakter
dosłownie dyskotekowy ma ta pulsacja w odpowiednio nazwanym Dis Go Dis Way,
Dis Go Dat Way. Funkowy groove i rockowy czad potęgują się też nawzajem w Piece
of the Rock. Najdłuższy jest prawie ośmiominutowy Give You All the Love
(Inside of Me), gdzie basista ma największe pole do popisu, a i gitara zadaje
trochę solówek.
Utwory z lat 1981-1983 są
bliższe rocka i brzmią też nowocześniej (w porównaniu) – więcej syntezatorów. Secret
Service, takie spokojniejsze AOR, zawiera trochę syntezatorów,
pojawia się też w nim zacytowany motyw z serialu Mission Impossible. Bliższy
standardowego hard rocka (pomijając soulowy wokal Kennedy) jest What Kind of
Fool. Najlepiej zaś w tej kategorii wypada Evolution z koszącym
riffem. Z drugiej strony w tym samym okresie powstały też utwory bliższe soulu/r&b,
jak Thank You for the Love, Big Shot Romeo (z bardziej rockowym
refrenem), Some Kind of Madness albo bardziej zmysłowa Love Me Too.
Kompilacja kończy się efektownym, dynamicznym czadem Movin’ On.
Szkoda, że pod względem graficznym jest dość ubogo: wykaz utworów, krótka biografia zespołu po niemiecku i eto wsio.
Belinda Carlisle, Heaven on
Earth, 1987
Tę płytę wylicytowałem w
ramach WOŚP. Okazało się, że jest mocno porysowana, więc dwa utwory się nie
odtwarzają, ale mniejsza o to (jeden udało mi się wyciągnąć jako MP3, a drugi
musiałem se odsłuchać w internetach).
Belinda Carlisle wystartowała
w kategorii pop rocka i zaproponowała rzecz nie gorszą od np. Roxette czy solowej
Stevie Nicks, która osobiście skontaktowała Carlisle z Rickiem Nowelsem i Ellen
Shipley, by napisali dla niej część materiału. Drugą ważną autorką jest tu
Charlotte Caffey. W nagraniu wzięło udział paru znanych sidemanów, jak John
McCurry czy Kenny Aronoff. Na gitarze pojawia się countrowiec Dann Huff, który
później produkował jedną z płyt Megadeth (!) Autorzy również dołożyli się
dźwiękowo: Nowels gra na klawiszach i gitarach, Shipley i Caffey śpiewają w
chórkach.
Nowels i Shipley napisali tu
dwa najważniejsze utwory. Heaven Is a Place on Earth to oczywiście
największy przebój Belindy Carlisle, dla niektórych nawet jedyny, chociaż kiedy
płyta się ukazała, dziennikarze powątpiewali, czy cokolwiek z niej dorówna singlom
z poprzedniego albumu. Wystąpił m.in. w serialu Castle Rock na bazie
ogółu twórczości Stephena Kinga, gdzie symbolizował idylliczną młodość, zanim
doszło do tragedii. Próbę czasu przeszedł też (tzn. kojarzę go z radia) spokojniejszy
Circle in the Sand.
Poza tym mamy na płycie inne
pogodne, dynamiczne piosenki w rodzaju We Can Change czy Fool for
Love, spokojniejsze Love Never Dies (wrzucone na koniec) albo nieco
patetyczne World Without You oraz I Get Weak – kompozycje Diane
Warren, pierwsza bardziej pod pościelówę, a ta druga w średnim tempie. Zwraca
uwagę przeróbka I Feel Free grupy Cream, unowocześniona brzmieniowo, ale
pod względem przebiegu wierna oryginałowi. Mój ulubiony jest zadziorny Nobody
Owns Me, nieco zbliżony do twórczości Roxette.
Płyta jest lekka, melodyjna, dziewczęca i cukierkowa. To ostatnie niekoniecznie musi być wadą, a w niektórych sytuacjach życiowych bywa wręcz zaletą.
Paresłów, Elektrohop, 2012
Nie jestem szczególnym
specem od rapsów, szczególnie polskich. Przy okazji WOŚP zdarzyło mi się jednak
wylicytować płytę żeńskiego duetu hiphopowego Paresłów. Kiedy przesyłka trafiła
do paczkomatu, zorientowałem się ku niejakiemu rozczarowaniu, że koperta jest…
pusta! Nadawca kiepsko ją zakleił i płyta wyleciała w transporcie. Gwiazdom
dzięki, procedura reklamacji u przewoźnika okazała się bardzo sprawna.
Metamorfoza „Tylko Rocka” w latach
2000-2002, która zakończyła się kompletnym krachem pisma za sprawą nieuczciwego
wydawcy, nie została dobrze przyjęta przez starych fanów. Zespół redakcyjny
robił jednak, co w jego mocy, żeby konieczność pisania o muzyce pop czy
hip-hopie nie miała charakteru zdrady ideałów, lecz otwarcia się na inne brzmienia
(zresztą, wbrew temu, co niektórzy uważają, pismo nigdy nie było jakoś
szczególnie zamknięte, w odróżnieniu od części czytelników, wylewających swoje
frustracje w listach do redakcji – np. w 1997 niejednemu ortodoksyjnemu
metalowi się ulało po publikacji wkładki o Depeche Mode). Rapem, na przykład,
zajmował się red. Koziczyński, który akurat tego typu twórczości był entuzjastą
na równi z rockiem. On to zrecenzował pierwszą płytę Paresłów, dzięki czemu
zapamiętałem tę nazwę.
Elektrohop to trzeci
album, który raperki Fala i Dore wydały po ośmioletniej przerwie w
działalności. Jego zawartość to zgodnie z tytułem – trochę hip-hop, a trochę
elektronika w wydaniu klubowym. Innymi słowy, aranżacje nie są klejone z
zapożyczonych loopów i sampli, tylko tworzone na syntezatorach. Za podkłady
odpowiada producent Marek Domański, sporadycznie odzywający się przez wokoder.
Efektów wokalnych używają też gęsto same raperki. Czasami w postaci „głosu
robota”, jak w Mój miły głos, ale np. Dynamiczna kicia zawiera
głosy tak poobniżane, że człowiek sprawdza we wkładce, czy nie ma tam jakich jeszcze
udziałów gościnnych.
Całkiem sporo tu melodii,
raczej w sferze akompaniamentu niż wokalu, ale śpiewane refreny też nie są
rzadkością. Dore i Fala mają głosy dość niskie i sprawny flow. Tematyka
rozmaita: sprawy damsko-męskie (Weź mnie i Co noc), shopping (Kupuj
graty), fitness (Dynamiczna kicia). Podkłady są dość zróżnicowane i
z należytym groovem, choćby w funkującym Tańcz. Niekiedy propozycja
Paresłów staje wręcz na progu eurodance – w Zmieniamy twój świat z
refrenami śpiewanymi przez zespół wokalny Studio 12 ze Społecznej Szkoły
Podstawowej im. E. Bułhaka w Wesołej, czy też w singlowym Mój miły głos
z gościnnym udziałem Ani Brachaczek (Pogodno, Biff, SiQ), której wysoki,
„dziewczyński” głos ciekawie kontrastuje z altami obu raperek. Skoro mowa o gościach,
z pewnością najbardziej gwiazdorski jest udział Warszafskiego Deszczu w utworze
Co noc. Jednak za dużo lepszy uważam My z udziałem słubickiej formacji
Smagalaz, z dynamicznym rytmem i szybkostrzelnym rymowaniem – takie rapy to ja
rozumiem.
Ogólnie rzecz biorąc, słucham
tego bez poczucia żenady, a to już wiele. Jedynie Czeka majk (gdzie
artystki komentują swoją przerwę w działalności) odbiega in minus ze względu na
irytującą niczym dźwięk wiertarki dentystycznej barwę syntezatora, a Ty masz
to, oparty na brzmieniach syntezatorowych rodem z tzw. el-muzyki, buja
zdecydowanie mniej niż niektóre inne utwory. Tak czy inaczej, wolałbym słyszeć
w komercyjnym radiu Falę i Dore niż to, co tam obecnie leci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz