niedziela, 26 czerwca 2022

Płyty z torfu, wódki i niezbyt ciężkiego metalu

 Czas na kolejną porcję płyt. Tym razem britpop miksuje się z polskim ciężkim graniem i czymś jeszcze dodatkowo, a płyty używane ze świeżymi.

  

Turbo, Dorosłe dzieci, 1983 

Wielką trójcę polskiego metalu lat 80. tworzyły TSA, Kat i Turbo. O ile pierwszy proponował napędzanego testosteronem rocka w klimatach AC/DC, a drugi szedł w thrashowe klimata szatańsko-okrobryczne z posmakiem, eee… neomłodopolskim, to trzeci prezentował najbardziej umiarkowaną wersję heavy metalu. Przynajmniej na początku, bo potem się już zaczęło różne „Sztuczne oddychanie / Serce zaraz stanie!” albo „Pełen furii o północy / Wstaje kapłan, demon nocy / Krwi, krwi, krwi!”

Debiutancki album Turbo zaczyna się rozpędzonym, a przy tym bardzo wpadającym w ucho utworem Szalony Ikar, w którym wyraźnie słychać wpływy Iron Maiden. Niezłe grzanie słychać też w Ktoś zamienił i Nie znaczysz nic. Jednak materiał tej płyty, poza kilkoma wyjątkami, to właściwie nie tyle metal, co hard rock. Grzegorz Kupczyk jeszcze nie wydaje z siebie przerażającego wrzasku, śpiewa bardziej estradowo, prawie jak koleś z grupy Bank, w ten sposób nieco zmiękczając efekt końcowy. Pośrodku lokują się Przegadane dni ze stylowymi gitarowymi unisonami i harrisowskim basem (szkoda, że Piotr Przybylski nie zagrzał dłużej miejsca w Turbo), ale Kupczyk dopiero pod sam koniec się rozkręca.

Największym przebojem była oczywiście siedmiominutowa ballada tytułowa, również z bardzo ładną partią basu. Poza nią na płycie znalazło się jeszcze parę nastrojowych utworów. W sobie to instrumentalna gitarowa pościelówa zbliżona do tych, które w tej samej epoce grał Gary Moore. Za to Pozorne życie realizuje standard polskiej ballady rockowej lat 80. – można by go puścić pomiędzy utworami Budki Suflera z tego samego okresu i laik by się nie zorientował.

Dysponuję reedycją z 2018, zawierającą pięć utworów bonusowych. Cztery to wcześniejsze nagrania radiowe, w tym ballada Coraz mniej i dość trywialne tekstowo Pierwsza forsa w tym miesiącu i Ach nie bądź taki śmiały. Czwarta jest koncertowa wersja ballady Fabryka keksów, dość rozbudowana, ale nie najlepiej brzmiąca. Do tego na ścieżce multimedialnej teledysk do Szalonego Ikara.

Zdjęcie grupowe na okładce zawiera przekaz wywrotowy: Kupczyk wygląda jak Jezus, Andrzej Łysów trzyma gitarę, jakby strzelał z karabinu, a Wojciech Hoffmann ramionami i Wojciech Anioła pałeczkami pokazują zakazany znak „V”. 


 

Kazik na Żywo, Bar La Curva/Plamy na słońcu, 2011 

Kazimierz Staszewski s. Stanisława rozwiązał swój drugi zespół w roku 2004, po nagraniu trzech płyt studyjnych i jednej koncertowej. Pod koniec dekady zerowej członkowie grupy zdecydowali się na reaktywację (w najlepszym składzie, tj. z Litzą Friedrichem), ale już w trybie nieregularnym: rzadko nagrywać, rzadko dawać koncerty, zgodnie z leninowską zasadą „lepiej mniej, ale lepiej”. Od tej pory płyta studyjna z nową muzyką ukazała się jedna, za to pod dubeltowym tytułem.

Muzyka jest tu ostra, ciężka i dynamiczna, ale więcej w niej powietrza niż w Porozumieniu ponad podziałami. Taki np. Mój synku, gdyby nieco był lżejszy, pasowałby do repertuaru T.Love. Nawet w ostrzejszych utworach, typu refreny Marzenia swoje miej czy Przecięty na pół, trafiają się melodyjne refreny nieodległe od późnego Kultu. Prawie wcale za to (poza Szybciej!) nie występuje rap – zespół zdawał sobie sprawę, że to już nie epoka największych sukcesów rap metalu.

Album ma dwa tytuły i nawet odpowiadające im dwie wersje okładki, a co za tym idzie – dwa utwory tytułowe, należące zresztą do najlepszych. Bar La Curva (podobnie jak w przypadku Salon Recreativo i Poligono industrial Kultu, chodzi o miejsce znane Kazikowi z Teneryfy) rozpoczyna cały zestaw z kopyta, dynamicznie, wprost gorączkowo i z eksplodującym refrenem. Drugą połowę płyty ciągną Plamy na słońcu – oparta na wciągającym monotonią riffie kolejna z rozpraw Kazika o wszystkim i niczym, w tradycji 12 groszy i Czterech pokojów, tylko dużo bardziej rockowa.

Dziełem Litzy mogą być charakterystyczne, świdrujące błędnik riffy, jak w Polska jest ważna – piosence wybranej do promocji, z chórem dziecięcym, czy w Jak zło się rodzi, opowiadającym o początkach III Rzeszy. Punkową ostrą jazdę mamy natomiast w Hanna Gronkowiec walczy (o nieco stonerowym klimacie ze względu na psychodeliczne zagrywki gitarowe).

Niestety, po tak świetnym utworze jak Plamy na słońcu daje się wyczuć zmęczenie materiału. Jeszcze Nie ma boga jedzie siłą rozpędu. Słabszy jest już psychodeliczny Nikomu nie cofam poparcia, z efektem słuchawki telefonicznej nałożonym na głos Kazika (a w pewnym momencie dwa Kaziki melorecytują równocześnie dwa różne teksty). Brzmi toto jak odrzut z Salon Recreativo i trwa sześć minut, a dłuży się już od trzeciej. Finałowy zaś Skończyłem się jest – podobnie jak wcześniejsza Prawda KNŻ czy niedawna Ziemia obiecana Kultu – ciężki i dołujący.

Jako bonus dołożona została Ballada o Janku Wiśniewskim, którą Kazimierz nagrał nieco wcześniej do filmu Czarny czwartek, ale tu zaprezentował w innej wersji. Jest ona punkowa i tyle.


 

Super Furry Animals, Fuzzy Logic, 1996

Po drugiej płycie Nadfutrzaków przy następnej okazji zdobyłem debiut. I co? Jest on znacznie bardziej rockandrollowy i minimalnie mniej sielankowy niż Radiator. Co nie znaczy, że Walijczycy w początkach kariery byli mniej zwariowani.

Już pierwsza piosenka, God! Show Me Magic, jest dynamiczna, ze sfuzzowanymi gitarami, chórkami i hulającym fortepianem. W dwóch kolejnych utworach wyraźnie słychać beatlesowskie melodie, przy czym delikatniejszy Fuzzy Birds przyozdobiony jest partiami dętych, w jakich gustował sir George Martin, a Something for the Weekend to całkiem urokliwy przebój. Nowocześniej wypada bardzo rytmiczny Frisbee z wpadającym w ucho skandowaniem w refrenie. Słuchając go, trudno mi zrozumieć, dlaczego SFA nie wymienia się wśród największych brytyjskich kapel z lat 90. Potem zaglądam do książeczki i już nie tak trudno: byli po prostu za bardzo odlotowi.

Zespół trzyma poziom przez prawie całą płytę, przeplatając dynamiczne rockowe kawałki bardziej onirycznymi, a i eleganckie smyczki wracają kilka razy. Do mocnych punktów należy hendrixowsko-frusciantowska solówka gitary w Hometown Unicorn. Wytchnienie po tym rockerze przynosi akustyczna (podelektronizowana w tle) ballada Gathering Moss. W ostrym Bad Behaviour słychać elektroniczne wycie thereminu. Przedostatni utwór trochę przynudza, ale rekompensuje to finał: For Now And Ever, pastisz słodkich przebojów lat 50., przy czym falsetowe chórki kontrastują w nim z gitarami o brzmieniu brudnym i gęstym jak świeżo wykopany walijski torf. 


 

 

Echobelly, On, 1995

Udział Brytyjczyków pochodzenia indyjskiego w muzyce rockowej nie kończy się na Fryderyku Mercurym. Także na scenie britpopowej pojawiło się kilku wykonawców ze środowiska imigranckiego – wśród nich urodzona w Delhi wokalistka Sonya Aurora Madan. Oprócz niej Echobelly tworzyli m.in. gitarzyści Glenn Johanson (Szwed) i Debbie Smith (rodem z Karaibów). On jest drugim i najpopularniejszym komercyjnie jeich albumem.

Na wszelkich zdjęciach, jakie widziałem, wokalistka nosi spodnie, więc nie można jej nazwać „Morrisseyem w spódnicy”. Mimo to jej maniera wokalna wyraźnie wskazuje, kim się inspirowała. Zresztą moje ulubione fragmenty płyty to właśnie te smithsowskie: Nobody Like You,  Go Away i Four Letter Word. Do tej samej kategorii należy King of the Kerb, główny singiel wybrany do promocji, ale nie jest to piosenka, która rozlega mi się w głowie od razu na myśl o Echobelly. Oprócz Smithsów druga wyraźna inspiracja to Blondie – słychać ją już w otwieraczu Car Fiction, a potem w Natural Animal i kolejnym singlu Great Things.

Zespół przez większość czasu gra dosyć dynamicznie, ale zdarzają się bardziej nastrojowe momenta: na półmetku odpoczynek zapewnia Something Hot in a Cold Country (znowu jadący wpływami Blondie), a na końcu Worms and Angels.

Sympatyczne to jest całkiem, chociaż w dziedzinie imigrancko-dziewczyńskiego rocka brytyjskiego lat 90. nie ma startu do Skunk Anansie. 


 

Everclear, So Much for the Afterglow, 1997

Dla odmiany po tych wszystkich latoś britpopach – kawałek rocka alternatywnego z USA. Trio, na którego czele stał Art Alexakis, grało melodyjnie i dynamicznie, a więc – przynajmniej w niektórych momentach – porywająco.

Płyta ma introdukcję z koronkowymi harmoniami wokalnymi w stylu The Beach Boys, ale to tylko taka podpucha, bo potem zespół rusza z kopyta. Jeśli już do czegoś porównywać Everclear, to brzmi on jak ciut ostrzejsza, mniej erudycyjna wersja Weezera (najbardziej to skojarzenie daje się we znaki w Everything to Everyone). Proste, wpadające w ucho piosenki oparte na motorycznych podkładach, w nastroju nie tyle neurotycznym, co niepokojąco pogodnym. Gdzieniegdzie aranżację wzmacniają smyczki albo sekcja dęta.

Cała płyta stoi na równym poziomie, ale dwa utwory wybijają się ponad średnią: I Will Buy You a New Life i Father of Mine (w tym drugim zwraca uwagę solówka). Mniejsza o to, że po dokładniejszym zbadaniu można spostrzec, że w piosenkach powtarzają się podobne rozwiązania. Z podobnej półki pochodzi Why I Don’t Believe in God, tyle że wzbogacony jest przez banjo. Prócz utworu tytułowego panowie Alexakis, Montoya i Eklund dokładają do pieca w neopunkowym Amphetamine. Najbardziej odbiega od reszty ciężki i brudny instrumental El Distorto de Melodica, za którego zresztą dostali jedyne swoje Grammy.

Zgodnie z modą lat 90., po ostatniej piosence następuje przerwa, a po niej – utwór ukryty, a mianowicie dynamiczna piosenka antyświąteczna Hating You for Christmas.


 

Defekt Muzgó, Wszyscy jedziemy…, 1991

Jest to zaległa pamiątka z wyjazdu do Małbrzycha. Powstała tam w 1981 r. grupa Defekt Muzgó, którą kierował wokalista Tomasz „Siwy” Wojnar, musiała czekać dziesięć lat na wydanie pierwszej płyty.

Mamy tu do czynienia, całkiem po prostu, z polskim punk rockiem. To znaczy gitara nawala, perkusja nawala, wokalista się drzy, a bas, o dziwo, też słychać. Surowiznę podkreśla fakt, że płyta została zarejestrowana na koncercie (we wrocławskim klubie Rura), ze wszystkimi tego wadami i zaletami. Piosenki (sztuk 25) są krótkie i treściwe. Dzielą się zasadniczo na mniej i bardziej melodyjne, przy czym te „bardziej” są do siebie też dosyć podobne, wykorzystując podobne progresje akordowe, w najbardziej przystępnych momentach sięgające do muzyki lat 50. Obok mojej ulubionej Gorzały można tu wymienić A ja żyję czy Jolkę. Z ostrzejszej części repertuaru zapada w pamięć utwór tytułowy (gdzie pada nazwa zespołu), Wałbrzych (jakieś echo Ten wasz świat Oddziału?), a także Fortuna (ze wcale znośnym refrenem).

Tematyka tekstów standardowa: jesteśmy młode pokolenie, nie wierzymy politykom, nie lubimy wojen, drapieżnego kapitalizmu i Kościoła (Strach) też nie za bardzo, mieszkamy w bardzo brudnym mieście, pijemy przeważnie wódkę albo piwo (o dziwo, zabrakło piosenki na cześć jabola), czasem zdarzają się jakieś historie miłosne. Próbka tekstu: „Najlepszą bombą jest jądrowa / Niezła jest także atomowa”. Gitarzysta czasem machnie jakąś krótką solówkę. W naturalny sposób wyróżnia się Piosenka partyzancka, czyli punkowa przeróbka My ze spalonych wsi.

Reedycja została wzbogacona o cztery piosenki z tego samego koncertu, pierwotnie opublikowane na wydanym tylko w wersji kasetowej albumie Pornografia. Ciekawsza połowa spośród nich to „hymnowa” Rewolucja oraz przeróbka najsłynniejszego utworu wrocławskiej grupy Sedes – Wszyscy pokutujemy. Natomiast w Nie mów do mnie nic gitarzysta pokazuje, że nie taki z niego ostatni cep, wdając się w motyw z W grocie króla gór Griega.

Mural na cześć Siwego na wałbrzyskim sklepie

Twórczość jest to mocno siermiężna i do jej słuchania muszę być w odpowiednim nastroju, ale do plusów należy autentyczność; poza tym Defekt Muzgó był reprezentatywnym przykładem zauważalnego nurtu w polskim rocku. Przy okazji mondegreen: zamiast „era mas” słyszę „Elon Musk”.


 

Queen, Queen, 1973

W końcu skompletowałem całą dyskografię studyjną zespołu Queen (poza Flajszem Gordonem). Zostały mi tera tylko dwa albumy koncertowe – i gdyby wyszła kiedyś autorytatywna kompilacja utworów ze stron B, to może bym się skusił.

Debiut powstał w okresie, kiedy zespół grał już od trzech lat. Jest to najprostsza, najcięższa i najbardziej jednolita stylistycznie płyta Queen, w zasadzie hardrockowa. Ciężkie riffy bluesowej proweniencji słychać np. w Son and Daughter. Oczywiście, zespół z takim wokalistą jak Freddie Mercury i takim gitarzystą jak Brian May w żadnym razie nie mógł być tuzinkowy. Są tu już charakterystyczne elementy brzmienia: partie gitarowe, soczysty bas, harmonie wokalne, w razie potrzeby także fortepian czy gitary akustyczne. Zespół już trochę wiedział, jaką drogą idzie, ale jeszcze nie do końca, dokąd.

Najbardziej przebojowo wypada otwierający płytę, entuzjastycznie rozpędzony Keep Yourself Alive z prostymi, lecz efektownymi solówkami perkusji i gitary. Został on słusznie wybrany do promocji, ale singiel przepadł na rynku; mimo to zespół jeszcze przez wiele lat grywał go na koncertach. Mniej chwytliwy, ale bardziej dramatyczny jest Great King Rat, we kierym May gra w duecie sam ze sobą.

Gdzieniegdzie widać skłonności do większych form, szczególnie w utworach Mercury’ego, piszącego tu jeszcze teksty w konwencji fantasy. Przede wszystkim należy wymienić sześcioipółminutowy Liar, wywodzący się z kompozycji powstałej jeszcze przed Queen – miejscami zeppelinowy, miejscami progresywny, a zmieściło się nawet bluesowe interludium z call-and-response. Mnóstwo też dzieje się w krótszym My Fairy King – „minioperze” na fortepianowym fundamencie. Pada tam wers o zsiadłym mleku – fani Freddiego skojarzą, że przed powstaniem Queen śpiewał w czymś, co się nazywało Sour Milk Sea.

Roger Taylor (w opisie figurujący jeszcze jako Roger Meddows-Taylor) wniósł zaśpiewany przez siebie, sprinterski Modern Times Rock’n’Roll, natomiast May, poza jednym utworem szybkim i jednym ciężkim, przygotował coś delikatniejszego – The Night Comes Down. Rozlewną balladą (choć z dynamicznym rozwinięciem) jest też Doing All Right, powstały jeszcze w czasach zespołu Smile, embrionalnej wersji Queen, w której śpiewał i grał na basie Tim Staffell. John Deacon (w opisie jako Deacon John, czego nie poprawiano w kolejnych wydaniach) jest dobrze słyszalny, ale jeszcze nic nie skomponował.

Finał albumu stanowi podniosła pieśń Jesus, a po niej następuje koda w postaci instrumentalnej miniatury Seven Seas of Rhye…, która na następnej płycie znalazła rozwinięcie do postaci piosenki - pierwszego z wielu przebojów Queen. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz