Czas na kolejną porcję płyt. Tym razem britpop miksuje się z polskim ciężkim graniem i czymś jeszcze dodatkowo, a płyty używane ze świeżymi.
Turbo, Dorosłe dzieci, 1983
Wielką trójcę polskiego
metalu lat 80. tworzyły TSA, Kat i Turbo. O ile pierwszy proponował napędzanego
testosteronem rocka w klimatach AC/DC, a drugi szedł w thrashowe klimata
szatańsko-okrobryczne z posmakiem, eee… neomłodopolskim, to trzeci prezentował
najbardziej umiarkowaną wersję heavy metalu. Przynajmniej na początku, bo potem
się już zaczęło różne „Sztuczne oddychanie / Serce zaraz stanie!” albo „Pełen
furii o północy / Wstaje kapłan, demon nocy / Krwi, krwi, krwi!”
Debiutancki album Turbo
zaczyna się rozpędzonym, a przy tym bardzo wpadającym w ucho utworem Szalony
Ikar, w którym wyraźnie słychać wpływy Iron Maiden. Niezłe grzanie słychać
też w Ktoś zamienił i Nie znaczysz nic. Jednak materiał tej
płyty, poza kilkoma wyjątkami, to właściwie nie tyle metal, co hard rock.
Grzegorz Kupczyk jeszcze nie wydaje z siebie przerażającego wrzasku, śpiewa
bardziej estradowo, prawie jak koleś z grupy Bank, w ten sposób nieco
zmiękczając efekt końcowy. Pośrodku lokują się Przegadane dni ze
stylowymi gitarowymi unisonami i harrisowskim basem (szkoda, że Piotr
Przybylski nie zagrzał dłużej miejsca w Turbo), ale Kupczyk dopiero pod sam
koniec się rozkręca.
Największym przebojem była
oczywiście siedmiominutowa ballada tytułowa, również z bardzo ładną partią basu.
Poza nią na płycie znalazło się jeszcze parę nastrojowych utworów. W sobie
to instrumentalna gitarowa pościelówa zbliżona do tych, które w tej samej epoce
grał Gary Moore. Za to Pozorne życie realizuje standard polskiej ballady
rockowej lat 80. – można by go puścić pomiędzy utworami Budki Suflera z tego
samego okresu i laik by się nie zorientował.
Dysponuję reedycją z 2018,
zawierającą pięć utworów bonusowych. Cztery to wcześniejsze nagrania radiowe, w
tym ballada Coraz mniej i dość trywialne tekstowo Pierwsza forsa w
tym miesiącu i Ach nie bądź taki śmiały. Czwarta jest koncertowa
wersja ballady Fabryka keksów, dość rozbudowana, ale nie najlepiej
brzmiąca. Do tego na ścieżce multimedialnej teledysk do Szalonego Ikara.
Zdjęcie grupowe na okładce zawiera przekaz wywrotowy: Kupczyk wygląda jak Jezus, Andrzej Łysów trzyma gitarę, jakby strzelał z karabinu, a Wojciech Hoffmann ramionami i Wojciech Anioła pałeczkami pokazują zakazany znak „V”.
Kazik na Żywo, Bar La Curva/Plamy na słońcu, 2011
Kazimierz Staszewski s.
Stanisława rozwiązał swój drugi zespół w roku 2004, po nagraniu trzech płyt
studyjnych i jednej koncertowej. Pod koniec dekady zerowej członkowie grupy zdecydowali
się na reaktywację (w najlepszym składzie, tj. z Litzą Friedrichem), ale już w
trybie nieregularnym: rzadko nagrywać, rzadko dawać koncerty, zgodnie z
leninowską zasadą „lepiej mniej, ale lepiej”. Od tej pory płyta studyjna z nową
muzyką ukazała się jedna, za to pod dubeltowym tytułem.
Muzyka jest tu ostra, ciężka
i dynamiczna, ale więcej w niej powietrza niż w Porozumieniu ponad
podziałami. Taki np. Mój synku, gdyby nieco był
lżejszy, pasowałby do repertuaru T.Love. Nawet w ostrzejszych utworach, typu
refreny Marzenia swoje miej czy Przecięty na pół, trafiają
się melodyjne refreny nieodległe od późnego Kultu. Prawie wcale za to (poza Szybciej!)
nie występuje rap – zespół zdawał sobie sprawę, że to już nie epoka
największych sukcesów rap metalu.
Album ma dwa tytuły i nawet
odpowiadające im dwie wersje okładki, a co za tym idzie – dwa utwory tytułowe,
należące zresztą do najlepszych. Bar La Curva (podobnie jak w przypadku Salon
Recreativo i Poligono industrial Kultu, chodzi o miejsce znane
Kazikowi z Teneryfy) rozpoczyna cały zestaw z kopyta, dynamicznie, wprost
gorączkowo i z eksplodującym refrenem. Drugą połowę płyty ciągną Plamy na
słońcu – oparta na wciągającym monotonią riffie kolejna z rozpraw Kazika o
wszystkim i niczym, w tradycji 12 groszy i Czterech pokojów,
tylko dużo bardziej rockowa.
Dziełem Litzy mogą być
charakterystyczne, świdrujące błędnik riffy, jak w Polska jest ważna – piosence
wybranej do promocji, z chórem dziecięcym, czy w Jak zło się rodzi, opowiadającym
o początkach III Rzeszy. Punkową ostrą jazdę mamy natomiast w Hanna
Gronkowiec walczy (o nieco stonerowym klimacie ze względu na psychodeliczne
zagrywki gitarowe).
Niestety, po tak świetnym
utworze jak Plamy na słońcu daje się wyczuć zmęczenie materiału. Jeszcze
Nie ma boga jedzie siłą rozpędu. Słabszy jest już psychodeliczny Nikomu
nie cofam poparcia, z efektem słuchawki telefonicznej nałożonym na
głos Kazika (a w pewnym momencie dwa Kaziki melorecytują równocześnie dwa różne
teksty). Brzmi toto jak odrzut z Salon Recreativo i trwa sześć minut, a dłuży
się już od trzeciej. Finałowy zaś Skończyłem się jest – podobnie jak wcześniejsza
Prawda KNŻ czy niedawna Ziemia obiecana Kultu – ciężki i
dołujący.
Jako bonus dołożona została Ballada
o Janku Wiśniewskim, którą Kazimierz nagrał nieco wcześniej do filmu Czarny
czwartek, ale tu zaprezentował w innej wersji. Jest ona punkowa i tyle.
Super Furry Animals, Fuzzy Logic, 1996
Po drugiej płycie Nadfutrzaków
przy następnej okazji zdobyłem debiut. I co? Jest on znacznie bardziej
rockandrollowy i minimalnie mniej sielankowy niż Radiator. Co nie
znaczy, że Walijczycy w początkach kariery byli mniej zwariowani.
Już pierwsza piosenka, God!
Show Me Magic, jest dynamiczna, ze sfuzzowanymi gitarami, chórkami i
hulającym fortepianem. W dwóch kolejnych utworach wyraźnie słychać
beatlesowskie melodie, przy czym delikatniejszy Fuzzy Birds przyozdobiony
jest partiami dętych, w jakich gustował sir George Martin, a Something
for the Weekend to całkiem urokliwy przebój. Nowocześniej wypada bardzo
rytmiczny Frisbee z wpadającym w ucho skandowaniem w refrenie. Słuchając
go, trudno mi zrozumieć, dlaczego SFA nie wymienia się wśród największych
brytyjskich kapel z lat 90. Potem zaglądam do książeczki i już nie tak trudno:
byli po prostu za bardzo odlotowi.
Zespół trzyma poziom przez prawie całą płytę, przeplatając dynamiczne rockowe kawałki bardziej onirycznymi, a i eleganckie smyczki wracają kilka razy. Do mocnych punktów należy hendrixowsko-frusciantowska solówka gitary w Hometown Unicorn. Wytchnienie po tym rockerze przynosi akustyczna (podelektronizowana w tle) ballada Gathering Moss. W ostrym Bad Behaviour słychać elektroniczne wycie thereminu. Przedostatni utwór trochę przynudza, ale rekompensuje to finał: For Now And Ever, pastisz słodkich przebojów lat 50., przy czym falsetowe chórki kontrastują w nim z gitarami o brzmieniu brudnym i gęstym jak świeżo wykopany walijski torf.
Echobelly, On, 1995
Udział Brytyjczyków
pochodzenia indyjskiego w muzyce rockowej nie kończy się na Fryderyku Mercurym.
Także na scenie britpopowej pojawiło się kilku wykonawców ze środowiska
imigranckiego – wśród nich urodzona w Delhi wokalistka Sonya Aurora Madan. Oprócz
niej Echobelly tworzyli m.in. gitarzyści Glenn Johanson (Szwed) i Debbie Smith
(rodem z Karaibów). On jest drugim i najpopularniejszym komercyjnie
jeich albumem.
Na wszelkich zdjęciach,
jakie widziałem, wokalistka nosi spodnie, więc nie można jej nazwać
„Morrisseyem w spódnicy”. Mimo to jej maniera wokalna wyraźnie wskazuje, kim się
inspirowała. Zresztą moje ulubione fragmenty płyty to właśnie te smithsowskie: Nobody
Like You, Go Away i Four
Letter Word. Do tej samej kategorii należy King of the Kerb, główny
singiel wybrany do promocji, ale nie jest to piosenka, która rozlega mi się w
głowie od razu na myśl o Echobelly. Oprócz Smithsów druga wyraźna inspiracja to
Blondie – słychać ją już w otwieraczu Car Fiction, a potem w Natural
Animal i kolejnym singlu Great Things.
Zespół przez większość czasu
gra dosyć dynamicznie, ale zdarzają się bardziej nastrojowe momenta: na
półmetku odpoczynek zapewnia Something Hot in a Cold Country (znowu
jadący wpływami Blondie), a na końcu Worms and Angels.
Sympatyczne to jest całkiem, chociaż w dziedzinie imigrancko-dziewczyńskiego rocka brytyjskiego lat 90. nie ma startu do Skunk Anansie.
Everclear, So Much for the
Afterglow, 1997
Dla odmiany po tych wszystkich
latoś britpopach – kawałek rocka alternatywnego z USA. Trio, na którego czele
stał Art Alexakis, grało melodyjnie i dynamicznie, a więc – przynajmniej w
niektórych momentach – porywająco.
Płyta ma introdukcję z
koronkowymi harmoniami wokalnymi w stylu The Beach Boys, ale to tylko taka
podpucha, bo potem zespół rusza z kopyta. Jeśli już do czegoś porównywać Everclear,
to brzmi on jak ciut ostrzejsza, mniej erudycyjna wersja Weezera (najbardziej
to skojarzenie daje się we znaki w Everything to Everyone). Proste,
wpadające w ucho piosenki oparte na motorycznych podkładach, w nastroju nie
tyle neurotycznym, co niepokojąco pogodnym. Gdzieniegdzie aranżację wzmacniają
smyczki albo sekcja dęta.
Cała płyta stoi na równym
poziomie, ale dwa utwory wybijają się ponad średnią: I Will Buy You a New
Life i Father of Mine (w tym drugim zwraca uwagę solówka). Mniejsza
o to, że po dokładniejszym zbadaniu można spostrzec, że w piosenkach powtarzają
się podobne rozwiązania. Z podobnej półki pochodzi Why I Don’t Believe in
God, tyle że wzbogacony jest przez banjo. Prócz utworu tytułowego panowie Alexakis,
Montoya i Eklund dokładają do pieca w neopunkowym Amphetamine. Najbardziej
odbiega od reszty ciężki i brudny instrumental El Distorto de Melodica, za
którego zresztą dostali jedyne swoje Grammy.
Zgodnie z modą lat 90., po
ostatniej piosence następuje przerwa, a po niej – utwór ukryty, a mianowicie
dynamiczna piosenka antyświąteczna Hating You for Christmas.
Defekt Muzgó, Wszyscy jedziemy…, 1991
Jest to zaległa pamiątka z
wyjazdu do Małbrzycha. Powstała tam w 1981 r. grupa Defekt Muzgó, którą
kierował wokalista Tomasz „Siwy” Wojnar, musiała czekać dziesięć lat na wydanie
pierwszej płyty.
Mamy tu do czynienia,
całkiem po prostu, z polskim punk rockiem. To znaczy gitara nawala, perkusja
nawala, wokalista się drzy, a bas, o dziwo, też słychać. Surowiznę podkreśla
fakt, że płyta została zarejestrowana na koncercie (we wrocławskim klubie Rura),
ze wszystkimi tego wadami i zaletami. Piosenki (sztuk 25) są krótkie i
treściwe. Dzielą się zasadniczo na mniej i bardziej melodyjne, przy czym te
„bardziej” są do siebie też dosyć podobne, wykorzystując podobne progresje
akordowe, w najbardziej przystępnych momentach sięgające do muzyki lat 50. Obok
mojej ulubionej Gorzały można tu wymienić A ja żyję czy Jolkę.
Z ostrzejszej części repertuaru zapada w pamięć utwór tytułowy (gdzie pada
nazwa zespołu), Wałbrzych (jakieś echo Ten wasz świat Oddziału?),
a także Fortuna (ze wcale znośnym refrenem).
Tematyka tekstów
standardowa: jesteśmy młode pokolenie, nie wierzymy politykom, nie lubimy
wojen, drapieżnego kapitalizmu i Kościoła (Strach) też nie za bardzo, mieszkamy
w bardzo brudnym mieście, pijemy przeważnie wódkę albo piwo (o dziwo, zabrakło piosenki
na cześć jabola), czasem zdarzają się jakieś historie miłosne. Próbka tekstu:
„Najlepszą bombą jest jądrowa / Niezła jest także atomowa”. Gitarzysta czasem
machnie jakąś krótką solówkę. W naturalny sposób wyróżnia się Piosenka
partyzancka, czyli punkowa przeróbka My ze spalonych wsi.
Reedycja została wzbogacona
o cztery piosenki z tego samego koncertu, pierwotnie opublikowane na wydanym
tylko w wersji kasetowej albumie Pornografia. Ciekawsza połowa spośród
nich to „hymnowa” Rewolucja oraz przeróbka najsłynniejszego utworu
wrocławskiej grupy Sedes – Wszyscy pokutujemy. Natomiast w Nie mów do
mnie nic gitarzysta pokazuje, że nie taki z niego ostatni cep, wdając się w
motyw z W grocie króla gór Griega.
Mural na cześć Siwego na wałbrzyskim sklepie |
Twórczość jest to mocno siermiężna i do jej słuchania muszę być w odpowiednim nastroju, ale do plusów należy autentyczność; poza tym Defekt Muzgó był reprezentatywnym przykładem zauważalnego nurtu w polskim rocku. Przy okazji mondegreen: zamiast „era mas” słyszę „Elon Musk”.
Queen, Queen, 1973
W końcu skompletowałem całą
dyskografię studyjną zespołu Queen (poza Flajszem Gordonem). Zostały mi
tera tylko dwa albumy koncertowe – i gdyby wyszła kiedyś autorytatywna
kompilacja utworów ze stron B, to może bym się skusił.
Debiut powstał w okresie,
kiedy zespół grał już od trzech lat. Jest to najprostsza, najcięższa i
najbardziej jednolita stylistycznie płyta Queen, w zasadzie hardrockowa. Ciężkie
riffy bluesowej proweniencji słychać np. w Son and Daughter. Oczywiście,
zespół z takim wokalistą jak Freddie Mercury i takim gitarzystą jak Brian May w
żadnym razie nie mógł być tuzinkowy. Są tu już charakterystyczne elementy
brzmienia: partie gitarowe, soczysty bas, harmonie wokalne, w razie potrzeby
także fortepian czy gitary akustyczne. Zespół już trochę wiedział, jaką drogą
idzie, ale jeszcze nie do końca, dokąd.
Najbardziej przebojowo
wypada otwierający płytę, entuzjastycznie rozpędzony Keep Yourself Alive
z prostymi, lecz efektownymi solówkami perkusji i gitary. Został on słusznie
wybrany do promocji, ale singiel przepadł na rynku; mimo to zespół jeszcze
przez wiele lat grywał go na koncertach. Mniej chwytliwy, ale bardziej
dramatyczny jest Great King Rat, we kierym May gra w duecie sam ze sobą.
Gdzieniegdzie widać
skłonności do większych form, szczególnie w utworach Mercury’ego, piszącego tu
jeszcze teksty w konwencji fantasy. Przede wszystkim należy wymienić sześcioipółminutowy
Liar, wywodzący się z kompozycji powstałej jeszcze przed Queen –
miejscami zeppelinowy, miejscami progresywny, a zmieściło się nawet bluesowe
interludium z call-and-response. Mnóstwo też dzieje się w krótszym My Fairy
King – „minioperze” na fortepianowym fundamencie. Pada tam wers o zsiadłym
mleku – fani Freddiego skojarzą, że przed powstaniem Queen śpiewał w czymś, co
się nazywało Sour Milk Sea.
Roger Taylor (w opisie
figurujący jeszcze jako Roger Meddows-Taylor) wniósł zaśpiewany przez siebie,
sprinterski Modern Times Rock’n’Roll, natomiast May, poza jednym utworem
szybkim i jednym ciężkim, przygotował coś delikatniejszego – The Night Comes
Down. Rozlewną balladą (choć z dynamicznym rozwinięciem) jest też Doing
All Right, powstały jeszcze w czasach zespołu Smile, embrionalnej wersji
Queen, w której śpiewał i grał na basie Tim Staffell. John Deacon (w opisie
jako Deacon John, czego nie poprawiano w kolejnych wydaniach) jest dobrze słyszalny,
ale jeszcze nic nie skomponował.
Finał albumu stanowi podniosła pieśń Jesus, a po niej następuje koda w postaci instrumentalnej miniatury Seven Seas of Rhye…, która na następnej płycie znalazła rozwinięcie do postaci piosenki - pierwszego z wielu przebojów Queen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz