W ciągu roku ZOZZ pozyskałem 80 albumów muzycznych, czyli
6,66 miesięcznie, a średnio półtora tygodniowo. Oznacza to jedną jedyną płytę więcej
niż w roku ZOZI. Aż 80% (64 sztuki) pochodziło z drugiej ręki. Spośród tych z
kolei 24 (30% całości) pochodziły z bazaru na Faradaguła, 10 (12,5%) z giełdy
płyt używanych, 3 ze sklepu płytowego w Bydgoszczy, a reszta z zakupów
internetowych. Płyt nowych było 15: spośród nich 5 znalazłem na Faradaguła, a 4
w internetach. Należy także doliczyć kompakt dołączony do książki Wiesława
Weissa Kazik. Biała księga. W Czerwonym Chrząszczu już nie spotyka się
płyt…
Wśród
nowych nabytków znalazł się jeden album dwupłytowy (czerwony Niemen), jeden, który
dawniej był dwupłytowy (Freak Out!) oraz dwie płyty Rezerwatu kupione
jako dwupak. 10 albumów (12,5%) miałem wcześniej na kasetach. Ukompletowałem studyjną
dyskografię Queen, zdobywając wreszcie debiutancką płytę. Jethro Tull uzupełniłem
o jedną koncertówkę. 5 płyt znajdowało się na moim celowniku od 2000, kiedy to
poznałem je w ramach trójkowej audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty”.
Jak zwykle, przytłaczającą
większość stanowiły nagrania studyjne – 70 (87,5%), w tym jeden minialbum i
jeden z paroma utworami koncertowymi. Oprócz tego pojawiło się 5 kompilacji i 3
koncertowe. Na 2 okładkach widnieją czaszki, na 1 – ikonografia
średniowiecza (i to w środku).
Na szeroko pojętego heavy
rocka przypadło 18 albumów (22,5%), ale nie trafiło się nic ostrzejszego od
thrashu. 10 płyt pochodziło z nurtu britpopowego, kolejne 10 – z innych odmian
rocka alternatywnego. Rock progresywny przyniósł 6 płyt, punk i nowa fala – 8, folk
rock brytyjski – 2, folk rock amerykański – 2, brytyjski soul – 2, muzyka
elektroniczna – 1. Najbardziej w bok była płyta rapowo-elektroniczna – Elektrohop
duetu Paresłów.
Łącznie oznaczało to 950 utworów,
w tym 28 bonusowych. Najwięcej piosenek, bo aż 25, znalazło się na płycie Wszyscy
jedziemy… zespołu Defekt Muzgó – łatwo się domyślić, że całkiem krótkich.
Najmniej, bo 6 utworów miał album Midnight Mushrumps zespołu
Gryphon, w tym, jak to w latach 70., suitę prawie 19-minutową. Pod względem
długości bije ją jednak utwór Czesława Niemena Człowiek jam niewdzięczny (20:39).
Najwięcej bonusów (5) znalazło się na Dorosłych dzieciach Turbo. Dwukrotnie
powtórzył się standard Bo Diddleya Before You Accuse Me – raz w
wykonaniu Erica Claptona, drugi raz w
wersji Creedence Clearwater Revival. Tytuły 54 piosenek zawierały imiona, a 16
– nazwy miast, przy czym dwukrotnie pojawiło się Blackpool. Najwięcej imion w
tytułach znalazło się na Liege and Lief Fairport Convention, podczas gdy
przebój The Beautiful South A Song for Whoever miał ich najwięcej w
tekście. Dwie piosenki nosiły tytuł California, nazwa tego stanu
padła jeszcze w tytule trzeciej. W dwóch piosenkach wzmiankowana została MC Skłodowska.
Najwięcej nabytków
reprezentowało lata 90. – 31 (39%). Na lata 80. przypadło 19 (24%), na XXI wiek
– 15, na 70. – 12. Z lat sześćdziesiątych pochodziły tylko dwa albumy.
Najstarsze było Freak Out! Franka Zappy z 1966, najnowsze – OK Human Weezera
z 2021. Najbardziej reprezentowanym rokiem był 1996 (7 płyt), a po nim 1989
(6).
Tradycyjnie dominowały płyty
anglojęzyczne, których było 62 (77,5%). Ponad połowa z tego, czyli 34 (42% całości),
pochodziła z Wielkiej Brytanii, w tym 3 z Walii. Na USA przypadło albumów 21 (26%),
a 3 były dziełem współpracy transoceanicznej (Foreigner i dwa razy Garbage). Kanady
tym razem nie reprezentował nikt. Spośród pozostałych albumów anglojęzycznych
po jednym pochodziło z Irlandii, Czech, Niemiec, Finlandii i Szwecji. Polskich
płyt było 16 (20%) i tym razem wszystkie w języku polskim, nawet pomimo
obcojęzycznych niekiedy tytułów utworów (angielski, hiszpański, łacina).
Dodatkowo wśród nabytków znalazł się język francuski (Repression Trust)
i niemiecki (Radioactivity Kraftwerku, przy czym częściowo z tekstami
angielskimi). Grupa Super Furry Animals miała jedną piosenkę w swoim
ojczystym języku walijskim. Na Africa Speaks Carlosa Santany nad
angielskim dominował hiszpański, a jeden utwór wykonany został w języku joruba.
20 płyt (25%) powstało z
istotną rolą wokalistek, w tym nagrania duetu rapowego i kapeli thrashmetalowej.
Zdarzały się też kobiety-instrumentalistki, jak Candida Doyle z Pulp. 6 albumów
nagrały zespoły z rodzeństwem w składzie.
Artysta
roku: Odkryciem roku było zdecydowanie The Beautiful South.
Pod względem liczbowym po trzy płyty mieli Billy Joel, The Beautiful South oraz
Kazimierz Staszewski s. Stanisława w trzech wcieleniach.
Płyty roku: Najbardziej
podobały mi się Bat out of Hell Meat Loafa, Back to the Kingdom
Axxis, Watch Manfred Mann’s Earth Band, Cosmo’s Factory Kredensiaków,
czerwony Niemen oraz Top Priority Rory Gallaghera.
Największym rozczarowaniem
było Bummed Happy Mondays. Rzadko też wracałem do Sugarbuzz Whatever.
Płytę Kazika z rozmaitymi odrzutami siłą rzeczy należy traktować jako
ciekawostkę.
Najbardziej
niedoceniona: Street Fighting Years Simple Minds.
Piosenka
roku: biorąc pod uwagę wyłącznie albumowe – Song for
Whoever The Beautiful South, Lookin’ Out My Back Door CCR oraz
uroczo kiczowate Heaven in Black Axxis, chociaż dwie ostatnie znałem już
od lat.
Najbardziej
bezlitosnym earwormem okazał się poznany dzięki Jujubie Andrii Popa transylwańskiego
zespołu Phoenix, skomponowany do pierwszych pięciu zwrotek poematu Vasile
Alecsandriego o sławnym zbójniku. Za każdym razem, kiedy widzę jakikolwiek
tekst po rumuńsku, zaczyna mi toto grać w głowie! Na dalszych miejscach
znalazły się Kogda zakonczitsia nieft’ Jurija Szewczuka, Tarzan Rocket
From The Crypt, Don’t Marry Her The Beautiful South, Krąży po kraju
przekleństwo papieża Staszewskiego Kazimierza oraz niestety Era
techno szczecińskich Analogsów.
Ważniejsze hity ze
streamingu to Naj story Papa Dance, Spielgzeugland formacji
Tanzwut, I Hate School Rules kanadyjskiego Excitera oraz Dzień dobry,
do widzenia Łucji Prus i Skaldów (pióro Osieckiej poznałem po losowych rymach).
Po inwazji na Ukrainę pojawił się szereg budujących morale hitów tamtejszych
artystów, a straty Moskwicinów często komentowano refrenem starego songu Grażdanskiej
Oborony – Wsio idiot po płanu. Kiedy świat odkrywał na nowo Running
Up That Hill Kate Bush, ja przypomniałem sobie wersję hardrockową tej
piosenki, którą nagrał Jorn Lande.
Odkrycia
jutubowe: w tym roku skupiałem się raczej na
poszukiwaniach historycznych niż na odkrywaniu nowości. Moją uwagę zwrócili
amerykańscy garażowcy Rocket From The Crypt, japoński zespół Murasaki z lat
07., grający mocno pod Deep Purple, niemiecki Tanzwut („Rammstein z dudami”) czeski
jazzrockowy Blue Effect, a także Banda i Wanda. Honoru Kanady bronił zespół
Barenaked Ladies, nie tak generyczny, jak sądziłem. Przy okazji mistrzostw
świata zapoznałem się z podstawami argentyńskiego rocka progresywnego – Almendra,
Arco Iris, La Maquina de Hacer Pajaros.
Najbardziej
obleśna piosenka: coś nie pozwala mi przyznać tego tytułu Don’t Marry Her, więc wyróżnienie
zdobywa Kazik Staszewski – Jesteście z kamienia.
A teraz ostatnie, grudniowe
nabytki w mojej płytotece.
The Beautiful South, Blue Is The Colour, 1996
Kolejny w tym roku album
ekscentryków z Hull jest już piąty w ich dyskografii. W składzie
nie było już Briany Corrigan – płytę wcześniej na jej miejsce przyszła Jacqueline
Abbot. To ona śpiewa najlepszy utwór na płycie, perwersyjny otwieracz Don’t
Marry Her. Zespół popełnia tu brutalny kontrast pomiędzy pogodną melodią i
śpiewem a cynicznym i miejscami niecenzuralnym tekstem.
Przy pierwszych
przesłuchaniach album wypada mniej ciekawie niż poprzednie. Jest bardziej
popowa i spokojniejsza, praktycznie nie zawiera postpunkowych elementów znanych
z pierwszego i drugiego. Najbardziej motoryczny, dzięki wkładowi sekcji dętej,
jest Foundations. A tak – większość repertuaru stanowią eleganckie ballady:
Little Blue czy Artificial Flowers. Czasem ma to charakter soulowy a la George Michael, vide Blackbird on
the Wire. W paru przypadkach grupa zabiera się za brzmienia
jazzawe: The Sound of North America (z fortepianem elektrycznym i
trąbką), Liars’ Bar zaśpiewany z iście waitsowską chrypą, czy wreszcie
finałowy Alone, wzbogacony smyczkami. Co do Jacqui, to pierwszoplanowe
role wokalne odgrywa, poza otwieraczem, w Rotterdam (or Anywhere), One
God i Mirror.
W książeczce teksty piosenek – jak zwykle nieszablonowe – podane są, oprócz angielskiego, w tłumaczeniu, i to za każdym razem na inny język. Ot, ekscentrycy.
Jethro Tull, Living with
the Past, 2002
Prawie całą dyskografię studyjną
Jethro już mam, ale skorzystałem z okazji i na giełdzie płytowej zapodałem
sobie jeszcze jeden album live. W książeczce Ian Anderson przyznaje, że od
wielu lat prawie każdy koncert Jethro Tull był nagrywany, ale przeważnie
nazajutrz kasowany, tylko część trafiała do archiwów. Są to nagrania z
konsolety, których słuchanie lider obrazowo porównuje do spojrzenia na siebie w
lustrze zaraz po wstaniu z łóżka, ale niektóre kawałki dało się obrobić na
tyle, żeby pokazać je światu.
Dla mnie Living with the
Past ma o tyle wartość sentymentalną, że to chyba jedyna oficjalna koncertówka
Jethro z czasów składu, który widziałem na żywo: Anderson, Barre, Perry,
Giddings, Noyce. Ponad połowa materiału (12 utworów na 21) pochodzi z koncertu
w londyńskim Hammersmith Apollo (następcy słynnego Odeonu) z listopada
2001. Reprezentowany jest też rok 1999 – Nothing Is Easy z Paryża oraz
dwa utwory z występu dla holenderskiej telewizji. Natomiast Wond’ring Aloud i
Life’s a Long Song (gdzie bębni James Duncan, syn Andersona) pochodzą z
akustycznego występu z udziałem kwartetu smyczkowego. Najstarsze są trzy
wykonania akustyczne z Zurychu z 1989, a więc jeszcze w składzie z Davidem
Peggiem: A Christmas Song oraz dwa utwory z Aqualunga. Siłą
rzeczy materiał jest pocięty, ale jeśli szukam pełnej dramaturgii, to włączam Bursting
Out, a omawianą płytę traktuję jako aneks.
Nie wnosi się tu właściwie
nic nowego do wizerunku Jethro. Anderson oczywiście ma niższy głos niż w latach
70. i nie wyrabia z górkami, ale charyzmy nie utracił. Oczywiście raczy
publiczność rubaszną konferansjerką. Zespół oczywiście gra kompetentnie – vide
dość czadowy Sweet Dream; partie dęte ewidentnie pochodzą tu z
syntezatora, ale Anderson z Giddingsem wrzucają na zakończenie barokowy duet. Martin
Lancelot Barre trochę inaczej wykonuje słynną solówkę w Aqualungu, za to
w Fat Man tradycyjnie gra na flecie zamiast Andersona. Repertuar także nie
przynosi większych niespodzianek. Nie zabrakło ogrywanych mnóstwo razy klasyków
– Aqualung, Locomotive Breath czy prawie tytułowy Living
in the Past. Rolę kody tego ostatniego pełni minutowy fragment Protect
and Survive z epoki elektronicznej – i to jest największe
zaskoczenie repertuarowe. „Wiejską trylogię” reprezentuje tylko Jack in the
Green.
Najbardziej interesowały
mnie utwory z historii najnowszej zespołu, których siłą rzeczy nie mogłem wcześniej
słyszeć na płytach live. Roots to Branches został sprawnie
odegrany, Dot Com pozbawiony wokaliz Najmy Akhtar wypadł trochę ubogo. Anderson
sięgnął też po swój urobek solowy: instrumental In the Grip of
Stronger Stuff oraz mój ulubiony (słyszałem go w Katowicach) The
Habanero Reel z akordeonem i marimbą. Chociaż zaś w tamtych czasach wydawało
się, że Ian nie uważał debiutu This Was za dzieło „prawdziwego” Jethro
Tull, to piosenki z niego stanowią tu klamrę. Cały album, jeśli pominąć
półminutowe fletowe intro, rozpoczyna swingująco-bluesowy My Sunday Feeling,
a przedostatni (przed tradycyjnym Cheerio na finał) jest Some Day The
Sun Won’t Shine For You – i to nagrany w 2002 z okazji jednorazowego
spotkania oryginalnego składu. Anderson przypomina tutaj, że całkiem dobrze
radzi sobie z harmonijką ustną.
Ukazało się też DVD pod tym samym tytułem i z tą samą okładką, ale z nieco innym repertuarem, oraz połączone wydanie CD+DVD dla tych, którzy chcieliby mieć całość.
Rezerwat, Rezerwat, 1984
Pod drzewkiem przesileniowym znalazłem
dwupak Rezerwatu z lat osiemdziesiątych. Niestety, reedycja ta ukazała się z
oszpeconymi okładkami.
Grupa wyraźnie kosiła pod Republikę:
to maszynowo-zegarowe ostinato, ten czasem beznamiętny, a czasem groteskowo
przerysowany śpiew wokalisty… Podobieństwa sięgają tak daleko, że wers „Ja
wszystko wiem!” w singlowym Obserwatorze to wręcz kserokopia „Teraz już
wiem!” z Kombinatu. Andrzej Adamiak, Zbigniew Nikodemski et consortes mają jednak lżejsze,
mniej przytłaczające brzmienie. Gitary (Wiktor Daraszkiewicz i Mariusz Jeremus)
odgrywają bardziej wyeksponowaną rolę niż w grupie Grzegorza Ciechowskiego, zaś
Adamiak (zmarły w 2020) ma głos nieco wyższy od Obywatela i wpada nieraz w
zbolałą manierę wokalną w rodzaju The Cure.
Mimo nie do końca oryginalnej
konwencji, Rezerwatowi udało się wypracować parę zapamiętywalnych utworów,
zwłaszcza na początku płyty. To tylko mój pogrzeb ma w sobie coś z The Stranglers.
Paryż, miasto wymarzone jest tak naprawdę ironicznym wyznaniem miłości
do zupełnie innego miasta. Jakiego – to już cenzor nie pozwolił zaśpiewać,
chociaż nie zakwestionował wersu „Dziewczonki, walonki, kalinki, malinki”. Dość
spory potencjał przebojowy mają Cieć czy najbardziej tu motoryczna Trędowata
marionetka. Finałem płyty jest monumentalna Modlitwa o więź, którą
pamiętam z „Listy niezapomnianych przebojów” w Radiu Kraków.
Jako bonus dołożono Hej, hej, hej,
rockowe reggae zespołu Czerwony Kapturek – formacji, w której śpiewał Adamiak w
tak zwanym międzyczasie pomiędzy pierwszym a drugim albumem, kiedy akurat
odszedł na jakiś czas z Rezerwatu. W internetach nie tak łatwo znaleźć o niej
informacje, a opis płyty (bardzo skromny) stwierdza jedynie, że to „autorski
projekt Andrzeja Adamiaka”.
Rezerwat, Serce, 1987
Na drugim albumie Rezerwatu doszło
do zmiany składu: na perkusji i czasem klawiszach dołączył Gerard Klawe,
Daraszkiewicz pozostał jako jedyny gitarzysta.
Serce zawiera zdecydowanie
więcej syntezatorów niż debiut. Od nowej fali zespół przesuwa się bliżej w
kierunku postnowofalowego popu. Jeśli wcześniej Adamiak rekonstruował
Republikę, to tu bardziej adekwatne wydaje się odniesienie do Obywatela G.C. Jako
przykład mogą służyć Nie pragnę kwiatów, Czarownica czy Pod
makijażem uwielbienia. A już wyciszone Serce dla… nieodparcie
kojarzy mi się z którymś utworem Obywatela, tylko nie mogę ustalić, z którym.
Wagowo płyta jest mniej ciekawa niż
debiut, ale tu się znajduje największy hit zespołu – zanurzona w syntetycznej
mgle ballada Zaopiekuj się mną. Powstała zresztą wcześniej niż reszta
repertuaru, jeszcze z Piotrem Mikołajczykiem na perkusji. Adamiak opowiadał,
jak podczas koncertu w NRD z nudów zmienił refren w sposób sprośny, a po jakimś
czasie dowiedział się ze zgrozą, że to było nagrywane i tamtejsze radio
puszczało to jako niemały przebój. Drugim przebojem, także pochodzącym z
wcześniejszej sesji, były nie mniej cierpiętnicze Parasolki. Poza tym
zapadł mi w pamięć bardziej rockowy Och Lala z solówką na wibrafonie oraz
niepokojący Rzuć broń, jadący dynamicznym basowym tramwajem, choć z
przesiadkami.
Spośród trzech bonusów najbardziej
podoba mi się zapamiętany z początku lat 90. przebój Kocha ciebie niebo,
gdzie prócz Adamiaka, prezentującego jękliwą manierę jak u Roberta Smitha,
śpiewa jakieś dziecko, co sprawia dość niepokojące wrażenie. Mamy tam również
cały chór dziecięcy, jakieś fletniowe brzmienia gitarę raz funkowo podcinającą,
a raz wygrywającą „afrykańskie” melodie – w ogóle dużo wszystkiego i z całkiem
fajnym efektem.
Stos, Stos, 1989
Jaworzniccy
thrashowcy byli chyba pierwszym w Polsce przykładem grupy metalowej z kobietą
przy mikrofonie. Stos powstał w roku 1981, ale dopiero po czterech latach,
mając za sobą występy m.in. w Jarocinie, nagrał materiał na debiutancką płytę,
a kolejne trzy musiała ona czekać na wydanie. Album jest w efekcie zbiorem
utworów z trzech różnych sesji: dwóch w 1986 i jednej w 1989.
Thrash jaki jest, każdy widzi:
szybko, ostro, brutalnie. Okładkowy
bohomaz z czachą zapowiada prawdziwie metalowe doznania estetyczne. Próbka
tekstu: „Trupy leżą bez głów / Poszarpane od kłów”. Roman Kostrzewski wiedział,
co robi, unikając w swoich tekstach rymów. W Bogu piekieł padają słowa:
„Bogowie zła, Hadesu bram”. Za pierwszym razem usłyszałem: „Hanys u bram”, w
końcu zespół z Jaworzna. Irena Bol nie ma, jak na metalowe standardy, wyraźnie „kobiecego”
głosu, bo niejeden wokalista męski wydawał z siebie dźwięki w podobnie wysokich
tonacjach. Koledzy z zespołu wspomagają ją groźnym skandowaniem typu „Zabić,
zgnieść! Zabić, zgnieść!” (Anioł śmierci).
Najbardziej przystępnym punktem jest
Epitafium dla Iwony. Chodziło o tragicznie zmarłą dziewczynę
basisty; ja natomiast nigdy nie mogę zapamiętać, czy wokalistka jest Irena, a
epitafium dla Iwony, czy vice versa. Złośliwi mówią, że Stos wypada tu niczym
heavymetalowa wersja Bandy i Wandy. Oprócz tego uwagę zwraca mocarna
quasi-ballada Bóg piekieł. W obu zresztą gra gościnnie na basie Tomasz
Jaguś z Kata.
Reedycja z 2020 zawiera trzy bonusy,
z czego ostatni, Za horyzont, nagrany przez reaktywowany skład, z Janem
Kardasem na gitarze. Kardas zmarł w 2006 r. i wydanie jemu jest dedykowane.
Mimo wszystko Stos kontynuował działalność nagrał jeszcze premierową płytę w 2012.
Książeczka jest bardzo gruba, z
historią zespołu w dwóch językach i sporą ilością zdjęć.
David Bowie, Blackstar,
2016
Ostatnią płytę Bowiego,
wydaną praktycznie na łożu śmierci, znalazłem na targu w wersji zafoliowanej,
za jedyną dychę. Żal było nie skorzystać.
Widać tu wyraźną koncepcję
artystyczną, mocno awangardową. W teksty będę się musiał jeszcze wsłuchać, ale
już okładka, w czarno-białej tonacji, daje do myślenia. W projekcie dominuje
czerń, a wszelkie napisy z tyłu, na grzbiecie i w środku (lista utworów, skład
zespołu itp.) wykonane są lakierem na czarnym tle, a więc widoczne tylko pod
światło. Budzi to skojarzenia ezoteryczne – toć nawet Crowley pisał, że tam,
gdzie niewtajemniczeni widzą samą czerń, dla wtajemniczonych widoczne jest
pismo, zaś sam motyw światła jest centralny np. dla klasycznej kabały.
Na płycie znalazło się tylko
siedem utworów, ale o takiej długości, że wychodzi rychtyk klasyczny album
winylowy na około 40 minut. Prawie 10 z tego czasu zajmuje utwór tytułowy – o
brzmieniu lamentacyjnym i ciut jakby orientalnym, z łamaną partią perkusji,
brzmiącą jak programowana. W połowie przełamuje go nieco żywszy i bardziej
przystępny fragment, w którym pobrzmiewa stary dobry Bowie z lat 70.
W ogóle melodyka jest nawet
charakterystyczna dla Człowieka z Gwiazd, ale ukryta pod trudnymi, awangardowymi
aranżacjami. Towarzyszący artyście instrumentaliści wywodzą się raczej ze
środowiska jazzowego, często więc słychać amorficzne partie saksofonów,
nanizane na rytm jako pewną stałą. Nie tylko w utworze tytułowym rytmy brzmią
jak wygenerowane elektronicznie, za to ‘tis a Pity She Was a Whore (tytuł
o proweniencji jeszcze XVII-wiecznej) ciągnie mocne walenie w
perkusję. Sue (Or in a Season of Crime) ma rytm bardziej rwany,
niepokojący. W Girl Loves Me ogólną onirykę pogłębia spogłosowany wokal.
Fakt, że Lazarus został wybrany na singiel, niekoniecznie oznacza, że
jest to utwór przebojowy, choć istotnie, dla swej linii basu i ogólnej
struktury wypada najbardziej przystępnie z całej płyty. Bardziej konwencjonalnie
robi się pod koniec, w Dollar Days ze stosunkowo normalnymi partiami
saksofonu i w I Can’t Give Everything Away, gdzie dominuje typowa dla
tego artysty melancholia.
Bez względu na to, jakie intencje przyświecały Bowiemu, kiedy komponował i nagrywał ten materiał, trudno go nie odczytywać jako testamentu i epitafium. Z gwiazd przyszedłeś, w gwiazdę się obrócisz…
Trust, Repression, 1980
Jeden z najsłynniejszych we
Francji zespołów hardrockowych słynie poza ojczyzną głównie z dwóch rzeczy:
jego przebój Antisocial w wersji anglojęzycznej skowerował Anthrax, zaś perkusistą
Trust był swego czasu Nicko McBrain, zanim dołączył do Iron Maiden.
Repression zdobyłem na
giełdzie płytowej i początkowo nie byłem pewien, która to wersja językowa – brak
akcentu nad „e” utrudniał rozpoznanie. Okazało się jednak, że francuska, i
bardzo dobrze, bo anglojęzycznego hard rocka mam pod dostatkiem.
Płyta jest całkiem równa,
pełna zadziornych, dość melodyjnych utworów. Widać inspirację AC/DC, nawet Bernie
Bonvoisin przypomina trochę manierą wokalną Bona Scotta, chociaż nie brzmi aż
tak obleśnie. Riffy za to nie zawsze kojarzą się z australijsko-szkockim ansamblem.
Największe podobieństwo zdradza Passe oraz motyw przewodni w Instinct
de mort. Podobne klimata reprezentuje Le mitard, chociaż za
bardzo już mi się dłużył. Gitarzysta Nono Krief regularnie popisuje się efektownymi
solówkami.
Antisocial to bodaj
największy hit grupy, częściowo dzięki spopularyzowaniu przez Anthrax. Kto zna
wersję angielską, może być zaskoczony nieco innym frazowaniem – we francuskiej
tekstu wydaje się sporo więcej, zwłaszcza w refrenie (po angielsku: „I’m anti-,
I’m antisocial!” powtórzone czterokroć, po francusku: „Antisocial, tu perds ton
sang-froid. / Repense à toutes ces années de service”). Moim osobistym hitem jest
wymierzony w ajatollaha Chomeiniego Monsieur Comédie.
Jako urozmaicenie gitarowej
aranżacji pojawiają się dęciaki (Au nom de la race) albo fortepian (Fatalité).
Saumur to z kolei kawałek ciężkiego bluesa, o ile rozumiem tekst – o
wymowie antymilitarystycznej (w Saumur mieści się akademia i muzeum wojsk
pancernych oraz renomowana szkoła jeździecka, obie wywodzą się z dawnej szkoły
kawalerii).
Druga połowa albumu trochę się
wlecze, ale kończy go rozpędzony prawie na punkową modłę Les sectes, nawiązujący
do świeżej wówczas sprawy pastora Jima Jonesa i jego Świątyni Ludu.
King Crimson, Thrak,
1994
Ten album dostałem już
kiedyś pod choinkę, ale na kasecie, ponad 20 lat temu. Podobnie jak w przypadku
Islands, nie od razu go zrozumiałem.
Reaktywując w latach
dziewięćdziesiątych King Crimson, Robert Fripp ściągnął wszystkich muzyków,
którzy tworzyli zespół w poprzedniej dekadzie – w tym wokalistę/gitarzystę
Adriana Belew i basistę Tony’ego Levina, pierwszych Amerykanów na zamku Karmazynowego
Króla. Jako perkusista pierwotnie typowany był ktoś nowy, Jerry Marotta, ale
ostatecznie do składu trafił weteran wersji King Crimson z lat 70. i 80. – Bill
Bruford. Do tego doszedł uczeń Frippa, Trey Gunn, grający na instrumencie typu stick,
i drugi perkusista Pat Mastelotto (wtedy najmniej znany, a po ćwierćwieczu jako
jedyny prócz lidera pozostał z tamtych czasów). Grupa miała więc dwóch
gitarzystów, dwóch basistów i dwóch perkusistów – tzw. podwójne trio – czego
pokłosiem była praca w podgrupach pod szyldem tzw. ProjeKCts.
Thrak to pierwsza
pełnowymiarowa płyta King Crimson od 1984 (rok przed nią ukazał się minialbum Vrooom,
z którego parę utworów zostało tu powtórzonych, jednak w nowych wykonaniach).
Mimo zbieżności personalnej, bardziej niż nowofalowo-afrykańskie wcielenie z
lat 80. przypomina ona pierwszą połowę albumu Red. Ciężkie riffy w
nieoczywistych podziałach rytmicznych, czasem przełamane uspokojeniem albo jakimś
ekscentrycznym pasażem? A proszę. Płyta zaczyna się wprawdzie melancholijnym
melotronem, ale to zmyłka, bo otwieracz VROOOM ostro dokłada do pieca. Uzupełnia
go utrzymana w podobnych harmoniach Coda: Marine 475, za której całą
zawartość tekstową służą recytowane gdzieś w tle, ledwo słyszalne liczby. Głos
Adriana Belew słychać wyraźnie dopiero w Dinosaur. Piosenka ta ma pewien
walor przebojowy, choć zbudowana jest na trudnych dla przeciętnego słuchacza
kontrastach dynamicznych. W spokojniejszych fragmentach (czytaj: w zwrotce)
warto zwrócić uwagę, jak malowniczo bobruje bas.
To są jednak bardziej
przystępne fragmenty albumu. Dalej mamy już pełną awangardę. B’Boom to
perkusyjny instrumental na tle amorficznych plam dźwiękowych, Radio I i Radio
II to takie plamy w wersji saute (tzw. soundscapes), zaś THRAK – ciężka
rąbanka w wykonaniu całego zespołu.
Wytchnienie przynosi łagodny
Walking on Air o prawie beatlesowskiej melodyce (i kolejnych
imponujących partiach basu), podczas gdy ballada One Time z drugiej
połowy płyty jest już bardziej lamentacyjna. Do tego dochodzą dwie oparte na
pasażu gitarowym miniatury Inner Garden.
Najbardziej podobają mi się fragmenta
nieco funkowe – People, a przede wszystkim ekscentryczny Sex Sleep
Eat Drink Dream z tekstem pozornie pozbawionym sensu i zniekształconymi
elektronicznie krzykami Belew (wypada on tu niemal jak rozjazgotana wersja
Johna Lennona). Służy on jako finał płyty. Po nim następuje repryza utworu
otwierającego, zatytułowana odpowiednio VROOOM VROOOM, z kodą
traktowaną jako osobny utwór.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz