Z różnych względów postanowiłem sobie odświeżyć parę pozycji
dotyczących udziału armii amerykańskiej na europejskim teatrze działań II wojny
światowej. Właściwie, z punktu widzenia historiografii amerykańskiej, należy tu
mówić o dwóch teatrach, bo europejski (ETO) obejmował Europę Zachodnią, a
Włochy zalicza się już do śródziemnomorskiego (MTO). Do dwóch habełków dodałem osobistą
relację uczestnika kampanii włoskiej.
6. Jerzy Naziębło, Sycylia 1943, Warszawa 1995 (z serii Historyczne bitwy)
Ostatnio zajmowałem się zawodowo 3. Armią
amerykańską na froncie zachodnim. Jej dowódca, słynny gen. George S. Patton,
był już w Europie podczas I wojny światowej. Ćwierć wieku później powrócił, ale
(na razie) w zupełnie inne rejony. Stanął mianowicie na czele 7. Armii, która
miała dokonać inwazji na Sycylię, otwierając nowy front przeciwko Niemcom.
Autor tego średniej długości habełka rozpoczyna
od omówienia strategicznego i gospodarczego znaczenia Sycylii, po czym
przechodzi do sytuacji w czasie II wojny. Decyzję o inwazji podjęto w wyniku długich
dyskusji o otwarciu drugiego frontu w Europie, Stalin bowiem naciskał,
żeby Churchill i Amerykanie coś w końcu zrobili dla odciążenia ZSRR. Alianci
zachodni, przekonani, że na atak we Francji jeszcze za wcześnie, postanowili
najpierw uderzyć w „miękkie podbrzusze” Osi. Churchill wolał przez Bałkany, ale
ostatecznie zdecydowano się na Włochy, aby wyeliminować z wojny drugi co do wielkości
kraj nieprzyjacielski w Europie.
Inwazję na Sycylię poprzedziły szeroko
zakrojone przygotowania, których opis daje pojęcie o złożoności aspektu logistycznego
prowadzenia wojny w XX wieku. Zadbano o zmylenie przeciwnika, m.in.
demonstracyjnymi atakami w innych rejonach Śródziemnomorza. W rezultacie część
dowódców wojsk Osi była przekonana, że cios spadnie na Sardynię albo Peloponez.
W ramach zaś działań na rzecz podkopywania morale agenci brytyjskiego SOE
nawiązali kontakty z Kozą Nostrą.
Do operacji „Husky” wyznaczone zostały dwa
związki operacyjne: amerykańska 7. Armia gen. Pattona i brytyjska 8. Armia,
dowodzona oczywiście przez wicehrabiego Alamein. W pierwszej znalazły się m.in.
1. Dywizja Piechoty „Big Red One” i 45. DP „Thunderbird”, po stronie
brytyjskiej zaś – Szkoci z 51. DP, Northumbryjczycy z 50. DP i kanadyjska 1. DP.
Jedni i drudzy mieli też swoje siły morsko- i powietrznodesantowe. Wszystko wymagało
solidnego wsparcia marynarki i lotnictwa. Wśród okrętów znalazł się nawet… krążownik „Aurora”, ale rzecz jasna nie
ten z Leningradu, tylko brytyjski.
Sycylii broniły wojska w większości włoskie pod
dowództwem gen. Alfredo Guzzoniego. Z reguły nie przedstawiały wysokiej
wartości bojowej. Na plus wyróżniała się dywizja „Livorno”, dowodzona przez
generała o nazwisku Chirieleison. Groźniejsze były siły niemieckie: „Hermann Göring” i 15. Dywizja
Grenadierów Pancernych. Jednym ze zgrupowań bojowych tej ostatniej dowodził płk
Fritz Fullriede, późniejszy komendant twierdzy Kołobrzeg w 1945 r.
Po omówieniu organizacji obrony Sycylii oraz
ugrupowania desantowego następuje opis samego desantu i rozwijania powodzenia
po uchwyceniu przyczółków. Ze względu na słabość obrony, w ciągu pierwszych
trzech dni alianty zdobyły sporą część południa wyspy, łącznie z Syrakuzami. Potem
jednak opór przeciwnika zaczął tężeć. Amerykanie dość sprawnie poradzili sobie
z opanowaniem Palermo, Brytyjczykom i Kanadźcom szło już trudniej i z większymi
stratami. Szczególnie ciężkie były walki wokół Etny.
Narracja jest dość sprawna i przejrzysta,
jednak w ogóle nie pozwala odczuć ciężkości walk, w odróżnieniu np. od
wydanej niedawno trylogii Douglasa Nasha o IV Korpusie Pancernym SS. Autor nie
ustrzegł się pewnych uproszczeń. Ponieważ brygada komandosów piechoty morskiej
wchodziła w skład 1. DP kanadyjskiej, z tekstu zdaje się wynikać, że to również
byli Kanadyjczycy. Nie może się też zdecydować, czy okręt „Monrovia” był
amerykański, czy brytyjski. 51. DP jest tu nazywana „Dywizją Piechoty
Wysokogórskiej”, chociaż nie była to stricte jednostka wojsk górskich, a jeno
złożona z góralskich batalionów szkockich. Niemiecka 15. DGPanc występuje pod
trzema różnymi nazwami. Drugie imię dowódcy alianckich sił morskich na
Śródziemnomorzu, Arthura Browne’a Cunninghama, przybiera apetyczną formę
„Brownie”. Pojawiają się też nieistniejące czołgi niemieckie „Tiger Mark IV”
oraz płk Boguslav von Benin, który właściwie nazywał się Bogislaw von Bonin.
Książkę kończy podsumowanie z próbą oceny oraz
krótki passus o udziale w tej kampanii polskich okrętów wojennych, a mianowicie
niszczycieli „Piorun”, „Ślązak” i „Krakowiak” oraz okrętów podwodnych
„Dzik” i „Sokół”. W tle pozostaje legendarny transatlantyk „Batory” jako
transportowiec wojsk.
Na końcu znajduje się kilka aneksów,
przedstawiających organizację wojsk obu stron, a także najważniejsze dane na
temat typów alianckich barek desantowych. Duże udogodnienie w lekturze stanowi
5 czytelnych map. Ilustracje zawiera jedna wklejka: głównie zdjęcia wykonane w
czasie kampanii oraz kilka portretów dowódców. Wszystko z perspektywy
alianckiej: nieprzyjaciela reprezentują jedynie Guzzoni i drugi Włoch, gen. Emilio
Faldella, który w treści książki nie odgrywa roli (był szefem sztabu Guzzoniego,
ale z lektury tego nie zapamiętałem, musiałem sprawdzić gdzie indziej), za to
napisał jedną z prac wykorzystanych przez J. Naziębłę. Na uwagę zasługuje w
spisie ilustracji uwzględnienie źródeł, z których autor je wyciągnął – w
habełkach rzecz dość rzadka. Bibliografia jest krótka, ale przyzwoita: autor
grzebał w archiwach oraz korzystał z szeregu źródeł i opracowań w różnych
językach.
7. Robert Bielecki, Normandia 1944,
Warszawa 1991 (z serii Historyczne bitwy)
Nauki wyciągnięte z sycylijskiej operacji
desantowej dowództwo alianckie wykorzystało w z dawna wyczekiwanej inwazji na
ziemi francuskiej. „D-Day” jest zapewne najbardziej kojarzonym w USA momentem
II wojny światowej w Europie. Spora tu zasługa takich dzieł jak filmy Najdłuższy
dzień czy Szeregowiec Ryan. Postanowiłem szybko sobie przypomnieć
habełka poświęconego tym wydarzeniom. Dla Roberta Bieleckiego (przede wszystkim
napoleonisty i historyka Francji) była to trzecia książka w tej serii –
przedtem napisał Somosierrę 1808, jedno z najważniejszych opracowań
historycznych, jakie czytałem w dzieciństwie, oraz Berezynę 1812.
Narracja zaczyna się od planów inwazji na
Europę Zachodnią, które dojrzewały u Brytyjczyków, a potem i Amerykanów,
od samego 1940. Następnie omówiony został niemiecki system obrony. Alianci
specjalnie wybrali do inwazji rejon Normandii, ponieważ ani wojska, ani
fortyfikacje nieprzyjaciela nie były tam tak silne jak w rejonie Cieśniny Kaletańskiej.
Niemcy mieli w Normandii siły bardzo zróżnicowane: od bardzo bitnych
spadochroniarzy i 12. DPanc SS „Hitlerjugend” (która jednak nie zdążyła
zareagować w samym dniu „D”) do umiarkowanej dobroci batalionów gruzińskich,
turkmeńskich, rosyjskich itp. Jako osobliwość autor wymienia 70. Dywizję
Piechoty, złożoną z żołnierzy chorych na żołądek, którzy wymagali specjalnej
diety, jednak powstała ona już po opisywanych wydarzeniach. Melomanów może
zainteresować, że jedna z niemieckich baterii nadbrzeżnych nosiła nazwę
„Lindemann”.
Kolejne rozdziały poświęcone są przygotowaniom:
zgranie sił morskich, organizacja lotnictwa, innowacje techniczne takie jak
sztuczny port „Mulberry”, takoż kwestie utrzymania desantu w tajemnicy oraz
zmylenia Niemców co do faktycznego kierunku ataku; do tego ostatniego zadania
zaangażowany został aktor Clifton James jako sobowtór marszałka Montgomery’ego.
Potem następuje sama inwazja, w ostatniej możliwej chwili odłożona z 5 na 6
czerwca ze względu na złą pogodę. Jej przebieg rozbity został na poszczególne
plaże. Najbardziej kojarzone popkulturowo jest lądowanie Amerykanów na krwawej
plaży „Omaha” (i żeby mi tu nie używać kalki językowej „Omaha Beach”, jakby to
była miejscowość w USA, typu Miami Beach czy Rockaway Beach!) Dużo lepiej szło
im na plaży „Utah”. Swoją drogą, ciekawostka: obu amerykańskim odcinkom nadano
nazwy stanów USA, które nie mają dostępu do morza. Brytyjczycy lądowali na
plażach „Gold” i „Sword”, a drugie po „Omaha” największe straty poniesione
zostały na plaży „Juno”, gdzie desantowali się Kanadźcy. Osobne rozdziały
poświęcono operacjom desantowym na skrzydłach i w centrum: spadochroniarzy
brytyjskich na Moście Pegaza, amerykańskich pod Sainte-Mère-Église i rangersów na klifie
Pointe du Hoc.
Wydarzenia przedstawiono głównie z perspektywy
alianckiej; reakcji Niemców dotyczy jeden niedługi rozdział. Trzeba tu dodać,
że książka skupia się wyłącznie na dniu „D”, a to, co było potem – walki o
Caen, zdobywanie półwyspu Cotentin, wyjście aliantów z przyczółka – zostało
wspomniane tylko przelotnie.
Udziałowi Polaków autor poświęcił osobny fragment.
W siłach amerykańskich służyli oczywiście Polish-Americans, np. przy okazji Pointe
du Hoc wspomina się, że istotną rolę w akcji odegrali radiotelegrafiści z
Pensylwanii: Ludwik Lisko i Franciszek Kołodziejczak. 1. DPanc gen. Maczka
miała wylądować na kontynencie dopiero później, ale w operacji desantowej brało
udział polskie lotnictwo, a także jednostki morskie. Przestarzały statek
handlowy „Wilia” został zatopiony w ramach budowy sztucznego portu, zaś wśród
okrętów wojennych znalazło się największe, na czym nasi marynarze pływali –
krążownik ORP „Dragon”. Rozbił on swoimi działami zgrupowanie niemieckich
czołgów, którego dowódca nazywał się von Oppeln-Bronikowski.
Pracę kończy omówienie ważniejszych pomników i
muzeów w rejonie inwazji. Trochę do dziś zdezaktualizowane, gdyż np. już trzy
lata po jej wydaniu Most Pegaza w Benouville został zastąpiony nowym –
zresztą podobnej konstrukcji – i przeniesiony na teren specjalnie powołanego
miejsca pamięci.
Książka napisana jest lekkim piórem, w sposób
zajmujący. Autor nie lubi się jednak z językiem angielskim (większość
bibliografii stanowią opracowania francuskie). Przekręca wiele wyrazów, np. „pillbox”
(blokhauz) na „pilebox” i „Crab” na „Crabe”, z pułkowej grupy bojowej
(Regimental Combat Team, RTC) robi nonsensowne „Regiment Tactic Combat” (RCT), w
aneksie przekręca Royal Armoured Corps na Royal Army Corps, generalnie nie czuje
angielskiej gramatyki. 3. i 4. pułk County of London Yeomanry określa mianem „strzelców
wyborowych”, bez wyjaśnienia, że były to jednostki pancerne, w których nazwie dodatek
„(Sharpshooters)” miał jedynie charakter pamiątki z czasów, kiedy formowano je jako
konne.
Lekturę wspomaga
parę bardzo przejrzystych map oraz dwie wkładki ilustracyjne (tym razem nie ma
zgoła żadnych portretów, ino Eisenhower z profilu, w rozmowie ze
spadochroniarzami). Aneksy przedstawiają dość szczegółowo strukturę alianckich sił
lądowych, morskich i powietrznych (choć nie bez literówek), a wojsk niemieckich
pobieżnie. Znacznym ułatwieniem, a rzadko spotykanym w tej serii, jest indeks
osobowy.
8. Norman Lewis, Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z
okupowanych Włoch, Wołowiec 2014
Skok z powrotem na front włoski, a raczej na tyły, wykonałem dzięki
wydawnictwu Czarne. W czasie wojny reportażysta Norman Lewis służył w brytyjskim
wywiadzie wojskowym. Nie wykonywał jednak tajnych misji na tyłach wroga, lecz całkiem
jawną (i syzyfową) pracę na tyłach własnych wojsk. W roku 1943, razem z
grupą innych oficerów Polowej Służby Bezpieczeństwa (FSS), przydzielony został
do sztabu amerykańskiej 5. Armii, gdyż Jankesi nie dysponowali podobnego
rodzaju służbą. Wziął udział w desancie pod Salerno, a potem spędził wiele
miesięcy w Neapolu i okolicach.
FSS miało na ziemi włoskiej rozliczne zadania.
Jak pisze sam autor: „Jeśli pominąć czysto negatywne definicje naszej roli, (…)
nikt dokładnie nie wie, kim jesteśmy ani
czym się zajmujemy. W rezultacie przydziela się nam każde zadanie, którego nie
chcą się podjąć inne służby”. Chodziło to głównie o bezpieczeństwo na tyłach, ale
też częściowo i to, co w dzisiejszych armiach nazywa się civil affairs.
Wchodziło tu w grę aresztowanie agentów nieprzyjacielskich (nader często
zdarzały się fałszywe alarmy), weryfikacja akt osobowych pozostałych po tajnej
policji Mussoliniego czy przyjmowanie informacji od donosicieli (zwanych
eufemistycznie „źródłami”). Całą tą robotą w półtoramilionowym mieście musiało
się zajmować czterech facetów. Szczególną odrazę autora budziła obróbka
donosów, zwłaszcza że 90% z nich miało wartość nawozu – od wyrównywania osobistych
porachunków po kompletne urojenia. Cenzorzy listów i podsłuchowcy telefoniczni
widzieli zaś groźne treści wywrotowe w sformułowaniach całkiem niewinnych,
a rysopisy były czasem równie konkretne jak: „ma twarz hipokryty”.
Z dziennika Lewisa wyłania się tragikomiczny
obraz tyłów frontu włoskiego. Sceny groteskowe przeplatają się z takimi, od
których śmiech więźnie w gardle – niczym w Paragrafie 22, tyle że to, o
czym pisze Lewis, naprawdę się zdarzyło. Szafowanie krwią żołnierzy na froncie,
bałagan na zapleczu, w zasadzie obojętność wobec trudnej sytuacji ludności
cywilnej i bezradność tych nielicznych, którzy chcieli coś zmienić. Oficerowie,
brytyjscy czy amerykańscy, niewiele mieli w sobie rycerskości i rabowali, co
popadło, żołnierze nie byli lepsi, a o generale Clarku lepiej nie mówić.
Neapol i okolice jawią się tu królestwem występku.
Kradzieże były na porządku dziennym, a wśród zaopatrzenia alianckiego nie było
takiego artykułu, który by nie trafiał na czarny rynek. Korupcja szerzyła się
do tego stopnia, że każdy, kogo to dziwiło, niezależnie od rangi, mógł co najwyżej
wzruszyć ramionami. Przy całym swoim wynędznieniu, Neapol wydawał się jednak
spokojny w porównaniu z miasteczkami na prowincji, gdzie regularnie rządziła
camorra i wciąż żywe były tradycje krwawej zemsty. W tle pojawia się ciemna
karta kampanii włoskiej – marocchinate, brutalne gwałty na miejscowej
ludności, popełniane przez Marokańczyków z armii francuskiej, a przez wyższe
szczeble dowodzenia ignorowane do tego stopnia, że w końcu camorra wzięła
sprawy w swoje ręce. Nie żeby camorra sama brzydziła się przemocą wobec kobiet…
Po okolicy grasowali także regularni bandyci. Na jakiś czas oddelegowano Lewisa
do Benewentu, gdzie samodzielnie zastępował 20 ludzi. Przychodziło mu tam się zadawać ze
skrajnie skorumpowanym komendantem miejscowej policji, a wraz z pododdziałem
kowbojowatych Kanadyjczyków wziął udział w obławie na jedną z band.
Mimo wszystkich nieszczęść mieszkańcy Neapolu
jakoś żyli. Sprawiali wrażenie, jakby totalny bagałan był dla nich stanem
naturalnym: od miesięcy nie mieli prądu, nie mieli jedzenia – a coś przecież
jedli, rozstawiali stoły i biesiadowali wśród zrujnowanych domów. Kwitło życie
miłosne, szczególnie na jednym z cmentarzy. Dochodziło do romansów
włosko-alianckich (Lewis służył tu jednemu z kolegów jako powiernik i tłumacz).
Nie wszystkie kontakty damsko-męskie miały charakter dobrowolny: dla wielu
neapolitańskich kobiet nierząd stanowił jedyną okazję zdobycia paru konserw. Wobec
faktu, że w strefie alianckiej szerzyły się choroby weneryczne, a pod okupacją
niemiecką mniej, jedna z brytyjskich jednostek wywiadowczych wpadła na szczwany
plan przerzucenia kilkudziesięciu „panienek”, które były zarażone, ale jeszcze
nie było po nich widać, z południa na północ, w celu osłabiania potencjału żołnierza
niemieckiego – na szczęście niezrealizowany.
Część mieszkańców, bez względu na wszelkie
trudności, starała się trzymać fason i dbać o pozory: każda rodzina uważała za
punkt honoru mieć potomka z wyższym
wykształceniem. W rezultacie żyły w mieście tysiące adwokatów i lekarzy,
którzy klepali biedę, bo nie było dla nich posad. Na nieco tylko wyższym
poziomie żyli niezliczeni neapolitańscy książęta i hrabiny. Jeden z
informatorów Lewisa dorabiał, chodząc na pogrzeby jako „wujek z Rzymu”, którego
obecność miała dodawać splendoru rodzinie zmarłego. Trwało też życie religijne:
autor wspomina m.in. o kulcie św. Januarego, patrona miasta, i o zakonniku, który
jakoby umiał latać (podobno chodziło o ojca Pio). Był też świadkiem marcowej – ostatniej
jak dotąd – erupcji Wezuwiusza i widział w małym miasteczku, jak procesja z
krzyżami i figurą św. Sebastiana usiłowała powstrzymać pełznącą lawę. W razie,
gdyby się nie udało, z boku stała figura św. Januarego – ale do wykorzystania
tylko w ostateczności i przykryta
plandeką, żeby Sebastian się nie obraził.
Tłumaczenie stoi na dobrym poziomie, z jednym
wyjątkiem: co znowu, kurna olek, za „Nelson i Emma Hamiltonowie”?! W 2016
na podstawie książki powstał film dokumentalny z narracją Benedicta
Cumberbatcha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz