Luty był owocnym miesiącem w dziedzinie nabytków płytowych, głównie dzięki bogatemu wyborowi na targu staroci, ale nie tylko.
Breakout, Na drugim brzegu tęczy, 1969
Płytę,
na której big beat stał się polskim rockiem, miałem dawniej w wersji winylowej.
Teraz wykorzystałem okazję, żeby sprawić sobie kompakt.
Kiedy
zespół z Rzeszowa występował jeszcze pod nazwą Blackout, był w zasadzie typowym
zespołem bigbitowym, co prawda nieźle rokującym. Dopiero pod kuratelą
Franciszka Walickiego (twórcy samego pojęcia „big beat”, odkrywcy m.in.
Niebiesko-Czarnych i Niemena, który imię Czesław zawdzięczał jego żonie) grupa,
przemianowana na Breakout, naprawdę rozwinęła skrzydła. Zabrał on podopiecznych
do Holandii, gdzie mieli okazję usłyszeć na żywo największe gwiazdy swoich
czasów i kupić profesjonalny zachodni sprzęt.
Debiutujący
Breakout stał jeszcze jedną nogą w wiadrze bigbitowym. Takie fragmenty jak Nie
ukrywaj – wszystko wiem (solo na harmonijce) albo smutne Powiedzieliśmy
już wszystko ciągle jeszcze trzymają się kanonów polskiej muzyki
młodzieżowej, co prawda na najwyższym poziomie i Nalepa grywa już solówki. Podobnie
Masz na to czas, z tym że muzycy dają dowód erudycji, cytując Satisfaction
Stonesów. Płyta zawiera też Wołanie przez Dunajec jako ślad
ówczesnej mody na folklor, z gościnnym występem Alibabek.
Z drugiej strony – mamy do
czynienia z całkiem nową jakością. Płytę rozpoczyna Poszłabym za tobą,
prawie hardrockowe uderzenie, przełamane spokojniejszą, fletową wstawką
Włodzimierza Nahornego. Nie mniej czadowy jest utwór tytułowy, w którym
Breakout zgłasza już akces do świata psychodelii: rasowy bluesrockowy riff
gitary basowej, sfuzzowane zagrywki Nalepy, a przede wszystkim jazzowy saksofon
Nahornego. Nawet dzisiaj robi to wrażenie, a w 1969 musiało po prostu wyrywać z
butów. W porównaniu z tymi dwoma największy przebój, Gdybyś kochał, hej!,
wypada najbardziej standardowo.
Kanał między obydwoma
nurtami wyznaczają dwie przeróbki. Czy mnie jeszcze pamiętasz to, jak
wiadomo, sentymentalna piosenka z wczesnego okresu kariery Czesława Niemena,
ale Nalepa z zespołem przerobili ją całkiem po swojemu, dodając dużo rockowego
łomotu i oczywiście solo saksofonu. Wymowa utworu, w wersji genderowo odwróconej,
jest przy tym bardziej gorzka niż w oryginale. Z kolei Gdzie chcesz iść to
utwór jeszcze z czasów Blackoutu, w nowej wersji porządnie rozbudowany i z
kontrastami dynamicznymi.
Teksty
napisali Walicki (pod pseudonimem Jacek Grań), Bogdan Loebl i w jednym
przypadku Marek Gaszyński. „Królika trzymać w dłoniach i głaskać dłonią jego
sierść” – to ile w końcu ona miała rąk?
Reedycja z roku 2020 zawiera błąd w liście utworów, przypisując autorstwo Czy mnie jeszcze pamiętasz Nalepie, zamiast Czesławowi Niemenowi.
Leash Eye, Hard Truckin’ Rock, 2013
Leash Eye, czyli po prostu
Liszaj, powstał z inicjatywy Arkadiusza „Opatha” Gruszki, byłego członka grupy
Corruption, która zaczynała od thrash/death metalu, a potem obrała kurs stoner-metalowy.
Tę ostatnią konwencję prezentuje również Leash Eye. Na okładce widać potężny
amerykański ciągnik siodłowy, który adekwatnie ilustruje wykonywaną przez zespół
muzykę.
Hard
Truckin’ Rock, trzeci album w jej dorobku, jest dość jednostajny, z
utworami podobnymi do siebie. Ciężarowe riffy, motoryczne rytmy, zachrypnięty,
pełen testosteronu głos wokalisty Sebba Pańczyka – soundtrack do jeżdżenia
walcem drogowym, przesycony wonią alkoholu, tytoniu i smaru. Wszystko to daje
efekt dość podobny do szwedzkiej kapeli Spiritual Beggars (w każdym razie z
okresu Ad Astra). W składzie jest klawiszowiec, lubiący organy Hammonda,
ale dokłada się on raczej do ogólnej magmy brzmieniowej niż wychodzi na
pierwszy plan.
Z całej jednostajności
wyróżniają się pojedyncze momenty. Otwieracz Fight the Monster,
poświęcony choremu synowi wokalisty, ma silny groove, ale najciekawsze jest
spowolnienie, przeradzające się w melodyjną solówkę gitarową. Drugie ciekawe solo
wyskakuje w S.B.F. Anthem, a wkrótce po nim drumla. Spokojniejsze utwory
(ale nie na tyle, żeby je nazywać balladami) są dwa: Been Too Long,
kojarzący mi się z Alice In Chains, i jadąca monumentalnym fortepianem Never
Enough, gdzie Sebb brzmi momentami (kiedy nie chrypi) jak Ian Gillan.
Licznik pokazuje prawie 12 minut, ale utwór trwa tylko 6, a po pauzie następuje
ukryty instrumentalny bonus, gdzie organista Voltan w końcu dostaje większe
pole do popisu.
W dwóch utworach gościnnie
śpiewa w tle Krzysiek Sokołowski z Nocnego Kochanka, ale nie słychać go za
bardzo.
Runrig, Mara, 1995
Jest to dziewiąta płyta szkockiego
zespołu folkrockowego, którego jądro tworzyli bracia Rory i Calum MacDonald,
alias Ruaraidh i Calum Dòmhnallach, oraz wokalista Donnie Munro vel Donaidh
Rothach (zaraz potem opuścił grupę, a później został rektorem Uniwersytetu w Edymburku).
Jak widać, muzycy czuli przywiązanie do szkockiego języka gaelickiego, a nawet
udało im się wprowadzić parę piosenek w tej archaicznej mowie na listy
przebojów. Na albumie Mara, który nadszedł już po okresie największych
sukcesów Runrig, są tylko dwa takie utwory: Meadhan Oidhche air an
Acairseid i Thairis air a Ghleann. Pierwszy jakby z zabawy ludowej,
a drugi cokolwiek „zamglony”, jak tradycyjny air.
Elementy celtyckie przenikają
się tu z elegancko skrojonym postnowofalowym pop-rockiem lat 80. Konwencja z
grubsza podobna jak irlandzki Clannad, tyle że ten drugi robił to lepiej; no i
oczywiście Clannad to Irlandczycy, a Runrig – Szkoci. Dwuminutowy wstęp Day
in a Boat może zniechęcać do słuchania – syntezatorowa mgła, w której wiszą
melancholijne zaśpiewy. Potem jest już ciekawiej. Nothing Like the Sun o
transowym rytmie kojarzy mi się z celtycko-elektronicznymi eksploracjami Mike’a
Oldfielda z tego samego okresu. W pewnym momencie pierwszoplanową rolę
przyjmują dudy. Do najbardziej udanej części płyty należy melancholijny air The
Mighty Atlantic / Mara Theme, którego solenną monumentalność wzmagają
smyczki Royal Scottish National Orchestra oraz słyszalny w tle Glasgow
Hebridean Gaelic Choir, a i lira korbowa się gdzieś zaplątała. Bardziej
nastrojową stronę reprezentują ballada Road and the River i wzbogacony
akordeonem The Dancing Floor. Instrument ten pojawia się też w
motorycznym The Wedding, który ma w sobie coś z grubsza
springsteenowskiego. Na płycie brakuje utworu tak między oczy przebojowego jak wydany
osiem lat wcześniej The Cutter, ale najbliższym odpowiednikiem, łączącym
rzewną melodykę z motorycznym rytmem, jest Things That Are.
Blur, The Magic Whip,
2015
Zespół Damona Albarna
ścichapęk reaktywował się po 12 latach, i to z gitarzystą Grahamem Coxonem,
którego zabrakło na ostatniej płycie przed rozpadem. Na pierwszy rzut oka
trudno zgadnąć, że mamy do czynienia z albumem Blur: wszystkie napisy na
okładce, z wyjątkiem drobnego druczku na tylnym grzbiecie, wykonane są po
chińsku. Żeby sprawdzić tytuły utworów, trzeba zajrzeć do książeczki.
Coś ze starego dobrego Blur
słychać już w początkowym, utrzymanym w średnim tempie Lonesome Street.
Podobny klimat spotyka się w po angielsku filuternym I Broadcast czy w
wysoce chwytliwym Ong Ong. Powrót do czystego britpopu był jednak po
tylu latach niemożliwy; bardziej awangardowe terytoria, które muzycy eksplorowali
na trzech ostatnich płytach, gdzieś im się odłożyły z tyłu głowy. Nawet
tam, gdzie melodyka ma w sobie typowo Albarnowską lekkość i ironię, aranżacje
pozostają odległe od zwykłej gitarowości: trochę elektroniki, różne kanty,
dysonansowe w tle odgłosy. Mój ulubiony fragment w tej kategorii to singlowy Go
Out, oparty na jednostajnym, motorycznym rytmie, który budzi skojarzenia z The
Bogus Man Roxy Music, berlińskim okresem Davida Bowiego czy wreszcie drugim
po Blur najsłynniejszym projektem Albarna – wirtualnym zespołem Gorillaz. Żeby słuchacz
jeszcze mniej zrozumiał, w teledysku widzimy chiński program kulinarny.
Całkiem dobrze wchłaniam
utwory „spokojniejsze” (tzn. w wolniejszym tempie, bo jakiś niepokój się tam
jednak kryje), jak New World Towers albo Pyongyang. Trochę mniej
przypada mi do gustu Thought I Was a Spaceman, dość depresyjny (a przy
tym najdłuższy na płycie). Ponura, lecz wpadająca w ucho melodia Ice Cream
Man dlaczegoś kojarzy mi się z Kultem. Jeszcze bardziej odlotowe skojarzenia
budzi There Are Too Many of Us, gdzie kanwę stanowią orkiestracje
brzmiące podobnie do jednego z utworów Dead Can Dance, chociaż pod względem
melodyki jest to raczej britpopowa ballada. Odrobinę soulu wpuszcza za to Ghost
Ship.
Całkiem nieźle wyszedł Blur ten powrót, szkoda tylko, że od tej pory nie słychać, żeby nagrali coś nowego.
The Levellers, The Levellers,
1993
Inne niż Runrig wcielenie brytyjskiego folk-rocka – tym razem wywodzące się z punku, poza tym, że zaangażowane politycznie. Nie bez przyczyny kapela dowodzona przez Marka Chadwicka nosi nazwę radykalnego ugrupowania z czasów XVII-wiecznej republiki angielskiej, za symbol zaś obrała znak anarchii przerobiony na celtycką potrójną plecionkę.
Zasadniczo mamy tu
dynamiczną postpunkową jazdę, całkiem zbliżoną do muzyki New Model Army. W
konwencji takiej utrzymane są utwory jak Warning (z gościnnym udziałem
sekcji dętej The Kick Horns), 100 Years of Solitude albo Broken
Circles. O element ludowy dba skrzypek Jon Sevink, który zgodnie z wyznawanymi
przez grupę ekologicznymi wartościami gra na skrzypcach z recyklingu,
wykonanych z elementów kilku rozbitych egzemplarzy; jego reelowate melodie
dodają charakteru np. spokojniejszemu Is This Art? Dla odmiany trochę
„westernowego” klimatu (z harmonijką) przynosi spokojniejszy The Likes of
You and I.
Bardziej tradycyjne oblicze
pokazuje grupa w Dirty Davey autorstwa Nicka Burbridge’a,
regularnej piosence folkowej, gdzie gęślom wtóruje tin whistle. Z kolei Julie
przechodzi z tęsknej ballady, wzbogaconej skrzypcami, w air na dudach i
lirze korbowej (gościnnie Jem Finer z The Pogues). Najbardziej w bok wypada This
Garden, z didjeridu, manchesterską taneczną rytmiką i kobiecym
wokalem w tle.
Na końcu znalazł się krótki
utwór ukryty, odtworzony od końca.
Creedence Clearwater Revival, Bayou Country, 1969
Na drugim albumie
Kredensiaków znajduje się ich bodaj największy przebój – Proud Mary, wykonywana
później przez artystów od Tiny Turner po Acid Drinkers. Poza tym jednak płyta
nie robi aż tak wielkiego wrażenia jak debiut czy Cosmo’s Factory.
Oczywiście, bracia Fogerty,
Stu Cook i Doug Clifford nadal grają swojego charakterystycznego „bagiennego
rocka”. Sztandarowe przykłady tego stylu to Born on the Bayou, otwieracz
całej płyty, i zaraz po nim Bootleg: chociaż tytułowe słowo wielokrotnie
pada w piosence, to osobom nieprzyzwyczajonym do specyficznego akcentu Johna
Fogerty’ego trudno się domyślić, co on śpiewa. Nie zabrakło dwóch dłuższych,
bardziej jamowych form, opartych jednak na jednostajnym rytmie zamiast na
zmianach tempa. Są to Graveyard Train i ciekawszy, finałowy Keep On
Chooglin’ (z solówkami na gitarze i harmonijce). Najmniej interesujący jest
Penthouse Pauper, nazbyt podobny do The Working Man z debiutu.
Do utworów autorskich dochodzi
przeróbka Good Golly Miss Molly Little Richarda. Z oryginalnej
wersji Zeppelini ściągnęli do swojego Rock And Rolla figurę perkusyjną –
wersja CCR obywa się bez niej, za to Fogerty wycina stylowe solówki na
sfuzzowanej gitarze.
Reedycja zawiera cztery bonusy: alternatywną wersję Bootleg oraz koncertowe wersje Born on the Bayou (z Londyna), Proud Mary (ze Sztokholmu) i prawie dziewięciominutowy instrumentalny jam Crazy Otto (z San Francisco).
Bajm, Etna, 1995
Po łagodniejszym Płomieniu
z nieba Bajm zawrócił w kierunku soft metalu – w czasach, gdy ta stylistyka
była już niemodna. Obecnie Etna sprzedawana jest z zielonkawą okładką
przedstawiającą zdjęcie zespołu. Ja jednak upolowałem pierwotne wydanie, na którym
widnieje Beata Kozidrak w lokach, ubrana w kombinację niby-ślubnej sukni
typu beza i czarnej kurtki skórzanej. To całkiem niezła ilustracja ówczesnego
stylu zespołu, dobrze pasuje do takich utworów jak Dziesięć przykazań,
łączących ciężkie gitary i Kozidrak wspinającą się na monumentalne górki z
delikatniejszą balladą w stylu – będącego wówczas u szczytu sławy – Varius
Manx.
W repertuarze, stworzonym w
większości przez gitarzystów Adama Dratha i Piotra Bieleckiego, można się dopatrywać
wpływu wykonawców jak Van Halen czy Heart. Zwłaszcza pierwszą połowę płyty
zdominowały ciężkie riffy i mocny rytm basowy. W otwierającym Moście sumień nie
brzmi to jeszcze całkiem przekonująco, ale wrażenie podbudowuje power-ballada Łąki
pełne snów. Najlepszy zaś przykład tej konwencji stanowi motoryczny Życie
nie jest magią, wzbogacony solówką saksofonu (Michał Kulenty). Perłowa i
Dzień za dniem są bardziej dramatyczne, za to mniej chwytliwe; w drugim
zaletą albo wadą – w zależności od upodobań – może być kiczowate brzmienie
syntezatora akompaniującego riffowni.
Klawiszowiec Tomasz Spodyniuk przyniósł jedną piosenkę – Łatwa miłość, i jak się nietrudno domyślić, jest to fortepianowa ballada, dodatkowo ozdobiona harmonijką chromatyczną. Tradycyjna, diatoniczna, rozlega się tam, gdzie zespół wpuszcza nieco elementów bluesowych: w Łysej górze (razem z zagrywkami gitary slide) i utworze tytułowym. W tym ostatnim rytm i zwrotka są bliższe konwencjonalnego bluesa, ale refren to już Bajm na pełnych obrotach; oprócz harmonijki zaś po raz drugi pojawia się Kulenty z saksofonem. Płytę kończy Dziecko we mgle, typowa bajmowa pościelówa, tyle że wyposażona jeszcze w kodę w postaci gitarowo-syntezatorowej fanfary.
Elton John, One Night Only. The Greatest Hits, 2000
Chociaż ma w podtytule
„greatest hits”, nie jest to zwyczajny składak, jeno koncertówka, zarejestrowana
w październiku 2000 w nowojorskim Madison Square Garden. W licznym zespole
znaleźli się dwaj weterani jeszcze z lat 70.: gitarzysta Davey Johnstone i
perkusista Nigel Olsson (trzeci współpracownik z tamtych czasów, basista Dee
Murray, zmarł w 1992).
Reginald Kenneth Dwight
alias Elton John to artysta tak płodny i zaliczył w karierze tyle przebojów, że
może sobie pozwolić na granie koncertów złożonych wyłącznie z nich. Już na początek
wyciągnął ciężką artylerię w postaci Goodbye Yellow Brick Road. Są tu
zarówno najsłynniejsze ballady – Rocket
Man, Sacrifice, Can You Feel the Love Tonight (piosenka z Króla
Lwa) – jak i utwory dynamiczne: Crocodile Rock, Philadelphia
Freedom albo I’m Still Standing.
W paru utworach wystąpili
goście, śpiewając duety z gospodarzem wieczoru. Kiki Dee pojawia się już w
trzecim na liście Don’t Go Breaking My Heart. Oprócz niej największe
wrażenie robi ówczesna wschodząca gwiazda R&B, Anastacia, której czarny
głos sprawdza się w żywiołowym Saturday Night’s Alright for Fighting. W
chronologicznie pierwszym przeboju Johna – Your Song – śpiewa inny młody
gwiazdor z przełomu wieków, Ronan Keating (zwany u nas Romanem), lecz nie
wyróżnia się zbytnio. Mamy też Bryana Adamsa i na finał Mary J. Blige.
Nie zabrakło Candle in
the Wind, piosenki napisanej dla upamiętnienia Marilyn Monroe, a odświeżonej
w 1997 w hołdzie dla tragicznie zmarłej księżnej Diany. Wiesław Weiss w
recenzji na łamach „Tylko Rocka” zżymał się, że co to ma znaczyć, przecież
Elton John obiecywał, że po pogrzebie Diany już nigdy nie zaśpiewa Swieczy
na wietru na żywo – ale nie doczytał, że dotyczyło to wyłącznie wersji z
tekstem o księżnej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz